poniedziałek, 25 lipca 2022

Elektrody


Mijało się je łukiem, nawet w paczkach straszne,

Mówiono, że niezbędne, że nikt ich nie robi,

Wysyłano ich zwykle do Buenos, Nairobi,

Moskwy, Paryża, Rzymu ilości dość znaczne.

 

Srebrny pręt w otulinie sztormowej zapałki.

Odwracano uwagę, gdym tylko przechodził.

Nie pozwalano nawet, kiedym wzrokiem wodził,

Podawano bezduszne logarytmy, całki.

 

„Tym się nie interesuj, tutaj cwanych trzeba”,

Gdym nagle raz przy stole zagadnął Halinkę,

„Daj spokój”, mówi, „Grzesiek zrywaj koniczynkę,

 

A nam pozwól poklachać, śmiać się i pośpiewać”.

Kiedy widzisz, Halinko, wyraz: „Elektrody”

Należy do słownika wdzięku i urody.      

 

 

niedziela, 24 lipca 2022

Beatka


Najpierw był sen głęboki a w nim obietnica

Szczęśliwego pożycia, jaką słychać w wicach,

Szpasach i bojkach dla grzecznej młodzieży.

Pokochałem twe wady, uderzyłem z wieży

 

Wyrywnych nagle ciśnień tyradą pewności.

Podnosiłem do entej osłupiałe kości,

Szczęśliwie miałaś na czym usiąść w trudnej chwili

Uczepiona otrzewnej rodzina motyli

 

Złożyła z wdziękiem skrzydła i czółka schowała.

Zapadłaś pewnie w głębszy sen niż oniemiała

Cząstka natury mojej – mój pomysł na życie.

 

Wzrok wyłowił tymczasem książkę przy zeszycie,

Co według szwedzkiej mody zdobi kąt za kloszem,

Rzecz Fiuta Aleksandra: „Rozmowy z Miłoszem”.

 

niedziela, 17 lipca 2022

Wojciech Kilar i Psalmy

   Wojciech Kilar i Psalmy. Wybitny, zdumiewający. Zasłynął pracowitością i estymą, jaką darzył Katowice. Związek muzyki (filmowej) z Miastem objaśniał ontologicznie. Zapytany o charakter, jakość, głębię akustycznego tła obrazów, do realizacji których został zaproszony, deklarował tajemniczo, że parametry tworzonych kompozycji stanowią konsekwencję przywiązania do Katowic. Długo zastanawiałem się, na ile szczerą zaprezentował wypowiedź; Kilara w Katowicach fascynowały zapewne imponderabilia, coś istniejącego przenikliwie, wyrastającego z niewymuszonych rozpoznań oraz nagłych olśnień. Czy były to osobne pejzaże akustyczne? Kompozytor sycił się bogactwem pospolitego, banalnego, rezydującego na obrzeżach logiki i metafory matecznika odgłosów towarzyszących pracy, przemieszczania się, plątaninie krzyku, westchnień, sapania. Sporadycznie przeszywał go odgłos wystrzałów, dźwięk natury i faktury, bezprzykładne darcie się pojazdów przekraczających grubo klauzulę uprzywilejowania. Cisza; długa, rozprzestrzeniona w kompozycjach Kilara stanowi zwykle uroczystą preambułę i zarazem aluzję do miejsca implikującego potrzebę harmonizacji dźwięków pospolitych. Wojciech Kilar znał i pokochał Katowice kosztownych, zachwycających zawsze szybowców. Aktualnie, w dziewięćdziesiątą rocznicę jego urodzin, miejsce wyboru stało się przestrzenią akustycznych gangsterów popadających w letarg wyłącznie w dni słotne. Pamiętam tradycję wyprowadzania na trzeci krąg uroczych latawców poruszanych elegancją smyczka nad otworami wiolonczeli. Czy ktoś ich taniec kiedyś nagrał, sfotografował, sfilmował? Z uporem godnym lepszej sprawy upominam się, by kryteriów piękna i komfortu życia nie utożsamiać wyłącznie z twardością i zmywalnością podłoża, koncesjonowaniem zieloności, w którą nurza się wóz, barwą klinkieru, aromatem czereśni, smakiem miodu, sukniami dziewcząt. Ponad wymienionymi rozrasta się niebo z barokiem obłoków, cylindrem ciemności bez dna i blaszką klosza pospolitej polityki. Polityka to przyrząd do zapalania i gaszenia świec o knotach instalowanych wysoko. 

    Katowice, w istocie do końca nie wiadomo kto: mieszkańcy, strażnicy obejść, instytucje, włodarze mniej lub bardziej subtelni, świętując dziewięćdziesiątą rocznicę urodzin najwybitniejszego ambasadora Katowic i najsłynniejszego ambasadora w Katowicach, kontemplują fenomen istnienia czegoś niemożliwego. I nie mam na myśli wyłącznie obecności muzyki Wojciecha Kilara składowej filmów o gabarytach Psałterza. Myślę i Jubilacie jako człowieku dostrzegającym szansę, żyjącym nadzieją przekraczania ram epoki, stylu, urządzenia świata. Jego obecność i praca, otwartość i wiara zastanawiają i przynaglają. Komuś takiemu poza hołdem ofiarujmy zdziwienie. Sto pięćdziesiąt - liczba wymowna, dająca do myślenia, inspirująca. 

    Za sześćdziesiąt lat, w sto pięćdziesiątą rocznicę urodzin Wojciecha Kilara pitagorejskie zależności osiągną postać doskonałą. Już się cieszę, wnosząc, że z powijaków wyrasta menager – maestro wydarzenia. Chcąc wypełnić zamiar nestora katowickich muzyków, dziewięćdziesięcioletniego dyrygenta, kompozytora i pedagoga (liczącego aktualnie lat trzydzieści) przygotuje i poprowadzi koncert nad koncertami, na wieść o którym nie tylko Kilar, ale i król Dawid westchnie, uśmiechnie się.                         

czwartek, 14 lipca 2022

Ślusarnia


Mieliśmy ponoć szczęście, bo się dobry trafił,

Człowiek ten przede wszystkim, z tej samej parafii

kilku znajomych Ojca. Opinią się cieszył:

Pobożny, rozmodlony, w ciemności nie grzeszył.

 

A co usłyszał szeptem, rozpowiadał głosem,

Taki zeń delikates jak płomyk pod stosem.

Zaczynał od postawy: „jak do boksu stańcie, 

Lewą stopę na północ, prawą na wschód dajcie,

 

Fajluj, poleruj, pomyśl jak wielu przed tobą 

Piłowało tak samo, a oto dowody: 

Młotki na zawołanie”. Któregoś razu pierwszy 

 

Wystąpiłem z grabą, myśląc, że czynię grzecznie…

Odpowiedział formułą o cechach ścierniska. 

Na przekór tobie młodszym pozwalam dłoń ściskać.

 

 


wtorek, 12 lipca 2022

Wiertła

     


Asortyment kosmiczny, kto was dziś ogarnie...

Zuchwały kalkulator padnie, nim policzy

Pod ciężarem obucha jak wieprzek zakwiczy,

Przygnieciony drobnicą czy załka niezdarnie...

 

Mniejsza o asortyment, o powietrze w hali,

Osłony wzroku, słuchu, posrebrzane pręty.

Liczy się atmosfera, coś ją wzmacnia, pęta,

A coś rozluźnia całkiem, jak gdyby z oddali

 

Nic nam nie zagrażało, żaden nalot z biura

I szarpanina nerwów, nagła przerwa w pracy,

Dotąd się nie urodził, co miał wszystko cacy,

 

Którego by burzowa pomijała chmura.

"Chowaj się. Ułan idzie! W szpindzie lub piwnicy,

A zanim piśniesz, gębę wsadź do rękawicy".

 

 

poniedziałek, 11 lipca 2022

Wydział elektryczny


Fabrycznej podskakuje aromat zaprawy

Z przeciągiem wiedzie spory smar wezbranych cystern,

Rozprasza go przewrotny warkot dawnych czystek,

Gonitwa rudej wstęgi, kołowrotek blady.

 

Na ławach przemywane jelita stojanów,

Wirniki rozchełstane, wzgardzone jak kwiaty,

Ikonkę nastolatki klei spec garbaty

Do lewej strony drzwiczek, smutnych parawanów.

 

Powietrze zagotował harmider parteru,

Znów blask miedzianych kuwet po szczeblach się wspina,

Zwierciadła mętnych stawów podziwia dziewczyna

 

Z kabiny przejmującej źródła wszelkich szmerów.

„Paruzel"! - słychać z dołu, gdy trzeba coś przewieźć,

Wzdłuż ścian, niby na randce, suwać kran pod niebem.

 

  


środa, 6 lipca 2022

Stary szwedzki kasetowy

   Kiedyś stary "szwedzki" kaseciak odtwarzał ten kawałek nawet po wyjęciu bezcennej taśmy, wystarczyło uruchomić - tamten już wiedział, co ma grać, niejako antycypując amplifikatory współczesnych odtwarzaczy. Rapsodia cygańska za każdym razem była świętem, świętowałem więc tak często, jak inni palili ryż, czyli każdego dnia. Słuchałem i świętowałem bez świadomości kontekstu. Coś tam jednak kumałem, słyszało się: Mama, słyszało się odgłos kontrolowanego opadania bombek choinkowych, docierały inne efekty, które początkowo brałem za drobną fanaberię mechanizmu kontrolującego przesuw taśmy. Słyszało się przede wszystkim głębię przeżyć, bez których ten utwór nie określiłby prawideł, nie wypolerowałby gustu ówczesnego dwunastolatka. Dzisiaj docierają na srebrnej tacy owoce tego utworu. Orkiestry, kwartety, soliści podkreślają, że arcydzieło musi wyrastać z niewinności i (męki) niespania. Zazwyczaj przychodzi nocą, wtenczas trzeba obudzić domowników, trzeba postawić na równe nogi dom, ulicę, kwartał ulic. Trzeba działać, bo to jedyna w życiu okazja, bo to właśnie ten czas, czas na sztukę! Około południa, bez mydlenia się śniadaniem trzeba zwlec się wyrka, po omacku, czyli z zasklepionymi oczkami trafić do piwnicy, a może półprofesjonalnej sali prób, gdzie od kilku godzin cierpliwie, jak gdyby nigdy nic, czekają koledzy spragnieni grania. Minionej nocy przyprawiłeś o ból głowy krewnych i sąsiadów, znajomych i nieznajomych, bliskich i dalekich. Już ci tego nie mają za złe. Wiedzą, że za chwilę nazwa miejsca, w którym żyją, zrośnie się na wieczność z tym, co tworzysz. Już za złe ci tego nie mają... Graj.

https://fb.watch/e5EXyDVdn_/


poniedziałek, 4 lipca 2022

Byłem tam nie raz, nie dwa razy

 

     Byłem tam nie raz, nie dwa razy. Pierwszą wizytę poprzedził przedziwny zbieg okoliczności: mimowolnie uczestniczyłem w rozmowie koleżanek, które podjęły kwestię: „Dokąd, Halinko tym razem? „Tym razem Paryż, bo nasza ubiegłoroczna eskapada do Wilna przekonała, że wakacje są po to, by w warunkach niespiesznych świat wreszcie zauważyć". Poczułem, jak to wyznanie drąży na płacie czołowym wyrazisty rowek. Wakacyjnej eskapady nigdy nie umiałem ani solidnie zaplanować, ani przeprowadzić. Tym razem pojawiła  się wizja przełomu. Pomysł: jedziemy do Wilna! wywołał szczerą radość. I się zaczęło. Był początek lipca, wszystko nam sprzyjało. Kwestię przyspawanych na sztywno miejskich figur nachalnych Halinka przedstawiła w postaci niewinnej i obrazowej; tak jest wszędzie, trzeba uważać na zmurszałą kastę, tak i Wilnie trafimy na tamtejszy koloryt lub lokalny badziew. Kolorytem była pogadanka autochtona, który przed kościołem Bazylianów szczelnie otoczonym rusztowaniami, zaoferował spontanicznie usługę dydaktyczną. Poczekał aż się co najmniej osób pięć zgromadzi, po czym uruchomił zaśpiewne działo. Opowieść bardzo  ciekawa, czuła i wzniosła. Chociaż spontaniczny wykładowca siłował się od dawna z dziewiątą dekadą, formułował myśli zajmująco, zaglądając do kuferka ze zdobyczami starożytnej retoryki, stymulując uwagę, wywołując afekty. Komu problematyka była bliska i droga otrzymywał potwierdzenie prywatnych rozpoznań i przemyśleń. Wykład ciekawy, spójny i rzeczowy, myślę nadto, że nie zawierał zbyt wielu przekłamań i uproszczeń. 

    Bodaj temu panu zawdzięczam anegdotę na temat przedwojennego entuzjazmu profesora Juliusza Kleinera ze Lwowa. Gdy w Wilnie i we Lwowie biało-czerwona jako jedyna powiewała, odwiedził profesora ktoś, kto zapewniał, że przy Ostrobramskiej mieszka staruszeczek, który znał, widział i nawet rozmawiał z Mickiewiczem. Czując nadciągającą historyczność rzeczonej informacji, profesor zaproponował gronu studentek i studentów udział w poważnej ekspedycji naukowej. Zachęciwszy z rewerencją najlepsze przyszłe panie polonistki i najlepszych przyszłych panów polonistów, po kilku dniach prowadził szlachetną przyszłość narodu i branży ku okazałemu budynkowi lwowskiego dworca. Ekipę ponad dziesięcioosobową spod Ostrej Bramy skierowano bezpośrednio pod adres zapisany ołówkiem na szpargałce. Przed posesją ławeczka, na ławeczce stulatek z widocznym naddatkiem kilkunastu miesięcy. Profesor nabrał pewności, że tym razem nie fatygował się do Wilna po próżnicy. Na cóż czekać? Przystąpmy do delikatnego oswajania gruntu – pomyślał instynktownie - i zabrał się do luzowania sprzączek otwierania chlebaka, częstowania czymś słodkim. Padają pytania o kościoły, o duchownych, o zakonnice. Lody prawie przełamane, skoro tak, profesor zdobywa się na odwagę i z coraz większą śmiałością formułuje następujące pytanie:

- Szanowny, drogi panie, jest pan tak sympatyczny i pogodny... pewnie w tym właśnie sekret chwalebnej długowieczności; proszę wybaczyć zuchwałość, ale odnoszę wrażenie, że mógł pan widzieć, nawet zapamiętać samego... Mickiewicza...

- Mickiewicza... ? - tu wzrok staruszka nabrał walorów bezdotykowego wykrywacza kłamstw.

- A skąd pan wie? 

- Ojej, przepraszam pana - żachnął się profesor, w książkach pisze - że właśnie w Wilnie studiował, mieszkał... 

- Mickiewicz, powiadacie, Mickiewicz, może i taki był… czy nie aby... Adam? – wysączył od niechcenia nestor, na co profesor, niczym wdzięczna baletnica z cenzusem, radośnie podskoczył na ławeczce

- Tak, to ten, ma pan całkowitą słuszność: Adam, stuuu...dent, poeeeta - zachęcał staruszka profesor – niech pan uważa, my tu też wszyscy studenci, i ja kiedyś student. A i pan może... studiował - i nagle zrozumiał, że podczas planowania trasy na szczyt, wytyczył najtrudniejszy szlak...

- No tak panie, no tak... Mickiewicz, hmm, Adam... po krótszej chwili, podczas której zdążył przetrzeć czoło wełnianym mankietem i ze trzy razy opuścić i podnieść powieki. - Mickiewicz Adam, a był tu taki, tyle że wyjechał i kamień we wodę. 

Zastanawiam się, bo nie wiem, komu faktycznie zawdzięczam tę anegdotę. Tego dnia zwiedziliśmy dokładnie Celę Konrada. Pomieszczenie służyło niegdyś nie tylko wrogom młodzieży wileńskiej. Tadeusz Konwicki dostrzegł w nim gotowy plan kilku scen filmu: „Lawa”. Słyszało się już wówczas o wyrafinowanych zamiarach inwestycyjnych, które władzom Wilna przedłożyli prawnicy korporacji hotelowej z… Hiszpanii. Interesujących nas pomieszczeń nikt odtąd nie sprzątał; wmurowana łacińska inskrypcja oraz tablica informująca po litewsku i polsku rzucały w naszym kierunku ostatnie błyski. Niewiele myśląc poprosiłem o zdjęcie, na którym wyszedłem jak bohater patetycznej śpiewogry.

Kolejny pobyt na dziedzińcu dawnego klasztoru, potem więzienia stanu. Tu niemałe zaskoczenie: sympatycznego wykładowcy nie było… zastaliśmy natomiast ganek, rodzaj stróżówki z betonu, której usytuowanie postanowiono podporządkować uwagom scenograficznym Mickiewicza. Z niejakim trudem i kosztem suto sypanych wydatków osiągnięto cechy raptem dwu konstruktywnych epitetów: „najdalsza jest i przylega do ścian kościoła”. Najistotniejszy walor, jakim była powierzchnia użytkowa oraz koza trawiąca ogniem drewno, nie został podjęty. Kto się pomylił? Komu zależało na tak ostrej ingerencji? Myślę, że zdecydowanie najintensywniej mieszał w tym kotle Mickiewicz. Mógł po prostu… zapomnieć. A może kierował się wskazówkami bezgłośnej logiki dzieła… Nie powinniśmy formułować pretensji pod adresem „winowajcy”. To miejsce przywołuje ponure skojarzenia, przekształcanie katowni ducha narodowego w muzeum literackie, muzeum jednego utworu pozostaje mocno dyskusyjne. Niech ten plac i te budynki zaczną pisać nowe dzieje, niech się to miejsce rzetelnie z dołka wygramoli. Niech łupina z cegieł i tynku, której powierzchnia nie zdominuje metrażem nastawni kolejowej w Stawiskach, żyje sobie i innym na uciechę. Drzwi, za nimi dysproporcjonalny przedpokój, w połowie ściany otwór imitujący miejsce do zakratowania. W obrębie drugiego pomieszczenia pojedyncze łoże przytargane ze śmietnika, na nim rozpruty siennik, z siennika wysterka owsiana albo żytnia słoma pamiętająca pompę uroczystości oficjalnego otwarcia. U wezgłowia taboret, na nim współczesny lichtarz z aluminium, w lichtarzu świeca, która dymiła pięć, najwyżej dziesięć minut. Uwagę przyciągają nowoczesne plafony z wiedzą. Użyto materiału najwyższej jakości, jednak zaprezentowane treści łamią serce temu, kto o sprawie wie… trochę. Miejsce muzealnej szansy zmarnowanej. Organizatorzy eksponują nazwiska autorów podobizn, co na skutek dezinformacji wywołuje ostre zamieszanie. Nawet mnie, wiedzącemu trochę, zakręciło się w głowie. Oto klasyczny przejaw północnej ksenofobii. 

A co dzisiaj? Pragnę poinformować, że takiej kawy jak w Wilnie nie masz w żadnym kraju. Wybór bogaty, choć ceny mediolańskie. W sklepach, palarniach, punktach mielenia ruch ciągły, ale tłoku nie zauważyłem. Wilno dzisiejsze żyje z turystyki. Organizatorzy odrobinkę zmądrzeli, podjęli starania, zaczęli dbać. Kiedyś rządziła tam zasada: „szarpajmy” portfele na sztuki, drugiego końca świata nie będzie. Dzisiaj jest inaczej: miasto to złożony z dyskretnych sygnaturek system inteligentnych magnesów. Wszędzie muzyka. Żywa, powabna. Piękna, zróżnicowana, nienachalna, dyskretna. Muzyka kultur, nacji, porządków stylistycznych. Dużo tego. Wilno, gdy się tylko wybierzecie, zapewne was zaskoczy.

 

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...