sobota, 23 marca 2024

Pani Krystyna Krężel

 

Pani Krystyna Krężel, do której zwracałem się od zawsze: „Pani Profesor”, to ciocia Mariana Sworzenia – najwybitniejszego i najpracowitszego mistrza prozy wytapianej, odlewanej i hartowanej na Górnym Śląsku, a może szerszej od horyzontu Polski południowej. Do Pani Profesor Krystyny zwracał się nieodmiennie „Ciociu” – wyłącznie w takiej formie, bez zgrubień, narośli, udziwnień. Bardzo mi zależało na poszerzeniu rodzinnego kręgu o geniusza skupienia i tytana pracy, a także jego najbliższych. Zwracać się do kogoś takiego staroświeckim: drogi Kuzynie – znaczyłoby więcej niż: przyjacielu czy kolego brata. Granicę kręgu najbliższych przekracza się za pośrednictwem szlachetnego poręczenia albo naturalizacji. Mogłem liczyć jedynie na wariant drugi. Zaistnieć w kręgu za sprawą Cioci Krysi rozbroiłoby powagę dętej kurtuazji. Tradycją naszych rozmów była obowiązkowa wymiana grzeczności: „A co tam słychać u naszego Marianka? Pan wie”? „Ciekawe, co na to nasz drogi, wielce uczynny i czcigodny Marianek”? „I to, i to (tu padały soczyste egzemplifikacje) zawdzięczam akurat naszemu Mariankowi”.  Chroniąc rytuał przed skutkami ewentualnej modyfikacji, uprzedzałem pytania Cioci Krysi dyskretnym przypomnieniem, dzięki komu się znamy. Pani Profesor Krystyna Krężel w roli wytwornej rozmówczyni osiągnęła mistrzostwo gatunku. Za każdym razem czułem coś, czego darmo oczekiwać, czego nie można się spodziewać po rozmowie telefonicznej; chyba się nie pomylę, gdy wyznam, że za każdym razem doznawałem zaszczytu i czułem niewymowną radość. Owszem, do walca trzeba dwojga. Trzeba też zaufania. Mogła i będzie mogła zawsze na mnie liczyć. Mam na myśli opinie, które wygłaszała na temat uwierających sytuacji. Jeszcze się nie urodził, kto miał wszystko cacy. Ciocia Krysia prosiła, abym zawczasu informował, kiedy i gdzie odbędzie spotkanie z Basią Gruszką. Na każde przybywała z bukietem uśmiechniętych kwiatów, z każdego wracała zaopatrzona w książki uwielbianej autorki. Pewnego razu poprosiła, abym przeczytał wiersz o kościółku farnym w Dębie. Panią Profesor Krystynę Krężel zdobi nadzwyczajny dar tworzenia i umacniania więzi; zawsze jednak musiało towarzyszyć temu po śląsku konkretne, rzeczywiste, zmaterializowane a priori. W tej roli odnalazło się doskonale nasze zawodowe usytuowanie. Powiem, napiszę więcej: usytuowanie w wariancie więcej niż ścisłym. Oboje należymy do nauczycielskiego stanu, rangi wysokiej i wysokiego miejsca - cokolwiek sądzi pokolenie… Oboje pozwalaliśmy się emablować dobrostanem implikowanym cymesami szkolnictwa technicznego, zawodowego, branżowego. Nasi absolwenci osiągnęli albo maksimum możliwości, albo minimum dostosowania. W roli uczniów albo uzupełniali kwantum wiedzy, albo – jak w życiu - nie obudzili, albo (żyjąc) nie urodzili się jeszcze. W tymże stanie trafiali na nas i, choć zabrzmi wyniośle, to decydowało, kim koniec końców byli, w jakim stanie ducha i materii, i jeszcze czegoś opuszczali gościnne mury Oksfordu i Kemprycz.

Ciocia Krysia uwielbia podkreślać znaczenie i dorobek założycieli i współtwórców Jej przebogatej i pełnej wdzięku osobowości: „To zawdzięczam ojcu, to matce, to bratu, to bratowej, to mężowi, to księdzu katechecie, to Oli, to wnuczkom”… Prawie każde zdanie wyłuskiwała z wdzięczności. Często powtarzała surową prawidłowość nauczycielskiej rangi: belfer nie może, nie powinien przypominać dorożkarskiego napędu ze szczelinkami na wysokości źrenic. Nauczyciel musi się czymś autentycznie interesować, do teatru zaglądać, książki czytać, w klubach dyskusyjnych się udzielać. Powinien zadbać o coś swojego, bo przejął lub wypracował. Polonista albo historyk powinien pisać wiersze, nauczyciel muzyki z upodobaniem koncertować. Pani Profesor Krystyna Krężel – absolwentka Politechniki Łódzkiej – uczyła kroju, szycia i wdzięku Ślązaczki i przyjezdne w Dąbrówce Małej. Ucząc, przyczyniała się, by onegdajsza surowa rustykalność osiągnęła rozmiar Dębu z prawdziwego zdarzenia. Nikt Cioci Krysi nie mówił, jak to ma przebiegać, wyglądać. Odznaczała się wyjątkową znajomością rzeczy samej w sobie. Brylant uwiera w bucie jak zwyczajny kamień – pojęła w lot definicję naszego tutaj bycia, skutkiem czego natychmiast pustoszała długa ława oskarżonych i rozpływały się urazy. Mogło się zdarzyć, zdarzyło się na pewno, że osobą, którą jako podrostek mijałem w mieście, była właśnie Ciocia Krysia. Pod maską milczenia pulsowała przyszła serdeczność i zrozumienie. Nie rozmawialiśmy od dłuższego czasu, nie odbierała moich telefonów, nie oddzwaniała. Chciałem złożyć wizytę, wypominając sobie: za zimno jest, za ciepło, za wcześnie, za późno. Złożyć wizytę. Chciałem, bardzo chciałem. Tyle nowych wątków, tematów podbitych możliwością radowania się darem niepojętej symbiozy Dębu z Bukiem. O Beldonie opowiedzieć, bohaterach zwiniętych w kłębek, o wierszowanych idealizacjach moich belfrów, o których wiedziałaby, że to autoportrety. I o tej pustce kosmicznej, którą usiłuję skoncentrowanym chuchem sprzątnąć sprzed oczu, pustce, która przypomina o sobie w momentach przejściowych. I o życiu wiecznym. I dokończyć rozmowę o Bogu bogatym w miłosierdzie. Co wnet nastąpi.          

sobota, 9 marca 2024

 


Ten wiersz nie imponuje rozmiarami, nie imponuje także wiekiem; czterdzieści cztery lata i cztery/pięć dni. Pomyśleć tylko: czterdzieści, cztery i dodatkowa czwórka/piątka. Ale nam się wydarzyło. Od czterdziestu czterech lat i czterech/pięciu dni – jest i modeluje, i zmienia wszystko wokół. Zmieni każdego, kto go przeczyta. Zmieni dosłownie i w przenośni, przysposabiając uprzedzająco także tych, którzy go dotąd nie znali. Moment zerwania więzi z bezpiecznym ciepełkiem szuflady poprzedziło doświadczenie zapisu i korekty… twarzy. Towarzyszyła mu systematyczna, wyczulona obserwacja.

Wiem, skwitujecie natychmiast, że to wiersz o miłości. Prawda. O miłości i śmierci. W gospodarstwie wiersza, czyli: w ganku, salonie, na werandzie, pod lamusem i na podokolu honory pełni  polszczyzna z epitetami: olśniewająca, nadzwyczajna i niezwykła w zwyczajności i nadzwyczajności. I natychmiast przychodzi na myśl gruboskórna konstatacja, że tylko geniusz mógłby przekształcić tworzywo wyłaniające się z epicentrum potocyzmu w samowystarczalną, czujną i wyzbytą pretensjonalności substancję języka poetyckiego. Cząstki kompletne i bez domieszek konstytuują się w nim za sprawą prymarnego atrybutu rozszerzonej gamy pierwiastków. Oto dominium mowy nakładające się na jej dramat zaczyna przypominać repozytorium ewentualności.  Jedną z nich jest  konfigurowanie obcych sobie podsystemów: retorycznego i lirycznego. Jaka to retoryka? Odpowiadam świadomy, że rozpraszam mgiełkę nad oczywistością. Skąd zatem ją znamy, co powinna przypominać? Stawiam na „samokrytykę” wygłaszaną w obecności starszych i mądrzejszych. W 1980 forma ta szturmem opanuje masy i elity. Wyrzucanie sobie nie musi oznaczać wdrapywania się na kolejny lewel bezwstydu. Wręcz przeciwnie. W dobrym tonie będzie wyrzucać sobie przy innych. Pod koniec dumnej i szumnej dekady wzmiankowana zdolność

Stanowić będzie przepustkę do obszaru bezdyskusyjnej prawości. Kto się wówczas jako tako orientował, kto czytał między wierszami lub zachłystywał publikacjami spoza oficjalnego obiegu, ten wiedział, że już wkrótce, wiedział, że już za chwilę. Barańczak w 1980 był nie tylko systematycznym czytelnikiem tak zwanej bibuły, ale także sumiennym i oddanym jej podmiotem czynności twórczych.

Ten wiersz nie dotyczy marca 1980, nie dotyczy kaziukowych wypieków w kształcie serca. Park, szpaler, nagość akacji, dłoń, biodro. Wszystko zuchwale rzeczywiste. Zuchwałe, ale nie od razu. Poprzedza ją nieśmiałość. W „Ziemi jałowej” Eliota znalazłem epizodzik z gryzipiórkiem – w biurze jest gońcem wysyłanym najczęściej po tytoń i szkocką, ale na poddaszu, w ciasnej komnacie niewinnego dziewczątka, uważa się za króla wersalki. Komuś, kto mi zarzuci nadinterpretację, odpowiem, w przywołanym fragmencie „Ziemi jałowej” oraz arcydziele Barańczaka doszło do ustanowienia i powtórzenia roli bohatera lirycznego. Jedną z masek Eliot osłonił twarz Tejrezjasza – niewidomego, zreifikowanego wieszcza z tragedii Sofoklesa. Kim jest bohater liryczny Barańczaka? Przypadkowy przechodzień? Niedyskretny obserwator? Czuły czytelnik, któremu wszystko się dyskretnie zlewa albo warstwa po warstwie nakłada, albo kojarzy, rozjaśnia i w coraz bardziej złożoną przechodzi tajemnicę. Chciał ostrzec, przestrzec, zmusić do refleksji, przywołać autorytet zwyczaju… Może dlatego uległ argumentom gotowej do działania natury, ponieważ potknął się na wyczerpanej do imentu enumeracji chorego rozsądku.

Ktoś powie: aleś napisał, przecież to oczywiste, wszyscy młodzi  tak mają, a po latach, jeśli się miłość zdarzy, a wokół niej skłębi się to nerwowa, to serdeczna krzątanina;  epizodem oddanym/odlanym słowem poety przywoływać będą urodę i niewinność młodości.

No właśnie, napisałem.

A z czym wiersz zostawia poetę? Za sprawą wiersza bardziej przylega do rzeczywistości. To bardzo dużo. To wszystko i wbrew wszystkiemu. To przyjęcie stanowiska na warunkach tej, która zawieść nie może.

„Wtedy wydaje mi się że może jednak jest jakaś nadzieja”.              

         

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...