niedziela, 11 grudnia 2022

Urodziny

    Urodziny 


Rówienniku rozbiorów, co tu gadać dużo,

Tego nikt nie pamięta, nie układa w głowie

I miesza z paroksyzmem epok, że tak powiem:

Przejściowych, jak przejściówki, które nawet służą

 

Obcym i nietutejszym. Dziś twoje urodziny,

Chciałbym życzyć tobie tego, czego nie możesz

Otrzymać od losu, w papierach: <<John bez winy>>

I żeby nie dzwonili, kiedy ziemię orzesz.

 

Melduj, gdy znajdą sposób, by trwało twe wiano  

W prostych działach i lufach, i w zamka kaburze

Opróżnianej natychmiast, gdy będzie gotowa

 

Zrobić, co nie pomieści siwych mędrców głowa.

Twoją twarz dziś widziałem na załęskim murze,

Ruiną po tych jestem, którym pracę dano.

czwartek, 27 października 2022

Pod narzutami sinych chmur

 

Pod narzutami sinych chmur

czyhają na podgardle cienie

pchniętych, skreślonych

szkieletów, wydartych kombinacji

i wariantów z liter.

 

Czyhają niczym sprawy,

którym poskąpiłem wystarczająco

napiętej uwagi.

 

Ponurym, bezsilnym

pozwoliłem istnieć krótko -

z inskrypcją wersji beta,

przez noc bez świtu.

 

Nie robiłem niczego,

by żyli.

Nie zrobiłem niczego,

więc zmarli.

 

Krótko, całkiem bez szans.

A teraz wiem - co wiem: czekają

gęstą, ostrą jedliną

gotowe skoczyć do gardła.

 

Wiem, ale nie czuję lęku.

Nie żebym miał coś przeciw

skrupułom maczanym

w pastce wyrzutów…

 

nie czuję lęku, bo zgodnie

ze słowami Pawła Apostoła

Tam tylko oko, ucho -

więc nie dotyk mieszka…

środa, 19 października 2022

Kici - kici

 

Kici – kici, kici – kici.

Biały, naniesiony brudem

strażnik dzielnicy,

zatrzymał się westchnął

objął dziecko w sobie

ziewnął i… dawaj szparką

deptać świeży kurz i sadzę.

 

 

Ta historia, ta obserwacja, pełne zdrowej ciekawości oczekiwanie na frapujący suspens, mogłaby się zdarzyć wszystkim i każdemu, hen za lasem, hen za chmurą, ale także po blisku albo tam gdzie Achim Blaski mo plac. Wszystkim i każdemu. Łatwo powiedzieć, jeszcze łatwiej wyodrębnić coś ciekawego, szczególnego spośród tysiąca tysięcy zdarzeń w obrębie okoliczności. Owszem, wszędzie i każdemu, ale kto i gdzie pozwoli rozumowi swawolić do tego stopnia… Czy nie ma innych zajęć, innych zawirowań, potknięć na prostej drodze. Co zrobić, kiedy innych zajęć nie ma, zamiast wiru jasna i nocą ulica, nawet trotuar ciepły przestał łkać nad sobą, czyli tragicznym losem deptanego. A może jest jeszcze inaczej; może jest normalnie, czyli wszędzie jak u siebie w domu i ogrodzie. I to właśnie najbardziej zastanawia. Faktycznie, zastanawia, ale co konkretnie… brak formalnego wykształcenia zwierząt i przedmiotów, flory i roju. To zupełnie bez znaczenia, z czymś takim zwierzęta, przedmioty, flora i rój przychodzą o sobie zaświadczyć, przychodzą potwierdzić nieformalny związek przynależności do gromady i gatunku. Nagłe zrozumienie symetrii i asymetrii nakładających, stycznych i odpychających się linii losu, linii życia, Sławka, Sławy, Bratysławy. Sploty o nazwach precyzyjnych i wyniosłych, ściegi splądrowanych gościńców, rozproszone uskoki  azteckiej okarynki. W jednej chwili – razem. I nawet ty należysz do tego co się wyłoniło nagle, albowiem twój głos, twój cień, twój zapach modeluje agendę jakiego takiego porządku. Bez ciebie byłoby inaczej. Czy wiesz, że powinienem był zastąpić tym zdaniem obfitość przeskakującej z podmiotu na orzeczenie syntaktycznej pasmanterii?  Bez ciebie byłoby inaczej. Powiedziało się, ale co z tego, co przywołuje, co wskrzesza wyciśnięty, zmieszany sok tego stwierdzenia. O kogo ci chodzi? O mnie niby? Przecież mnie nie znasz, zapewne nie poznasz. W związku z tym czytaj, jeśliś ciekawy wspomnienia chwili, która znalazła upodobanie w rozkochiwaniu cię w życiu.   Jeżeli już musisz jechać, czyń to w otwartości na ewentualność wyodrębnioną w wierszu. Najpierw chcesz koniecznie sprawdzić, czy lizboński kot zna choćby po wierzchu język jego polskich sióstr i braci. Oczywiście, czymś takim głaszcze się futerko każdego kotka. Nachodzenie i zagadywanie rzeczywistości, która zachowuje się tak, jakby czekała na ciebie od fundamentów zaistnienia, wyzwolą wkrótce zapadnię ludojadki. Uważaj, by się nie okazało, żeś w jakim takim niby czymś przepadł na amen i że nawet gdybyś powstał, nie wyniesiesz stamtąd marnej kosteczki. Ileż to razy odzywam się, a potem żałuję. Dziwisz się? A owszem. Tym razem odpowiem pytaniem: ale czy tylko ja żałuję, czy tylko ty? Z drugiej strony, czy nie wydaje ci się, że nasza mowa zaklepuje odwiedzane terytoria? Brak słownej reakcji oznacza diagnozę wypełnioną po brzegi strachem. Teraz już wiesz, co się stało. Cudowne urządzenie świata trzeba było wziąć na linkę, imputując nawet ideałowi podleganie  prawu powszechnego ciążenia. Kot zatrzyma się, przeciągnie się po kociemu, i choć brwi nie zmarszczy, przystanie, stłumi coś i zanim znajdzie się za kocią wyrwą we wrotach, zamyśli się i westchnie: gdzie ty tu świeży kurz widzisz, gdzie ty tutaj sadzę…                  

 

sobota, 15 października 2022

Wspomnienie sprzed lat

 

Aktualnie jesteśmy świadkami mieszania się szarości z refleksami słońca, które ma kaprys prowizorycznie dogrzewać pod zbyt ostrym kątem. Oto przywilej mieszkańców krajów północy w drugiej połowie października.

Prawdziwego światła i najprawdziwszego ciepła szukam zapamiętale u innych; prowadziły mnie do nich - ileż razy - także Twoje słowa. Zgodnie z tym, co pisałem w ubiegłym tygodniu, wielki głód wrażeń chciała zaspokoić obietnica przeniesienia się w kierunku wschodnim. W piątek stanęliśmy z Hanią na chwil parę w Przemyślu, mieście pełnym świątyń i piwnic ewangelicznych celników, by po dwóch godzinach w marszrutce osiągnąć rogatki Królewskiego Lwowa. Przeżycie niewymuszonej euforii porównywalne z tym, czym napełniały się nasze serca w Wilnie.

Zdarzyło się jednak coś, co wykroczyło poza logikę następstwa faktów, coś z konwencji narracji  zbierających naparstek po naparstku nektar mijanych miejsc. Zostaliśmy mianowicie podjęci jak bohaterowie baśni uwypuklającej motyw bezwarunkowej gościny. Królewskiej nomen omen. Wyrównamy ten cud twórczością, bo nie może być tak, żeby ślad, żeby długa seria śladów miała przybrać postać wstydliwie osłanianego keloidu. Niech inni też coś mają z tego, że Lwów widzieliśmy i że czuliśmy, jakbyśmy na świat w nim przyszli; jakbyśmy nigdy z niego nie wyjeżdżali. Ślady w postaci zdjęć już są. Bezpieczne. Zabezpieczone. Dokonam wyboru i zacznę się dzielić.

wtorek, 27 września 2022

Doktor Mroziński

 

Doktor Mroziński

 

Minął kwiecień, najwyżej czteroletni z mamą, 

Żaden z was w moim wieku nie pracował w hucie

i żadnych z częstych wizyt nie wyniósł przezroczy

ani cekinów piękna, jakimi dekorowano konfekcję


pierwszomajowych pralin. Ciężkie jak słoń szuflady,

a w nich czekoladki i mikroskopów dziesięć,

przy których tokowała zgromadzona chmara,

młodych dam z synami, a jeśli córki miały,  

 

przyszły tu z córkami. Zwyczajem staroświeckim

pan Doktor za biurkiem wypowiadał imiona,

na każde reagując gestem akceptacji.

 

Synów zbyt muskularnych wysłałbym na hałdę,

oto właściwy – rzecze mędrzec odjechany:

Widzę, że chcesz pan ruszyć śladem swojej mamy.   

 




Doktor Jerzy Mroziński przez wiele lat był szefem mojej Mamy w laboratorium chemicznym Huty Baildon. Cieszył się powszechnie ogromną estymą. Nigdy nie należał do partii, co niesłychanie komplikowało mu relacje z lokalnymi notablami. Dalekowzroczna umiała wszelako docenić i uszanować jego wiedzę i inne talenty. Zdarzali się tacy urzędnicy, którzy podpuszczali Jerzego z nożem w zębach i mimo wyraźnych protestów zainteresowanego, zamieniali w nagłówkach listów gratulacyjnych adekwatne „dr” na przegadane, jednoimienne „tow”. Z opowieści rodzinnych wyłaniał się w postaci osoby praktykującej realną dobroć. Dzięki Jerzemu, któremu nadałem tytuł „odjechanego mędrca”, moja Mama czuła się w pracy  wspaniale. Doktor chemii Jerzy Mroziński - nauczyciel zawodu, spolegliwy opiekun, wzór szefa; kultywował zwyczaj rozpoczynania pierwszomajowych pochodów, z których tradycyjnie zawczasu się urywał, macierzyńskim piknikiem w miejscu pracy. Dzięki temu miałem sposobność poznać bliżej potomstwo koleżanek Mamy: Krzysia, Rysia, Basię, Witka, Tomka, Adama. O żadnym z wymienionych pan dr Mroziński nie wydałby krytycznej opinii; prędzej język przyrósłby mu do podniebienia. Jeśli odbiorca wiersza stwierdzi, że jego bohater nie pasuje do odczytywanego niniejszym portretu, będzie to świadczyć wyłącznie o niskiej jakości tworzywa i syntaksy, z których utoczono niefortunną frazę. Żadną miarą o kimkolwiek dr Mroziński nie wypowiedziałby słów, na jakie zdobyło się w wierszu wyodrębnione porte parole. Najwyższa pora wytłumaczyć  dwie istotne kwestie! Mędrzec odjechany to związek odzwierciedlający doświadczenie losu. Forma określająca nie jest epitetem tylko przymiotnikiem pozostającym pod silnym wpływem  konstrukcji z imiesłowem. Odjechany znaczy, że dokądś się udał, dokądś wyjechał i że tutaj po prostu go nie ma. Legenda głosi: pewnego dnia nie wytrzymał i ostentacyjnie, widowiskowo odmówił przyjęcia kolejnego wyróżnienia, którym uzurpowano sławę i podnoszono zasługi ugrupowania jednoznacznej konduity. Odpowiedziano mu zwolnieniem ze stanowiska, po tygodniu wyrzuceniem poza bramę zakładu, któremu ofiarował najlepsze lata. Przypisuje się mu los banity, emigranta. Ile w tym prawdy, ile legendy? Legendą natomiast nie jest następujące wspomnienie: podczas jednej z wizyt w miejscu pracy mojej Mamy dr Mroziński, dostrzegłszy u mnie (czterolatku) szczere zainteresowanie laboratoryjnym instrumentarium, zwrócił się do mnie per: „panie kolego”. Następnie dodał słowa przytoczone w stopce sonetu.         

 

 

poniedziałek, 19 września 2022

Gdzieś tam na górze...

 

Gdzieś tam na górze, gdzieś w psim niebie czekasz, aż się zupełnie zestarzeję. Cierpliwie po naparstku wieje, co się ma darzyć, się nie dzieje. Jeszcze nie warczysz, nie swawolisz, takiś przyjaciel, jakbyś roli chciał się na pamięć uczyć nowej. Czy wiesz, kim jesteś, z Sèvres żeś chyba, aż się porządny stanę - czekasz, podniesiesz tumult, wskażesz nietakt, w ranie mieszkając, troski zbywasz. Bydlisz na wąskiej synekurze, co dam, przyjmujesz, rzadko przy tym, żem jest kucharzem znakomitym nad miską głosisz. Ścieżki swej szukasz tylko przy mnie, żadnych na skróty powidoków, ani ucieczek, ni podskoków. I z żadnej cudzoziemskiej mowy nie wzniecisz deka. Ten wiersz się kończy, ciągle czekam, jak bór na gości od wiek wieka.

 

sobota, 3 września 2022

Ballady i romanse

 

„Ballady i romanse” Adama Mickiewicza otwierają polski romantyzm; uczeni lubią operować kategorią: stanowią cezurę, wyznaczają moment, wywołują przełom, formułują nieodwoływalne, bezpowrotne, nieodwracalne. Skoro uczeni lubią operować, radzi odpytać nas z tego, co uznali za słuszne albo co sobie wymyślili. Osoby, których los zawisł od tego, w jaki sposób odpowiedzą na pytanie wcześniej urodzonych, muszą to i owo w sobie przełamać, to i owo oswoić; szaleństwem bowiem (ściśle romantyczna kategoria? ) byłoby pomijanie czy wymijanie oczywistości. Zaczęliśmy od naukowego sztafażu, o którym czterech na pięciu poetów marzy jak o adresie najwłaściwszym – nieosiągalnym. Ten to miał szczęście, zazdroszczą Mickiewiczowi, ten to miał. O nas cicho na katedrze; gotowym srogi kołacz upiec lub najmniej zamówić, żeby się to zmienić mogło. Mickiewicza, dobrze pamiętacie, chłostano za ballady do krwi. Jedynie kucharki przenikały te treści ze smakiem, dyspensując się od darcia jarzyn i rozrywania różowej klawiatury wołowego i przesiewania jagód bobu. Czy widział ktoś Danusię przechwytującą z książki najczulsze subtelności na stopniach kuchennych schodów? Tego widoku zaoszczędzono nawet niejakiemu Krukowskiemu, na temat którego rosło przekonanie, że w Wilnie nikogo nie znając, o każdym wszystko wie. Gdy dobrniemy w małej improwizacji do wyznania: „jam się z krukiem zmierzył…” otrzymamy pośrednio rozproszony portret eksplikacji zła w ujęciu potocznym i wielkomiejskim.  Portret, którego eschatologiczną wyrazistość poprzedziło studium szkicu z natury. U Mickiewicza zło ma twarz: zastawia sidła i samo w nie wpada. To coś więcej niż jakość dodana! Zwykliśmy tłumaczyć dzieciom i młodzieży, na czym polega oryginalność i nowoczesność tych wierszy. Odnajdujemy się wówczas w roli zakładników lepszej przyszłości, niczym trzeci teatralny garnitur, któremu oznajmiono, że w planach na nowy sezon dyrekcja teatru przesądziła o rozpoczęciu przygotowań do dwóch albo trzech premier z repertuaru Szekspira. Chociaż się czujemy nieswojo, straciliśmy nadzieję na obecność naszych imion obok postaci z górnej części afisza, wierzymy, że tym razem chociaż z halabardą po scenie pobiegamy. Nawet ktoś – powiedzmy sobie: niewyraźny – nagle się odzyska, być może skutecznie przełamie, na nowo odkryje… Bo „Ballady i romanse”, bo romantyzm cały wyrasta bezpośrednio z doświadczenia tajemnicy. Owszem, można mówić o kontekstach, millenaryzmie, emigracji, przeklętej doli, charyzmatach, można rozdrapywać związki literatury z językiem, słownictwo z estetyką, wiary religijnej z wiarą w sztukę. Można, ale bez komentarza dotyczącego lekcji wtajemniczenia, bez opisu literatury jako przejawu, bocznej arabeski dążenia do czegoś więcej, do czegoś, co poprzedziła świadomość ciężarów branych na siebie wyzwań i obietnic – powzięty wysiłek poznawczy, naukowy, dydaktyczny zapadnie się w obrazie literatury wyprowadzonej z przyczynków. Przestrzegam przed próbą zastygania w przekonaniu, że pisarstwo to typ określonego zajęcia. Pisarz w takim rozumieniu nie potrzebuje ani kierownika, ani wydawcy. Nie potrzebuje nawet stołu. Wracamy do romantyzmu jak do zdroju również naszych odkryć, olśnień. Wszystko co piękne w literaturze nowożytnej wynika z romantycznych powinowactw. Czasami te zależności są tylko sugerowane, czasami insynuowane. Czytelnik „Ballad i romansów”, szczególnie taki, którego zapewniono, że teksty składające się na spójny zestaw, to literackie pierwociny Mickiewicza, ma prawo żywić przekonanie, że nasz twórca już właśnie taki był i kropka.  Był zdolny, skoro już w pierwszej osobnej książce osiągnął pułap niedostępny dziesiątkom autorów o chwiejnej reputacji.

Czego spodziewać się po Mickiewiczu, czego po uważnym czytelniku jego tekstów? Pewności, jednoznaczności oceny moralnej na tle estetycznej spójności. Prawidła moralne, jednoznaczne opowiadanie się po stronie dobra, prawdy, piękna, wiary, nadziei, miłości umieszczają w nawiasie normy fachowo temperujące siłę wyrazu. Klasycyzm stoczył zwycięski bój z ekspresją. Nad jej zwłokami wprawił w ruch kręgi ospałego powietrza. Klęskę przeciwnika przypieczętowały walory skutecznie odstręczające czytelnicze zaufanie. Klasycystyczne „ja” dochodzi do głosu w prowokowanym dialogu; narratora definiuje przekonanie wynikające z obiektywności, dookreśla perspektywa permanentnego post factum. Narrator ballad pozwala się zaskoczyć, prowokuje rzeczywistość do okazywania tego, co w niej odkrywcze, dziejące się, trwające, wydarzające się. Ballady stanowią bezpieczne izolatorium nieliterackości będącej gwarancją „prawd żywych”. Kryterium powagi mianowano muzyczność tworzywa dzieła literackiego. Kto by pomyślał; po dziesięcioleciach epatowania sensem i metonimią, rachunek przyszedł pocztą, a wraz z nim pakiet radosnych czytelników.                  

    

niedziela, 28 sierpnia 2022

Wówczas przybyłem do Kartaginy

 

Wówczas przybyłem do Kartaginy

Płonąc płonąc płonąc płonąc
0 Panie Ty wyrywasz mnie
0 Panie Ty wyrywasz

płonąc

 

Wspominamy dzisiaj, mieszkańcy Lipin czynią to szczególnie uroczyście, Świętego Augustyna. Asocjacji tysiąc. Ośrodkiem jednej z nich są przytoczone słowa oraz ich poetyckie rozwinięcie. Formuła z Kartaginą to wyimek z rozdziału pierwszego księgi trzeciej „Confesiones” najsłynniejszego dzieła. Poetyckie rozwinięcie to zasługa Thomasa Stearnsa Eliota, który nadał najwłaściwszej formule funkcję ekspozycji przeżycia duchowego, jakim jest doświadczenie nawrócenia. Żeby rozwiać wątpliwości, u Św. Augustyna rozmaite paści i śmieci udające rzeczywistość, zyskały nagle rangę owoców skażonego pola. Celowo nie mówię o statusie tylko o randze. Mieć te sprawy za śmieci mógł Św. Paweł. Augustyn musiał je najpierw posegregować, czyli podotykać, poprzenosić, pobyć z nimi. Początkowo myślałem, że nasz Bohater porusza się pasażem ognia, że ogarnięty rozpaczą drepcze bez określonego celu, byle znaleźć się u wylotu. W okresie graniczącej z nieodpowiedzialnością mody na Augustyna pojawiła się „Ziemia jałowa” ukazująca w świętym biskupie Hippony pomost nad trampoliną. Ciągle uważałem, że trzeba płonąć, że właśnie na tym polega specyficzny charyzmat tego świętego. Tymczasem wystarczy ogniem oprawić serce. Augustyn z wypatroszonym płonącym sercem na dłoni powszechne wyobrażenie świętego. Pewnego razu posłuchałem języka, można by rzec: wreszcie. Początkowe zaskoczenie zagłuszyła kolejna w moim życiu eureka. Jak mogłeś tego nie widzieć, jak mogłeś tego nie słyszeć, jak mogłeś się tego nie domyślić; przecież to Pan płonie, płonie, płonie i wyrywa płonąc. Wyrywa niekoniecznie z ognia, wyrywa ze snu rzeczywistości podającej – jak przywykł pisać Jan Kochanowski – (kolczasty) tył. Pan płonie, płonie, płonie, płonie. Płonąc wyrywa, płonąc nie spala się, teraz dopiero, dopiero teraz Jest Bardziej. Tylko płonąc wyrywa… Augustyna, Ciebie Czytelniku i mnie.      

wtorek, 23 sierpnia 2022

Powiedz im...

 

Powiedz im, jak wielkie miłosierdzie okazał ci Pan, nie podlizuj się przekonanym, systematycznym, pobożnym, dobrym, rozmodlonym, wspierającym stale. Odpuść sobie zgromadzenia, mitingi, wyrafinowane liturgie na stadionach, w świątyniach i poza nimi. Raz na rok jedynie podziwiaj Mnie z dachu katedr, zamiast tego niech ci wręcz spowszednieje radość wynikająca z obserwowania szczegółu. Nie bądź ofiarą, bądź pasterzem rzeczy. Ścieżką tyczoną między zwałami smaru i kopalin, przepracowanej roślinności, cmentarzyska kamieni i owadów postępuj jakbyś płynął. Dbaj, by miejsca na ziemi nie zamieniać w kompostownik. Czym wytłumaczyć panoszącą się w tobie skłonność do pogrywania z sumieniem, zawstydzania i przekonywania, że na tle tylu złych zasługujesz na miano łyżki miodu. Ja ciebie nie potępiam – powiedz jej, powiedz mu. To twoje zadanie wbijać się w klangor głośników i kosiarek uchodzących za cuda na kiju; masz obowiązek świadczyć, ponieważ wiele ci wybaczono. Działaj, gdzie trzeba wsadzaj głowę, albowiem terytoria ochrzczonych rozproszyły się na wzór osobnych klatek, planet, z których dobiega surowy, wyłącznie fatyczny odgłos nawoływania. Przebacz, czyli zapomnij kapłanowi, od którego usłyszałeś, że: „żyjesz wg reguły: tylko ja i mój Chrystus”. Prawdę rzekł, choć wydawało się, że przedstawioną analizą chce ci połamać kręgosłup. Wybacz także temu, od którego usłyszałeś, że się zaprzepaszczasz i za prawdę bierzesz, co powierzchowne. Wybacz mu, nie mógł znać skutków metafory, jaką podałem wówczas, by się nią posłużył. Od jak dawna rozważasz, czy to faktycznie było Boże. Odpuść. Mielisz okoliczności, dzielisz włos na czworo, rozpamiętujesz. Wróciło, by teraz w funkcji paraboli nadać kierunek. Trzeba jeszcze argumentu? Ileż razy będę cię znosił, jak długo upominał? Pytam, zwykłeś mawiać: retorycznie. Pytam nie dlatego, ponieważ wyczerpałeś zasoby świętej cierpliwości, pytam, żeby cię wreszcie uruchomić, byś mógł w pokoju i czystości serca wrócić do pierwszego zdania.   

piątek, 19 sierpnia 2022

Zawiesiliśmy nasze harfy... refleksje wokół eseju Antoniny Karpowicz-Zbińkowskiej

Mocny tekst 

Mocny tekst, dziękuję za łaskawy obstalunek. Fundament i kreska ułamkowa naszych czasów, jej pochmurna wysokość statystyka, nie zostawia złudzeń: zdecydowana większość realizacji muzycznych w liturgii oraz przestrzeniach sakralnych korzysta zachłannie z błogosławieństwa samogłosek. Śpiew i wokaliza stanowią akustyczne naturalia liturgii, modlitwy wspólnotowej i osobistej. W Dobrakowie, odkąd wysiadł na dobre instrument zasilany peduałem, rozlegał się rzęsisty, sążnisty śpiew łatany inteligentnym mruczandem. Przypominam Dobraków, ponieważ Tam znajduje się serce Kościoła Powszechnego, żywa tkanka mocy. Fenomen wspólnoty otwartej i zarazem pozycjonującej. Ksiądz Aleksander zapowiadał frazę, ustanawiał metrum, dostosowywał, słuchał, patrzył, nie krygował, nie oceniał, nie śmiał się. Pamiętam liczne reakcje Wujka, Babci, Cioci, Kuzynek, Kuzynów na śpiew pobożny i nabożny; osobliwie reakcje na przejawy naszego zdziwienia ożywianego samym tylko wspomnieniem powietrznych zderzeń, którym za każdym razem towarzyszył opór, niechęć, zdziwienie. Wielokrotnie i na różne sposoby wspominaliśmy z bratem kościelny naturalizm dobrakowskiej nuty; w istocie zachowywaliśmy się przy tym jak pacjenci zakładu dla niedostosowanych, okorowane ciała obce, którym wystarczy przypomnieć numer dowcipu, żeby wywołać śmiech. Nie mogłem zaakceptować tego, na co pozwalał ludziom ksiądz Aleksander. Niewypolerowany naturalizm w miejsce Akatystu? Do chwili, gdy polecono mi odśpiewanie Psalmu, myślałem, że jestem mądrzejszy od licznie zgromadzonej publiczności o kilka lekcji rytmiki i toniki. Ta przewaga warunkować winna szacunek, na jaki z wielu względów zasłużyłem. Dotąd pamiętam blamaż, dotąd pamiętam reakcję zgromadzonych, którzy łaskawie przyjmowali żenujące, wielkomiejskie, superjednostkowe stasimony. Wkrótce po występie; występie podwójnym, bo pierwszym i ostatnim, ksiądz Aleksander starał się przedstawić, mając na myśli moje niedawne tarapaty, Pana Boga w roli Muzyki o brzmieniu, harmonii, koloraturze najpiękniejszej z pięknych. Gdy w Niebie osiądziesz, słuchać będziesz najrzewniejszego z pień, kryształowych dźwięków, do których prowadzą miejscowe przedsmaki. Nie może być idealnie, Grzesiu, nie może, ale to nie znaczy, że nie należy dążyć, zmierzać. Zastanawiam się, czy faktycznie użył takiego określenia... Słowa księdza Aleksandra przytaczam w parafrazie. To jemu zawdzięczam solidne przyswojenie wyobrażenia macierzy – ekspozytury wartości muzyki w Kościele. Owszem, do tego, czym ta muzyka była, czym jest prowadziły liczne trakty i kontrakty, misy, bisy, kompromisy - przede wszystkim śpiew ze stowarzyszeniem harfy i wrót, cymbałów dźwięcznych i brzęczących, czyli bezgłośnej plątaninki wstępującej do Nieba, a czasami jedynie stepującej na podniebiu. Pamiętam wspomnienie Henryka Mikołaja Góreckiego o muzyce spontanicznego zgromadzenia furmanów wracających z sianem. Przypominam ten fenomen na podstawie wywiadu radiowego, jakiego Mistrz Górecki udzielił  dziennikarce. Pytanie dotyczyło koncertu nad koncertami, pani redaktor zależało na tym, aby powszechnie szanowany kompozytor wskazał i dookreślił współrzędne wydarzenia. Henryk Mikołaj nie zastanawiał się długo, odpowiedział, jakby z przekonaniem i pewnością głosu: do słuchu i do serca. Deltę wypowiedzi kompozytora przenikał surowy blask jasności peryklejskiej; wspomniani instrumentaliści w liczbie kilkunastu (ciekawość skąd mieli wtendyk skrzypce) wiedzieli, że do Nieba idzie się granią, zdarza się raz za razem, że zagrać wystarczy. Dobrze zagrać, wtedy się idzie. Górecki opisał zgromadzenie osiągających Jedność Sensu. Zapewnił Pan Jezus, że gdzie dwóch lub trzech, lub wielu zgromadzi się w Imię Moje, tam Ja Jestem Pośród. Henryk Mikołaj wspomina, że zanim uformowano półkole grajków, zaplombowano wioskę furami. Komu zależało, żeby się jako tako przecisnąć, prześliznąć - trafiał na mur z siana; ale zanim puści sążnistą frazę, rozanielony stanie czując, że akurat teraz także jego życie szczególnego sensu nabiera. Na ten widok Serafini musieli reagować, jak nam się zdarza, gdy ktoś na naszych oczach z wdziękiem daszek ula uchyli, byśmy mogli podziwiać, jak sobie pszczółki w domku moszczą. Kto śpiewa, ten się podwójnie modli. Gdy nie masz siły, by się modlić, pamiętaj, że Duch Święty modli się za ciebie. Co jeszcze? Jest jeszcze coś, znajdzie się bezmiar czynów, tematów, wątków. A wszystkie jak bukiety. Spośród zagonów obfitego wirydarza wybieram tytułem podsumowania jeden. I niech każdy oceni jak ważny. Dobrakowski ekran akustyczny, melodia prehistorycznych wód, kantata przebudzonego deuteru rozproszyła się, rozpłynęła; z oddali grającej echem wraca klang kosiarki, odgłos wiatru pochwytującego szprychę żelaznego koła, dźwięk o czystości różanego mydła, eufonię wszystkiego co jest, co się zdarza: wielką osobność, na którą z równą intensywnością reagują ludzie, świat zwierzęcy, roślinność. Osobność, fermata, czytelność, czystość, brzmienie. Jakości rysujących się sekwencji nie wyrówna śpiew, harmonizacja, odrośl wzruszenia. Czym na tle cudu mniemanego, euforii obficie dobywanej z powietrza są współczesne pogoteki przewracarek, ponure, zakurzone techno kombajnów, marne disco rozrzutników… Kiedyś odgłos klepania na babce słychać było na Tamtym Polu. Że ktoś kiedyś osełką po żeleziwiu na Podleśnej zagrał, słyszano na Podrędziniu. Rzymie, nie jesteś ty już dawnym Rzymem. Jedno, czym ci czas żarłoczny nie dokuczył, wyraża, wypowiada, rozjaśnia melodia gołębich skrzydeł. Niech się znajdzie wreszcie, kto wyjaśni: dlaczego gołębie w mieście nie pojęły sekretu sztuki poruszania się z wdziękiem i z dźwiękiem? Czy nie mogłyby chociaż raz, w imieniu dusz naszych, zagrać na rynku, podwórku jak w Dobrakowie... 


niedziela, 14 sierpnia 2022

Gdyby wtedy...

 

Gdyby wtedy, gdyby wtedy, mianowicie siedemnaście lat temu, doszło do poczęcia nasze śliczne potomstwo o płci ustalonej przez Boga wchodziłoby obecnie w doświadczenie kresu dzieciństwa, mierzyło z progiem dojrzałości, w końcu na nim stanęło, po czym z progu zeszło, fundując nam chwilę ostrego zrozumienia, gdy się wyrywa z serca: a więc to tak, a więc to już. Nic z tego. Do poczęcia nie doszło. Zastąpiła je gra, w ramach której zahaczyłaś biodrem, żebrem, ramieniem krawędź pilota uruchamiając zaprogramowaną stację, czyhający komunikat. Zamiast wybornego seksu, z którego radość miała nas nosić i kołysać nami, gardłowe – niepewne: dzisiaj w Krakowie umarł Czesław Miłosz. Jak to możliwe? - zapytałaś. Jak to możliwe? - odpowiedziałem pytaniem. Nie miłość zatem a Miłosz, nie życie a śmierć? Nie powinien był. Nie powinniśmy byli. I dotąd wydaje się: niemożliwe, a jednak  dopadła go i opanowała. Żywiłem dotąd niepokorną myśl: skoro żyje tak długo, to nie umrze może.

 

piątek, 12 sierpnia 2022

Na starość robisz się

 

Na starość robisz się

coraz bielszy.

Ciągleś bukiem - mój panie,

a prawie żeś brzozą.

Chciałem podejść -

wzrok wstrzymał,

smak i nogi z waty,

tyleś tu lat panował

dzisiaj trędowaty.

Młodej bieli nie liczę,

nie badam zarosłej

hubą proweniencji.

 Gdybyśmy się tak mogli

zamienić miejscami,

 stałbyś,

gdzie ja - i szeptem

modlił się za nami…

czwartek, 4 sierpnia 2022

Bilbord

 

Bilbord na Sokolskiej w Katowicach. Umiejscowiony tak, by posiadacze farb, pędzli, rozpylaczy, wiedzy, wyobraźni mogli bezpośrednio skomentować prezentowane treści. Gdyby tablica znajdowała się poza zasięgiem wolności i wonności słowa, jej zadnia część zagraciłaby widok  mieszkańcom pierwszego piętra jednego ze słynnych niebieskich bloków, aktualnie żółto-niebieskich.

Tym razem powierzchnię reklamową wynajęła firma zajmująca się propagowaniem treści religijnych.  Centralną część tablicy zajmuje fotografia figury Matki Bożej z Fatimy, a prawą krawędź wypełnia kolumna nazw miejscowości, w których doszło do Objawień. W lewym dolnym rogu odczytasz czarnym sprejem wykonany napis: "Miała wybór". Taką tym razem treść zawiera wzmiankowany komentarz. Na ten widok chciałem wyskoczyć z autobusu i wykonać fotkę, żebyście mieli czarno na białym, ale powstrzymały mnie dwie okoliczności: podjąłem zamiar, z którego niniejszym się wywiązuję: opiszę ten fenomen tak, by rozwiać  wątpliwości. Po drugie stałem się dodatkowo świadkiem czegoś, czego dawno nie oglądałem; zauważyłem mianowicie nagłe ożywienie na twarzach trzech przepięknych licealistek, ubranych skromnie i  schludnie, rozmawiających dotąd sporadycznie i cicho. Nagle jedna z nich odezwała się półgłosem:

- Faktycznie, miała wybór.

- Rzeczywiście, mogła odmówić Aniołowi - odparła druga.

A trzecia na to:

- Istotnie, mogła się nie objawiać.

Tak oto zostałem zaszczycony udziałem w katechezie, której istotę zaczerpnięto z pierwszej stągwi kamiennej.

środa, 3 sierpnia 2022

Moja Rabka

 

Surowego piękna nie trzeba poprawiać, gdybym miał definiować, zacząłbym od tego; piękno naprawia lub poprawia przestrzeń wspólnej obecności. Szczególnie krajobraz górski, widok morza i jezior, panoramy rozległych widoków pobudzają zahibernowane (nie wykluczam) piękno w nas. Czyli co? Czyli stajemy się od razu lepsi, ładniejsi, mądrzejsi, bardziej prawdomówni... A czy nas ktoś pochwycił na kłamstwie lub grubej przesadzie? Pytaniem dotykam obszarów skrajnie osobistych; powinno się tego unikać, bo wierzgnie, kopnie, przewróci. Spotkało mnie wzmiankowane  doświadczenie, na skutek czego wiem, że spotkanie z przypisywaną wersją prawdy na mój temat, zostawia ślady w postaci wypalonej dziury. Piękno nieuchwytnej natury, widok podziwiany stanowi nie lada wyzwanie malarzom i autorom poruszającym się w rejonie wiersza i prozy. Uczynić wszystko, by nie osunąć się w banał, pospolitość, oczywistość, ośmieszenie - stąd estetyka poklasyczna, czyli kwestionująca Platońską Triadę i Arystotelesowy Złoty Środek jako jedyne kryterium spójności i rozsądku. Miejsce piękna zastąpiła kategoria: "wzniosłość". Ciekawie powiedziane. Jak wiele nagle ciemnych miejsc rozjaśnia, z jak wielu zaułków wyprowadza, powierzając skuteczne narzędzia poznania i opisu. Wzniosłość nam to i owo pokazała, to i owo sprowadziła do wymiarów realnych. Jednocześnie zachowała status kategorii chmurnej. Wysokiej i rozmamłanej, mierzonej w słoniach, przyglądającej się naszym sprawom z punktu widzenia dorosłej żyrafy. Jest poukładana, ponieważ nie ignoruje symetrii, hierarchii, harmonii. Stąd często spotykamy ją w szczupłych i wiarygodnych gremiach. Sto i tysiąc lat minie - nikt jej nie przepędzi. Za grzech zostanie uznane pragnienie ośmieszenia jej wypowiedzią miarodajną i dystynktywną. Rabka, do której prowadzi szlak z Turbacza i Starych Wierchów, to źródło lub punkt wyjścia mojej dziecięcej zuchwałości. Tam właśnie, poza świadomością Adminów bezradności doszło do głosu, zdecydowanie odezwało się: pragnienie życia. Nie miało to nic wspólnego z cieniutkim piskiem myszki lub kotka; rozległo się wówczas unisono rozmaitych instancji, sił, układów, tkanek i komórek. Teraz o tym piszę, ale wtedy "o tym się śmiałem". Stan ten ktoś życzliwy zauważył i pozwolił, by się rozwijał. „Ależ macie państwo oczytane i osłuchane dziecko” - zwracano się do lekko onieśmielonych Rodziców, ilekroć w sobotnie popołudnie przekraczali próg specjalistycznego sanatorium. Inne problemy najwyraźniej nie ważyły, zniknęły, nie było ich. Skierowano mnie do Rabki na kurację ratującą zdrowie. Górne i dolne drogi oddechowe. I przepona, dzięki której śpiewałem, tańczyłem, podskakując niczym dobrze wychowany ping-pong.  Boję się tego miejsca. Jadąc na Podhale delikatnie odwracam głowę, zadowalając się świadomością istnienia po lewej ręce oazy świętości prawie. Gdym po latach z odbytych, solidnie przepracowanych rekolekcjach własnych, noga za nogą, wracał z Turbacza, uradował mnie widok Miasta w rozległej dolinie. Z mapy wynika: to Rabka Zdrój - skorupka nadzwyczajnej osobności mojej... I wtedy właśnie, diabeł albo satyr, rozplątał intrygę, szepcząc: nie patrz, nie zachwycaj się, to było dawno, tak dawno, że może nie istniało. Wstyd się przyznać – posłuchałem, wziąłem te pseudomądrości za mądrość samą w sobie. Byłem tak zdruzgotany, że nawet kiepską radę uważałem za dobrą. Szedłem przyglądając się ścianie lasu i pyłkom gościńca. Rabki nawet ułamkiem, okrawkiem sekundy nie zaszczyciłem. W rzeczonych okolicznościach z wnętrza ziemi wygramolił się obelisk; kawał ciężkiej, wypolerowanej płyty z czymś z daleka wyglądającym na inskrypcję. Kolumny słów, z których pierwsza wyrównana do lewej krawędzi. Myślę sobie: wykaz bohaterów tego miejsca, kolumny zasłużonych, imiona, nazwiska, rangi cywilne i oficerskie, katalog okrętów. Nic innego. Nic innego nie zasługuje na istnienie w miejscu wyrównywania się podłoża. A jednak zasługuje. Żadna z tego czegoś ściąga z nazwiskami tylko wiersz. Ktoś miał natchnienie, solidnie się wzruszył, zawziął się, pożyteczne prace w kąt puścił, kartki poszukał, ołówka, usiadł i napisał. Nawet niedługo trwało. Wiersz wyszedł na spotkanie z poezją. Wyczuła woń molestowania, podniosła się, uciekła. Darmo pytacie dokąd. Nie pytajcie, nie wiem. Przyczepiłem się formy, tworzywa i krawędzi. Pamiętam, że drugie, trzecie, czwarte odczytanie skutkowało coraz większym zakłopotaniem. Co się dzieje? Czytam, czytam i nic. Poza odmową przyjęcia nowych  treści żadnej reakcji, odpowiedzi ośrodka pamięci. Niczym sobie na to nie zasłużyłem. Winny wyłącznie autor, którego kosztowną fanaberię lekceważą ludzie i zwierzęta. Słowa wyryte wywołują niezgodę. Wyobrażam sobie moment instalowania tej bryły tam, gdzie nie powinna się znajdować. Boleści dźwigających i komu potrzebna szklanka końskiego potu. Pohukiwania jeden na drugiego, używanie wyrazów, jeden drugiego obrażanie. Nagrobek w lesie, jakieś wyryte słowa, które dowodzą najwyższego stopnia bezładu i kpiny ze słowa, czytelnika, tradycji i natury. Dzieło, choćby najkrótsze, musi z czegoś wyrastać. A ten zapis rylcem dokonany kumuluje znamiona sztuczności i powierzchowności. Gdyby ten utwór powstał sam z siebie, niekoniecznie z niczego, zyskałby akceptację, a nawet uznanie. Nie ma wierszy, włączając w to fragmenty „Ziemi jałowej”, które zasłużyły na towarzystwo lasu i prawo ośmieszania doliny. Jedynie imiona i nazwiska są warte dłuta i rylca. Podziwiając finezję pomnika poświęconego  bestialsko zamordowanym robotnikom Wybrzeża, zauważamy następującą prawidłowość: korzystnie i właściwie usytuowana bryła przemawia jednocześnie na co najmniej dwóch planach: wertykalnym i horyzontalnym. Odwiedzający to miejsce zastanawia się, czy konstrukcja, na którą patrzy, nie stała tam od założenia świata. Wymusił go plan zagospodarowania przestrzennego. Wracamy do siebie z obrazem monumentu. Mamy też plan pozostający w bezpośrednim zasięgu wzroku. Wypełnia go surowe piękno liter składających się na słowa fragmentu wiersza Czesława Miłosza: „Który skrzywdziłeś”. Pamiętam urodę pierwszego kontaktu z fenomenem obliczonym na wieki, słowami ośmieszającymi dyktatorów i tyranów wszelkiego umoszczenia. Instynkt podpowiedział: tak żyj, tak postępuj, by te słowa nie dotyczyły ciebie. Najmniejszych zapędów, przejawów, prób skutecznej miniaturyzacji zdemaskowanego temperamentu w warunkach domowych, koleżeńskich, towarzyskich. Miłosz podkreśla, że autokraci nie potrzebują specjalnych pełnomocnictw i przywilejów, wystarczy im wybuch śmiechu nad krzywdą i zastęp groteskowych klakierów, popaprańców. Zdumiewa potrzeba tylko takiej sławy, jakby nie mieli świadomości wyrządzanych krzywd samym tylko byciem, tkwieniem na pozycji groteskowo określaną: czynem lub stanowiskiem. To się u nich odbywa bezszelestnie, fizjologicznie. Dawne i współczesne herody nie widzą, że tkwią pogrążeni w środku kloaki, przytłoczeni przestrogą: „nie bądź bezpieczny, poeta pamięta”. Zrozumienia powyższych zależności nikt na mnie nie wymusił. Przyjąłem je tak, jak możliwie najlepszy przekaz multimedialny, trafiający głęboko, rozbrajający ewentualne złudzenia co do prawdy zawartej w publicystycznej parafrazie wiersza. Poezja docierała i przemawiała od dawna, ale nigdy z podobną intensywnością, tak dobitnie i z wiarą w siłę własnego ramienia. Pomyślałem wówczas: jeżeli już pisać, to tylko tak. Pisać, by trafić. Trafić, by trafiać. Aż tyle.              

poniedziałek, 25 lipca 2022

Elektrody


Mijało się je łukiem, nawet w paczkach straszne,

Mówiono, że niezbędne, że nikt ich nie robi,

Wysyłano ich zwykle do Buenos, Nairobi,

Moskwy, Paryża, Rzymu ilości dość znaczne.

 

Srebrny pręt w otulinie sztormowej zapałki.

Odwracano uwagę, gdym tylko przechodził.

Nie pozwalano nawet, kiedym wzrokiem wodził,

Podawano bezduszne logarytmy, całki.

 

„Tym się nie interesuj, tutaj cwanych trzeba”,

Gdym nagle raz przy stole zagadnął Halinkę,

„Daj spokój”, mówi, „Grzesiek zrywaj koniczynkę,

 

A nam pozwól poklachać, śmiać się i pośpiewać”.

Kiedy widzisz, Halinko, wyraz: „Elektrody”

Należy do słownika wdzięku i urody.      

 

 

niedziela, 24 lipca 2022

Beatka


Najpierw był sen głęboki a w nim obietnica

Szczęśliwego pożycia, jaką słychać w wicach,

Szpasach i bojkach dla grzecznej młodzieży.

Pokochałem twe wady, uderzyłem z wieży

 

Wyrywnych nagle ciśnień tyradą pewności.

Podnosiłem do entej osłupiałe kości,

Szczęśliwie miałaś na czym usiąść w trudnej chwili

Uczepiona otrzewnej rodzina motyli

 

Złożyła z wdziękiem skrzydła i czółka schowała.

Zapadłaś pewnie w głębszy sen niż oniemiała

Cząstka natury mojej – mój pomysł na życie.

 

Wzrok wyłowił tymczasem książkę przy zeszycie,

Co według szwedzkiej mody zdobi kąt za kloszem,

Rzecz Fiuta Aleksandra: „Rozmowy z Miłoszem”.

 

niedziela, 17 lipca 2022

Wojciech Kilar i Psalmy

   Wojciech Kilar i Psalmy. Wybitny, zdumiewający. Zasłynął pracowitością i estymą, jaką darzył Katowice. Związek muzyki (filmowej) z Miastem objaśniał ontologicznie. Zapytany o charakter, jakość, głębię akustycznego tła obrazów, do realizacji których został zaproszony, deklarował tajemniczo, że parametry tworzonych kompozycji stanowią konsekwencję przywiązania do Katowic. Długo zastanawiałem się, na ile szczerą zaprezentował wypowiedź; Kilara w Katowicach fascynowały zapewne imponderabilia, coś istniejącego przenikliwie, wyrastającego z niewymuszonych rozpoznań oraz nagłych olśnień. Czy były to osobne pejzaże akustyczne? Kompozytor sycił się bogactwem pospolitego, banalnego, rezydującego na obrzeżach logiki i metafory matecznika odgłosów towarzyszących pracy, przemieszczania się, plątaninie krzyku, westchnień, sapania. Sporadycznie przeszywał go odgłos wystrzałów, dźwięk natury i faktury, bezprzykładne darcie się pojazdów przekraczających grubo klauzulę uprzywilejowania. Cisza; długa, rozprzestrzeniona w kompozycjach Kilara stanowi zwykle uroczystą preambułę i zarazem aluzję do miejsca implikującego potrzebę harmonizacji dźwięków pospolitych. Wojciech Kilar znał i pokochał Katowice kosztownych, zachwycających zawsze szybowców. Aktualnie, w dziewięćdziesiątą rocznicę jego urodzin, miejsce wyboru stało się przestrzenią akustycznych gangsterów popadających w letarg wyłącznie w dni słotne. Pamiętam tradycję wyprowadzania na trzeci krąg uroczych latawców poruszanych elegancją smyczka nad otworami wiolonczeli. Czy ktoś ich taniec kiedyś nagrał, sfotografował, sfilmował? Z uporem godnym lepszej sprawy upominam się, by kryteriów piękna i komfortu życia nie utożsamiać wyłącznie z twardością i zmywalnością podłoża, koncesjonowaniem zieloności, w którą nurza się wóz, barwą klinkieru, aromatem czereśni, smakiem miodu, sukniami dziewcząt. Ponad wymienionymi rozrasta się niebo z barokiem obłoków, cylindrem ciemności bez dna i blaszką klosza pospolitej polityki. Polityka to przyrząd do zapalania i gaszenia świec o knotach instalowanych wysoko. 

    Katowice, w istocie do końca nie wiadomo kto: mieszkańcy, strażnicy obejść, instytucje, włodarze mniej lub bardziej subtelni, świętując dziewięćdziesiątą rocznicę urodzin najwybitniejszego ambasadora Katowic i najsłynniejszego ambasadora w Katowicach, kontemplują fenomen istnienia czegoś niemożliwego. I nie mam na myśli wyłącznie obecności muzyki Wojciecha Kilara składowej filmów o gabarytach Psałterza. Myślę i Jubilacie jako człowieku dostrzegającym szansę, żyjącym nadzieją przekraczania ram epoki, stylu, urządzenia świata. Jego obecność i praca, otwartość i wiara zastanawiają i przynaglają. Komuś takiemu poza hołdem ofiarujmy zdziwienie. Sto pięćdziesiąt - liczba wymowna, dająca do myślenia, inspirująca. 

    Za sześćdziesiąt lat, w sto pięćdziesiątą rocznicę urodzin Wojciecha Kilara pitagorejskie zależności osiągną postać doskonałą. Już się cieszę, wnosząc, że z powijaków wyrasta menager – maestro wydarzenia. Chcąc wypełnić zamiar nestora katowickich muzyków, dziewięćdziesięcioletniego dyrygenta, kompozytora i pedagoga (liczącego aktualnie lat trzydzieści) przygotuje i poprowadzi koncert nad koncertami, na wieść o którym nie tylko Kilar, ale i król Dawid westchnie, uśmiechnie się.                         

czwartek, 14 lipca 2022

Ślusarnia


Mieliśmy ponoć szczęście, bo się dobry trafił,

Człowiek ten przede wszystkim, z tej samej parafii

kilku znajomych Ojca. Opinią się cieszył:

Pobożny, rozmodlony, w ciemności nie grzeszył.

 

A co usłyszał szeptem, rozpowiadał głosem,

Taki zeń delikates jak płomyk pod stosem.

Zaczynał od postawy: „jak do boksu stańcie, 

Lewą stopę na północ, prawą na wschód dajcie,

 

Fajluj, poleruj, pomyśl jak wielu przed tobą 

Piłowało tak samo, a oto dowody: 

Młotki na zawołanie”. Któregoś razu pierwszy 

 

Wystąpiłem z grabą, myśląc, że czynię grzecznie…

Odpowiedział formułą o cechach ścierniska. 

Na przekór tobie młodszym pozwalam dłoń ściskać.

 

 


wtorek, 12 lipca 2022

Wiertła

     


Asortyment kosmiczny, kto was dziś ogarnie...

Zuchwały kalkulator padnie, nim policzy

Pod ciężarem obucha jak wieprzek zakwiczy,

Przygnieciony drobnicą czy załka niezdarnie...

 

Mniejsza o asortyment, o powietrze w hali,

Osłony wzroku, słuchu, posrebrzane pręty.

Liczy się atmosfera, coś ją wzmacnia, pęta,

A coś rozluźnia całkiem, jak gdyby z oddali

 

Nic nam nie zagrażało, żaden nalot z biura

I szarpanina nerwów, nagła przerwa w pracy,

Dotąd się nie urodził, co miał wszystko cacy,

 

Którego by burzowa pomijała chmura.

"Chowaj się. Ułan idzie! W szpindzie lub piwnicy,

A zanim piśniesz, gębę wsadź do rękawicy".

 

 

poniedziałek, 11 lipca 2022

Wydział elektryczny


Fabrycznej podskakuje aromat zaprawy

Z przeciągiem wiedzie spory smar wezbranych cystern,

Rozprasza go przewrotny warkot dawnych czystek,

Gonitwa rudej wstęgi, kołowrotek blady.

 

Na ławach przemywane jelita stojanów,

Wirniki rozchełstane, wzgardzone jak kwiaty,

Ikonkę nastolatki klei spec garbaty

Do lewej strony drzwiczek, smutnych parawanów.

 

Powietrze zagotował harmider parteru,

Znów blask miedzianych kuwet po szczeblach się wspina,

Zwierciadła mętnych stawów podziwia dziewczyna

 

Z kabiny przejmującej źródła wszelkich szmerów.

„Paruzel"! - słychać z dołu, gdy trzeba coś przewieźć,

Wzdłuż ścian, niby na randce, suwać kran pod niebem.

 

  


środa, 6 lipca 2022

Stary szwedzki kasetowy

   Kiedyś stary "szwedzki" kaseciak odtwarzał ten kawałek nawet po wyjęciu bezcennej taśmy, wystarczyło uruchomić - tamten już wiedział, co ma grać, niejako antycypując amplifikatory współczesnych odtwarzaczy. Rapsodia cygańska za każdym razem była świętem, świętowałem więc tak często, jak inni palili ryż, czyli każdego dnia. Słuchałem i świętowałem bez świadomości kontekstu. Coś tam jednak kumałem, słyszało się: Mama, słyszało się odgłos kontrolowanego opadania bombek choinkowych, docierały inne efekty, które początkowo brałem za drobną fanaberię mechanizmu kontrolującego przesuw taśmy. Słyszało się przede wszystkim głębię przeżyć, bez których ten utwór nie określiłby prawideł, nie wypolerowałby gustu ówczesnego dwunastolatka. Dzisiaj docierają na srebrnej tacy owoce tego utworu. Orkiestry, kwartety, soliści podkreślają, że arcydzieło musi wyrastać z niewinności i (męki) niespania. Zazwyczaj przychodzi nocą, wtenczas trzeba obudzić domowników, trzeba postawić na równe nogi dom, ulicę, kwartał ulic. Trzeba działać, bo to jedyna w życiu okazja, bo to właśnie ten czas, czas na sztukę! Około południa, bez mydlenia się śniadaniem trzeba zwlec się wyrka, po omacku, czyli z zasklepionymi oczkami trafić do piwnicy, a może półprofesjonalnej sali prób, gdzie od kilku godzin cierpliwie, jak gdyby nigdy nic, czekają koledzy spragnieni grania. Minionej nocy przyprawiłeś o ból głowy krewnych i sąsiadów, znajomych i nieznajomych, bliskich i dalekich. Już ci tego nie mają za złe. Wiedzą, że za chwilę nazwa miejsca, w którym żyją, zrośnie się na wieczność z tym, co tworzysz. Już za złe ci tego nie mają... Graj.

https://fb.watch/e5EXyDVdn_/


poniedziałek, 4 lipca 2022

Byłem tam nie raz, nie dwa razy

 

     Byłem tam nie raz, nie dwa razy. Pierwszą wizytę poprzedził przedziwny zbieg okoliczności: mimowolnie uczestniczyłem w rozmowie koleżanek, które podjęły kwestię: „Dokąd, Halinko tym razem? „Tym razem Paryż, bo nasza ubiegłoroczna eskapada do Wilna przekonała, że wakacje są po to, by w warunkach niespiesznych świat wreszcie zauważyć". Poczułem, jak to wyznanie drąży na płacie czołowym wyrazisty rowek. Wakacyjnej eskapady nigdy nie umiałem ani solidnie zaplanować, ani przeprowadzić. Tym razem pojawiła  się wizja przełomu. Pomysł: jedziemy do Wilna! wywołał szczerą radość. I się zaczęło. Był początek lipca, wszystko nam sprzyjało. Kwestię przyspawanych na sztywno miejskich figur nachalnych Halinka przedstawiła w postaci niewinnej i obrazowej; tak jest wszędzie, trzeba uważać na zmurszałą kastę, tak i Wilnie trafimy na tamtejszy koloryt lub lokalny badziew. Kolorytem była pogadanka autochtona, który przed kościołem Bazylianów szczelnie otoczonym rusztowaniami, zaoferował spontanicznie usługę dydaktyczną. Poczekał aż się co najmniej osób pięć zgromadzi, po czym uruchomił zaśpiewne działo. Opowieść bardzo  ciekawa, czuła i wzniosła. Chociaż spontaniczny wykładowca siłował się od dawna z dziewiątą dekadą, formułował myśli zajmująco, zaglądając do kuferka ze zdobyczami starożytnej retoryki, stymulując uwagę, wywołując afekty. Komu problematyka była bliska i droga otrzymywał potwierdzenie prywatnych rozpoznań i przemyśleń. Wykład ciekawy, spójny i rzeczowy, myślę nadto, że nie zawierał zbyt wielu przekłamań i uproszczeń. 

    Bodaj temu panu zawdzięczam anegdotę na temat przedwojennego entuzjazmu profesora Juliusza Kleinera ze Lwowa. Gdy w Wilnie i we Lwowie biało-czerwona jako jedyna powiewała, odwiedził profesora ktoś, kto zapewniał, że przy Ostrobramskiej mieszka staruszeczek, który znał, widział i nawet rozmawiał z Mickiewiczem. Czując nadciągającą historyczność rzeczonej informacji, profesor zaproponował gronu studentek i studentów udział w poważnej ekspedycji naukowej. Zachęciwszy z rewerencją najlepsze przyszłe panie polonistki i najlepszych przyszłych panów polonistów, po kilku dniach prowadził szlachetną przyszłość narodu i branży ku okazałemu budynkowi lwowskiego dworca. Ekipę ponad dziesięcioosobową spod Ostrej Bramy skierowano bezpośrednio pod adres zapisany ołówkiem na szpargałce. Przed posesją ławeczka, na ławeczce stulatek z widocznym naddatkiem kilkunastu miesięcy. Profesor nabrał pewności, że tym razem nie fatygował się do Wilna po próżnicy. Na cóż czekać? Przystąpmy do delikatnego oswajania gruntu – pomyślał instynktownie - i zabrał się do luzowania sprzączek otwierania chlebaka, częstowania czymś słodkim. Padają pytania o kościoły, o duchownych, o zakonnice. Lody prawie przełamane, skoro tak, profesor zdobywa się na odwagę i z coraz większą śmiałością formułuje następujące pytanie:

- Szanowny, drogi panie, jest pan tak sympatyczny i pogodny... pewnie w tym właśnie sekret chwalebnej długowieczności; proszę wybaczyć zuchwałość, ale odnoszę wrażenie, że mógł pan widzieć, nawet zapamiętać samego... Mickiewicza...

- Mickiewicza... ? - tu wzrok staruszka nabrał walorów bezdotykowego wykrywacza kłamstw.

- A skąd pan wie? 

- Ojej, przepraszam pana - żachnął się profesor, w książkach pisze - że właśnie w Wilnie studiował, mieszkał... 

- Mickiewicz, powiadacie, Mickiewicz, może i taki był… czy nie aby... Adam? – wysączył od niechcenia nestor, na co profesor, niczym wdzięczna baletnica z cenzusem, radośnie podskoczył na ławeczce

- Tak, to ten, ma pan całkowitą słuszność: Adam, stuuu...dent, poeeeta - zachęcał staruszka profesor – niech pan uważa, my tu też wszyscy studenci, i ja kiedyś student. A i pan może... studiował - i nagle zrozumiał, że podczas planowania trasy na szczyt, wytyczył najtrudniejszy szlak...

- No tak panie, no tak... Mickiewicz, hmm, Adam... po krótszej chwili, podczas której zdążył przetrzeć czoło wełnianym mankietem i ze trzy razy opuścić i podnieść powieki. - Mickiewicz Adam, a był tu taki, tyle że wyjechał i kamień we wodę. 

Zastanawiam się, bo nie wiem, komu faktycznie zawdzięczam tę anegdotę. Tego dnia zwiedziliśmy dokładnie Celę Konrada. Pomieszczenie służyło niegdyś nie tylko wrogom młodzieży wileńskiej. Tadeusz Konwicki dostrzegł w nim gotowy plan kilku scen filmu: „Lawa”. Słyszało się już wówczas o wyrafinowanych zamiarach inwestycyjnych, które władzom Wilna przedłożyli prawnicy korporacji hotelowej z… Hiszpanii. Interesujących nas pomieszczeń nikt odtąd nie sprzątał; wmurowana łacińska inskrypcja oraz tablica informująca po litewsku i polsku rzucały w naszym kierunku ostatnie błyski. Niewiele myśląc poprosiłem o zdjęcie, na którym wyszedłem jak bohater patetycznej śpiewogry.

Kolejny pobyt na dziedzińcu dawnego klasztoru, potem więzienia stanu. Tu niemałe zaskoczenie: sympatycznego wykładowcy nie było… zastaliśmy natomiast ganek, rodzaj stróżówki z betonu, której usytuowanie postanowiono podporządkować uwagom scenograficznym Mickiewicza. Z niejakim trudem i kosztem suto sypanych wydatków osiągnięto cechy raptem dwu konstruktywnych epitetów: „najdalsza jest i przylega do ścian kościoła”. Najistotniejszy walor, jakim była powierzchnia użytkowa oraz koza trawiąca ogniem drewno, nie został podjęty. Kto się pomylił? Komu zależało na tak ostrej ingerencji? Myślę, że zdecydowanie najintensywniej mieszał w tym kotle Mickiewicz. Mógł po prostu… zapomnieć. A może kierował się wskazówkami bezgłośnej logiki dzieła… Nie powinniśmy formułować pretensji pod adresem „winowajcy”. To miejsce przywołuje ponure skojarzenia, przekształcanie katowni ducha narodowego w muzeum literackie, muzeum jednego utworu pozostaje mocno dyskusyjne. Niech ten plac i te budynki zaczną pisać nowe dzieje, niech się to miejsce rzetelnie z dołka wygramoli. Niech łupina z cegieł i tynku, której powierzchnia nie zdominuje metrażem nastawni kolejowej w Stawiskach, żyje sobie i innym na uciechę. Drzwi, za nimi dysproporcjonalny przedpokój, w połowie ściany otwór imitujący miejsce do zakratowania. W obrębie drugiego pomieszczenia pojedyncze łoże przytargane ze śmietnika, na nim rozpruty siennik, z siennika wysterka owsiana albo żytnia słoma pamiętająca pompę uroczystości oficjalnego otwarcia. U wezgłowia taboret, na nim współczesny lichtarz z aluminium, w lichtarzu świeca, która dymiła pięć, najwyżej dziesięć minut. Uwagę przyciągają nowoczesne plafony z wiedzą. Użyto materiału najwyższej jakości, jednak zaprezentowane treści łamią serce temu, kto o sprawie wie… trochę. Miejsce muzealnej szansy zmarnowanej. Organizatorzy eksponują nazwiska autorów podobizn, co na skutek dezinformacji wywołuje ostre zamieszanie. Nawet mnie, wiedzącemu trochę, zakręciło się w głowie. Oto klasyczny przejaw północnej ksenofobii. 

A co dzisiaj? Pragnę poinformować, że takiej kawy jak w Wilnie nie masz w żadnym kraju. Wybór bogaty, choć ceny mediolańskie. W sklepach, palarniach, punktach mielenia ruch ciągły, ale tłoku nie zauważyłem. Wilno dzisiejsze żyje z turystyki. Organizatorzy odrobinkę zmądrzeli, podjęli starania, zaczęli dbać. Kiedyś rządziła tam zasada: „szarpajmy” portfele na sztuki, drugiego końca świata nie będzie. Dzisiaj jest inaczej: miasto to złożony z dyskretnych sygnaturek system inteligentnych magnesów. Wszędzie muzyka. Żywa, powabna. Piękna, zróżnicowana, nienachalna, dyskretna. Muzyka kultur, nacji, porządków stylistycznych. Dużo tego. Wilno, gdy się tylko wybierzecie, zapewne was zaskoczy.

 

czwartek, 30 czerwca 2022

Sto jedenaście

 

Sto jedenaście. Trzy jedynki. Trójca. Liczba, która zobowiązuje. Do czego konkretnie? Do wyznania, że w osobie Czesława Miłosza (utalentowanego wszechstronnie) rezyduje, niezależnie od innych talentów, wyjątkowy zdolniacha. Najwyższa pora przypomnieć, że Miłosz to znakomity tłumacz... Gdy ukończył sześćdziesiątkę, za namową przyjaciela - księdza Józefa Sadzika, odnalazł się w roli tłumacza fragmentów "Pisma Świętego". Wydany w Znaku kodeks pt. "Księgi biblijne" przybrał postać dla owadów straszną a dla gryzoni złowieszczą. Po ciemku moglibyśmy ten tom pomylić ze "Zbiorem encyklik wszystkich" albo "Katechizmem", a przecież, ktoś rezolutnie zauważy, jak się owo dzieło translatorskie Miłosza do całości kanonicznego Objawienia? Rodzi się instynktownie pytanie: dlaczego na przykład tylko Ewangelia wg Św. Marka? Czy dlatego, że najkrótsza? A może Miłoszowi zależało na wyeksponowaniu prześcieradła, o którym pisze wyłącznie Marek - porte parole Św. Piotra. Tłumacząc tylko Ewangelię wg Św. Marka, to moje niepozbawione logiki wyjaśnienie, usiłował się zmierzyć z problemem, któremu na imię Piotr - drugi syn poety. Argumentem poświadczającym fakt, że Miłosz nie stroni od ksiąg wymownych i obszernych jest przekład "Księgi Psalmów". Na etapie poprzedzającym właściwą pracę translatora, przechodzi intensywny kurs hebrajskiego. Odbywa solidną kwerendę źródeł i dokonań poprzedników. Szczególnie mocno fascynuje go "Psałterz puławski". Zdaniem Miłosza to nie tylko zabytek, który należy skrzętnie przechowywać pod szkłem. Ten przekład to czytelnicze wyzwanie... zdaniem Miłosza jest zbiór Psalmów składających się na puławski rękopis to stan i przejaw najbardziej optymalnego wariantu języka, w którym został zapisany. Zachwyt przejmuje na wieść, że tłumacz lub tłumacze tej Księgi czuli radość korzystając z tak specyficznego przywileju. Tworzywo, czyli ówczesna polszczyzna, było wg niego/nich podejrzanie nowoczesne. Pomyślelibyście... Miłosz postępuje inaczej, ceni język średniowiecznego przekładu a zarazem staje w szranki z translatorską moderną Czego więc chce, na czym mu zależy? Na tym, by Psalmy brzmiały po polsku tak jak w oryginale. W związku z tym będzie się musiał zdobyć na stworzenie tekstów pozostających w konflikcie z przejawami leksykalnej, syntaktycznej i stylistycznej moderny. Celowanie w diapazon archaiczny osłabiłoby powagę i wymowę tekstów świętych. Należy znaleźć kompromis pełen sensu i naturalnej łagodności. Ogniwo pośrednie dostrzegł w przekładach Izaaka Cylkowa - Żyda żyjącego w Białymstoku w drugiej połowie dziewiętnastego i pierwszej połowie dwudziestego wieku. Cylkow tłumaczył księgi biblijne z własnego na cudzy. Miłosz postępuje inaczej, bo zadania się zmieniły. Z nowoczesnej pracowni Miłosza wyszedł na światło dzienne dowód szczęśliwie ocalonej giętkości języka. W tekstach tych darmo szukać translatorskiej brawury. Dąży się w nich do tego, aby mogły zyskać status wiarygodnego towarzysza modlitwy Psalmami. Jako uczestnik Wspólnoty 1 W 1 rozważam w tym tygodniu słowa Psalmu oznaczonego numerem pierwszym. Czy ta zbieżność  nie powinna dać nam do myślenia? Mnie daje. Jeszcze jak. I to jak bardzo!

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...