czwartek, 30 grudnia 2021

A w Porto...

😉 A w Porto słynącym z wyszukanego porto trafiliśmy na ganek księgarni, której próg przekroczysz po zeskanowaniu kartonika zakupionego w pobliskiej skromnej bileterii. To dopiero historia, pomyślałem dobywając z kieszeni cztery gładkie monety. Przecież nie będę taki, to miejsce (bileteria mianowicie) musi z czegoś żyć. Część kwoty pójdzie na utrzymanie księgarni, część na sport narodowy, część na wojsko zajmujące się wówczas bezwstydnym demonstrowaniem bicepsów. Niech będzie moja strata, niechże się zdarzy mój zysk, bo gdzie na świecie drugie miejsce takie, żeby z podobnym szacunkiem postępowano z książkami, zapewniano im szczęśliwe dzieciństwo i szlachetny komfort okresu dojrzewania zanim zostaną wydłubane z oswojonych pieleszy przed wyruszeniem w świat? Ładowaliśmy pamięć widokami - fotki gęsto sobie strzelając. Mocne doznania, bardzo mocne. O dziwo - mijając okolicę kasy usytuowanej w spodziewanym miejscu, jakby główny projektant wnętrza po powrocie z Krakowskiego Przedmieścia postanowił skopiować układ mebli, jaki zastał w sklepie Jana Mincla i Stanisława Wokulskiego -  ocieraliśmy płaszcze stojących w krętym ogonku. Czyli tutaj też kupują, czyli nie tylko przychodzą podziwiać urodę kompletnego planu filmowego przemawiającego dosadniej niż powierzchowność osób snujących się między regałami i wyrównującego głębię kwestii dobywanych z ich szlachetnych ust. Tego choćbym chciał zapomnieć - nie zapomnę. Tyle przejawów bezpretensjonalnego wdzięku, tak zapewne - tu uruchomiłem potencjał konfidencji ucha z okiem - wyglądać musi biblioteczny raj... Jestem wami... zachwycony, drodzy państwo, miałem na końcu języka, gdy podchodziliśmy do bramki przywołującej paradygmat markowego sklepu z odzieżą. Jestem zachwycony: w ogóle, w szczególe i pod każdym innym względem. Zachwycony i dumny z siebie, bo przełamałem opór wielkomiejskiego nawyku korzystania z obfitości wysysającej sumiennie nawet lada jaki prześwit kości. Dumny z odkrycia chciałem nawet podskoczyć, ale coś mnie powstrzymało, bo bym jeszcze puszkę z kontuaru strącił albo koszyk.

poniedziałek, 13 grudnia 2021

Stan wojenny, niech pomyślę


      Stan wojenny, niech pomyślę, pytasz Szymonie, jak postrzegam sporych gabarytów skandal pozornie minionych dziejów. Szymonie, bardzo ważna, być może najważniejsza jest perspektywa historyczna. Oprócz niej także egzystencjalna. Minęło od tej pory, policzmy: 40 lat; uformowały się co najmniej trzy pokolenia; rozkwitały, przygasały, gasły wielorakie pomysły na życie. Na tle tak istotnego zróżnicowania ocena stanu wojennego jest zasadniczo jednolita! Nie słyszałem, aby ktoś poważny i niezależny zmarszczył się choćby cieniem akceptacji skierowanej pod adresem autorów tego politycznego kuriozum. Poprzedziła go mania, za nią podreptało szaleństwo, ostatecznie przekształcone  w paranoidalny brak skrupułów. Nie lubimy szaleńców na świecznikach, należałoby otoczyć ich zawczasu odpowiednią troską, specjalistyczną opieką, dać im do dyspozycji na przykład teatrzyk w ogrodzie rozciągającym się na zapleczu domu obłąkanych. Ludzkość nie powinna ignorować tego rodzaju cierpień. Jako ciężko doświadczonych, mających się stokroć gorzej od nas, otoczmy biednych nieszczęśników najszczelniejszą i najdyskretniejszą czułością. Czyńmy tak zawsze. I nie ze względu na mniemane lub domniemane zasługi, lecz ze względu wołającą o pomoc cząstkę zagrożonego zdrowia. Z ich punktu widzenia przez wprowadzenie dyktatury wojskowej należy rozumieć akt motywowany pragnieniem odwołania groźby sowieckiego ataku; z naszego był to początek serii przykrych, ponurych zdarzeń. W pierwszej kolejności przywodzi na myśl konfederację zawiązaną w Targowicy, a nawet siedemnastowieczne zdrady oligarchów. W XX wieku doszło do przeinaczeń sensów podstawowych na dużo większą skalę. Brak zgodności między deklaracjami politycznymi oraz zaskakującymi decyzjami mości sobie tuż pod szczytem wykazu narodowej hańby. Absolutne pierwszeństwo należy się tym, którzy w interesie obco brzmiących sformułowań, pomyśleli, że można się obrazić na społeczeństwo i podjąć z nim walkę. W kontekście dopełnionej ewakuacji przedwojennej klasy politycznej słowa Józefa Becka, który z trybuny sejmowej wygłosił stanowczą deklaracją, brzmią nad wyraz groteskowo. Miłujący wolność Polacy – sparafrazujmy fragment odezwy mobilizacyjnej - nie znają pojęcia pokoju za wszelką cenę; zwłaszcza, gdy ceną tą miałby być honor! Stan wojenny wspominam zatem przywołując odległe, newralgiczne momenty naszych narodowych dziejów.

    Historia ma to do siebie, że lubi się powtarzać. Właściwie ze względu na tę jej osobliwą fanaberię warto prześwietlać tajemnice pozostających w związku z głównym nurtem szeregu mikro historii. Jesteśmy to winni ofiarom i rodzinom ofiar, jesteśmy to winni każdemu, kto zaznał w dniach, miesiącach, latach stanu wojennego najrozmaitszych strat i upokorzeń. Jesteśmy to winni sumieniom zdeprawowanych nieudolnością i przestępstwami przedstawicieli władzy. Stan wojenny mimo stopniowego luzowania obostrzeń, łagodzenia ograniczeń, później odwołania, w pewnej postaci niekoniecznie szczątkowej nadal trwa. Utrzymuje się z procentów od założonej wówczas lokaty. Co się konkretnie złożyło na tak osobliwy fundusz? Ustanowił go wszechogarniający marazm, wsparły obrzydliwe skutki rozbicia elementarnych więzi społecznych, umocniło poczucie degradacji indywidualnej i środowiskowej, rozzuchwalił zanik wrażliwości społecznej, której potrzebę przywoływały słowa Jana Pawła II, wygłoszone w czerwcu 1979 roku na Placu Zwycięstwa w Warszawie.

    Miałem wówczas dokładnie tyle lat, co Ty. Zaczęła się szkoła średnia, pojawiły nowe obowiązki i nowe nadzieje. W ciągu minionych miesięcy bardzo wiele się zmieniło, pamiętam, że zdążyłem wziąć udział w kilku politycznych rówieśniczych sporach, a nawet w jednej poważnej szarpaninie. Jak się wnet okaże stanowiła skutek drobnego nieporozumienia, różnicy nie tyle poglądów, co jakości i stylu  sformułowań. Do podobnych zdarzeń dochodziło także w kierownictwie Solidarności; politycy i związkowcy formułowali tezy z nadzieją porozumienia, dojrzałego kompromisu wypracowanego w ramach poważnej dyskusji unikającej spięć nazbyt jaskrawymi. Zarysowaną praktykę usiłował zdemontować dekret o zakazie zgromadzeń. Wspólnota przekształciła się w osobność; w kwestiach najważniejszych stan wojenny zniósł dotychczasowe podziały. Po wystąpieniu telewizyjnym szefa WRONU nikt nie miał wątpliwości, że przymierza się nas do nietypowej skali, Odbywało się to w ramach eksperymentu sprowadzającego esse do okutanego dratwą episteme. Echo oficerskiej dykcji niczego nie tłumaczyło, niczego nie wyjaśniało. Gonitwa pojęć, galopada zaklęć, esplanada abstrakcji. Na dodatek przeświadczenie dogłębnie monochromatyczny charakterze świata. Ewentualne przebarwienia zastąpiła kategoria nasycenia różnicującego warianty bieli lub czerni. Umysł poszukującego rozpoznawał w tym przykład sprzeczności z rzeczywistością! Jedynie mroźna aura sprzyjała spekulacjom ministrantów obrysowanego chaosu. Niedzielę 13 grudnia 1981 wspominam następująco: pobudka, śniadanie, msza święta i pamiętny, tajemniczy powrót wyludnionymi ulicami. Mijając drzwi dalszych i bliższych sąsiadów, a było ich bez liku, mieszkaliśmy wówczas w największym bloku (socjalistycznym) w Katowicach, dostrzegłem oznakę zatrważającej nienormalności. Przechodząc obok mieszkania znajomej z „dzień dobry” i „co słychać” pani Teresy, głęboko zakonspirowanej działaczki Konfederacji Polski Niepodległej, zauważyłem dowody świadczące, że załomotać do niej musieli jacyś bezwzględnie źli ludzie. Przedziurawiona dykta drzwi odsłoniła ułomność materii, z której lepiono siermięgę drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Widok zdemolowanej podwójnej dykty, lada jak i byle czym od środka wzmocnionej, odarł z wszelkich złudzeń. Pani Teresa padła ofiarą bandyckiego napadu. Zuchwałość sprawców stanowi wypustkę solidnie osadzonego w nich okrucieństwa. A może dopuścił się tego czynu jakiś bęcwał, roztargniony Otello z sąsiedniego bloku, miasta, województwa. W końcu nie wytrzymał kolejnej odmowy i uwolnił osadzające się trzewiach pokłady. Potrzaskana podwójna dykta to najwcześniejsze wspomnienie z długiej serii epizodów stanu wojennego. Przed mieszkaniem pani Teresy rozbili obóz barbarzyńcy i zostawili liczne, bolesne poszlaki Nie były to ślady interwencji nawet najbardziej nieudolnego czy niefrasobliwego ślusarza. Zanim dotarło do mnie, co ewentualnie może to oznaczać, poczułem ponure drżenie. Gdy słyszysz, że dzieje się komuś krzywda, automatyczną niejako reakcją powinno być współczucie, gdy spotyka ono znajomych współczucie miesza się z onieśmieleniem i bezradnością. Pani Teresy nie można było nie zauważyć! Odznaczała się i urodą, i sposobem bycia. Właśnie sposobem bycia przełamywała siermięgę i pospolitość coraz mniej realnego socjalizmu. Widoku postrzępionej dykty mającej chroniąc dobytek i godność aresztowanej nie przeskoczy nawet najbardziej wymyślna argumentacja. Jaki był związek między ograniczeniem ryzyka inwazji sowieckiej na Polskę, a barbarzyńskim atakiem na prywatność miłujących ojczyznę? Po kilku minutach rozmawiając z kolegami dowiedziałem się, że właśnie wybuchła wojna i że pod naszym blokiem o 12.00 rozdawać będą karabiny. Jak pewnie zauważyłeś, mimo mrozu za oknem, humor w narodzie kwitł i wypuszczał świeże pędy. W każdej pogłosce odnajdziesz, jeśli nie ziarenko, to przynajmniej kurz, co przez chwilę o prawdę się ocierał. Coś widocznie musiało być na rzeczy. A więc wojna, Wojna, tyko z kim? O co? Dlaczego? Zapewne znowu Niemcy? Niemcy, ale jacy? Czy ci z RFN? Czy może ci z NRD?

 

niedziela, 5 grudnia 2021

Witam wielkiego poetę...

 

Witam wielkiego poetę… wyławiam echo podcieni trzęsącego się chóru dobrakowskiej kapliczki. Czy miejsce to przyjęło i pozwoliło się kiedy rozejść brzmiącym podobnie słowom pozdrowienia? Czy proboszcz Aleksander, stanąwszy pośród zawołanych gospodarzy i rzemieślników, zwrócił się do któregoś pretensjonalnym: witam wielkiego gospodarza, wielkiego pól spadkobiercę, wielkiego właściciela sporej części lasu,  witam wielkiego rymarza, witam wielkiego kowala, witam wielkiego kierownika gminnego punktu skupu, witam wielkiego murarza, wielkiego elektryka, witam hodowcę bydła, owiec, trzody chlewnej, drobiu, witam wielkiego lekarza, tracza, nauczyciela, piekarza, malarza, kościelnego, kucharza, sklepowego, stolarza, rzeźnika, grabarza. Do żadnego, do żadnej nigdy; nawet w zbliżony sposób. Przecież nie na skutek roztargnienia, niecierpliwości, niewiedzy. Roztargnionym go raczej nie widywano, cierpliwości miał moc, wiedzę ogromną. Dlaczego zatem gardził metodą subtelnego pompowania parafian. Wprost zdumiewa dystans, jakim odgrodził się od zestawu zużywanych wzorów docierania do serc i wewnętrznych kieszeni marynarek; dystans większy niż między Ługiem a Tamtym Polem. Po prostu wiedział, wiedział dużo więcej niż wyrazić mógłby, dlatego półgłosem, tak by kilku w kaplicy słyszało, uprzytomnił zebranym, że Dobraków lubi odwiedzać poeta - wielki. To znaczy: „sza”, palec na ustach oraz morda w kubeł. 

 


środa, 24 listopada 2021


 

Zdjęcie oddaje naturalną krzywiznę utrwalającą wspomnienie osi gasnącego potoku. Twarze w oknach, osobliwie ożywione, jakby na chwilę oderwane od laptopów. W drugim i czwartym dwie siostry rodzone. Tradycyjny listopadowy poniedziałek. Konik ani myśli odsapnąć na poboczu, jasny fular eleganta i biała koszula dzieciatego za chwilę zamilkną; obawiając się, że niedyskretny fotograf, ku któremu wzrok nieufny kieruje posiadaczka mantylki w kratkę, obok ich zacnych wizerunków utrwali także brzmienie szlachetnego tembru. Sporych rozmiarów skrzynka na sarnich nogach i tajemniczy lichtarz strzelający błyskiem dymnej magnezji. Kim jest niedoświadczony młokos mający wyraźnie gdzieś to nagłe zamieszanie? Stoi wyraźnie bokiem, tymczasem każdemu z państwa ordynarnie tył podaje. Ciekawe co tak pieczołowicie do piersi przyciska? Niech żałuje, gorzko, bardzo gorzko, ponieważ na zawsze stracił szansę przejścia z twarzą do dziejów momentu i  miejsca.

A może powyższy wywód zwyczajną bujdą jest... Delikatnie pochylona sylwetka wcale nie znaczy, że ten chłopiec akurat dokądś idzie. Wręcz przeciwnie: najwyraźniej stanął skonsternowany znalezieniem się w potrzasku przeszywających spojrzeń. Dama po prawej nie nóżkom statywu się przygląda tylko temu, czym ten ktoś pierś okłada. Elegant - król środka dolnej części kadru to - miejscowy tajniak zapuszczający prawicę w poszukiwaniu ulubionej kabury. Mamy odpowiedź: złodziejaszek schwytany na gorącym. Jazgot pisku świat wytrącający z ospałości przywołały do okien niewiasty pochłonięte robótkami. Wreszcie wiadomo, kto od późnego lata zdejmuje ze sznurków cudze serwety, wiadomo kto, tyle że czyj on? Tego się nie dowiemy. Przynajmniej z tego zdjęcia. Zostaną przypuszczenia: albo skrajna desperacja, albo najgłupsze z głupich lekceważenie reguł złodziejskiego receptu. Mniej kradnij, nie u siebie i tylko po zmroku. Najmniej jedną radą wyraźnie pogardził  i teraz ma za swoje. Na dobitkę, skąd się wziął – myśli sobie – akurat teraz jegomość ze skrzynką, która dym wypuszcza…     

poniedziałek, 1 listopada 2021

Podobno umarli

 

Podobno umarli bez przerwy

zabiegają o nasz los

i na wyżynach niebieskich

trwają w święcie żywych.

Nawet w dniu swych urodzin

troszczą się i myślą,

jakby nam humor zlepszyć,

zdrówko i apetyt.


   Ciekawe zatem czemu

   tak wiele pomyłek

   i w przeczuciach, opiniach,

   sądach et cetera.


Fatalnie dobrany żel

i do butów pasta,

ciężkostrawna posada,

pryszcze i nagniotki.

W sprawach zaś zasadniczych

zawodzą gruntownie –


   a to mleko rozlane,

   przewrócona świeca.


Kiedy i w jaki sposób zdadzą

wreszcie raport

z pomyłkowej diagnozy

albo naszych matrymonialnych obciachów?


Tacy mądrzy, lecz w roli

potrzebnych od zaraz,

żadnego z nich pożytku

lub czegoś w ten deseń.  

   Zajęci chmur liczeniem,

   roztargnieni, senni –

skąd u niech nagła niechęć,

aktywność zerowa?

Ułożeni wysoko,

w siebie zapatrzeni,

chłodni, chmurni, przezorni -

jako my na ziemi…

poniedziałek, 25 października 2021

Powinienem

 

Powinienem zawczasu zwinąć poetyckie żagle.

Mrok zejścia do kokpitu zamaskować śpiącym masztem.

Najmniejszej przesady w pytaniu: dokąd poprowadzą?, 

gdzie trafię? - gdy skojarzą, przymierzą tytuł na okładce

z przyczajoną w metryczce datą publikacji.

No właśnie dokąd? Pod stępkę, pod dywan, na ławę.

poniedziałek, 18 października 2021

Czy jest, kto by się oprócz ojca, nad starszym bratem z miłością pochylił...?


     Co powiedzieć o arcydziele? Co powiedzieć o obrazie, który nawiązuje najściślej do Arcydzieła? Setki homilii, setki zamyśleń chcących przywołać olśnienia odczuwane podczas słuchania/czytania... Właściwie o doświadczeniu nagłego zrozumienia napisano już prawie wszystko. Nad  namiotem spotkania Bożej intencji z aktem wolnej woli ukazała się szarfa z napisem: consumatum est. Kto ją rozwiesił, kto sprawił, że zatrzepotała? Czy nie aby anioł odbywający wśród ludzi studencką praktykę, małoletni, jeszcze niewyzbyty entuzjazmu i niefrasobliwości. Rembrandt podjął temat z pełną świadomością stopniowego odstępowania od litery; pytamy: gdzie tańce, gdzie radość natury, kultury, czeladzi? Gdzie te wszystkie podskoki, pląsy i padwany epok i dawnych, i naszych.  Wyrobnicy pól i obejścia mieli realny powód, by się weselić; ogłoszono bowiem  święto, słyszano: będziemy ucztować. Bez znaczenia powód, motyw - zabawa to zabawa. Sługa przywołany przez brata wracającego z pola referuje zainteresowanemu wieść czeladzi obojętną, jak by się skromnie wdawał w plotkę na temat pogody. Gdyby było inaczej, cedziłby słowa. Entuzjazm nieoczekiwanej przerwy w pracy zamulił mu świadomość, stąd mówił bez świadomości siły prostego i zarazem poważnego zdania; zdania, które mogłoby ciekawego żywcem pogrzebać. Tego entuzjazmu osób obcych rozmiłowanych w wielkich stołach na obrazie Rembrandta nie zauważamy. Prawą krawędź wspiera dwóch panów, którzy wczoraj pozowali do portretów Annasza i Kajfasza. W głębi, w pozycji geometrycznie nieważnej i słabej krąg najbliższy przekracza oparzony do żywego starszy brat. Biedny biedak, powiedziałaby o nim rezolutna Góralka. Zaiste, starszy brat nie zasługuje nawet na usynowienie, na wielką literę, na delikatny, drobny akcent powagi. Więcej, widzimy go, gdy wraca z pola, poruszając się ścieżką Kaina. Dokopmy mu, ośmieszmy, zrównajmy z błotem.  Rembrandt ma nam do opowiedzenia inny moment. Kim jest ojciec - drzewo, które zrodziło światu dwa cierpkie owoce? To ojciec właśnie jest najważniejszą figurą zagęszczonej kompozycji. Uderza i zaskakuje rezygnacja z proporcji na rzecz opisu sytuacji oraz prezentacji struktury symbolicznej. Ułożenie sylwetki ojca powinno przywodzić na myśl Boga Ojca. Piętnasty rozdział Ewangelii wg Św. Łukasza rozbrzmiewa, opalizuje bogactwem znaczeń. Do każdego z nich prowadzi precyzyjny szczegół. W opowiadaniu i opisie znacząca jest nawet nieobecność zdarzeń, okoliczności implikowanych złożonością sytuacji. Zdumiewać nas powinno zachowanie ojca. W wersji Rembrandta ojciec zachowuje się jak ślepiec o rysach Jezusa Frasobliwego. Kto wie, być może chodzi o to by dotrzeć oburącz do sfery stanowiącej dominium, którego nie można zepsuć ekstrapolacją aktu wolnej woli. Choć bezczelność życzenia wypowiedzianego w pierwszym akapicie paraboli mogłaby znarowić także osoby postronne, psychologia wychowawcza podpowiada, że kwestia: „daj mi część majątku, która na mnie przypada” nie pojawiła się ad hoc jak pryszcz czy wrzód, czy zachciewajka. To życzenie wyrosło z koniecznej, długiej fazy przygotowania. Co chciał przez to powiedzieć? Tym zdaniem uznał ojca za zmarłego, tymczasem rzekomo zmarły szuka po omacku własnego odcisku na… kto by przypuszczał, plecach odzyskanego. W Ewangelii czytamy: „rzucił mu się na szyję”, u Rembrandta wzgardzony ojciec szuka obsesyjnie podobieństwa do… siebie. Sąd Ostateczny polega właśnie na tym. Bóg Sędzia Sprawiedliwy szukać będzie podobnych do Siebie; żeby móc orzec: „ZNAM  WAS – WSTĘPUJCIE DO RADOŚCI WIECZNEJ”. Słyszy się, że będziemy zdawać sprawę z miłości. Tak właśnie będzie, jej będzie w nas szukać jako kryterium podobieństwa, albowiem Bóg jest miłością. Uważniejszego wyjaśnienia domaga się jeszcze jeden fakt – aspekt. Warto go podjąć, ponieważ pomoże nam uchwycić znamienną prawidłowość, przede wszystkim pozwoli zauważyć, że także my dzięki tej historii otrzymujemy zapewnienie o miłości Bożej.      

    Zdumiewa mnie stanowisko, jakie zajął Rembrandt w sporze, długotrwałym dyskursie wokół postaci starszego brata. Słychać dosyć często słowa nazbyt łatwego potępienia, krytykę małostkowości, upór, skłonność do fingowania zażyłości, hedonizm, tendencję do ferowania oszczerstw, przyglądania się historii szczęśliwego odzyskania z perspektywy <przeciwnika> eksponującego zwyczaj dodawania także tego, co dowodem nie jest. W związku z tym proponowano, by w tyradzie przeciwko bratu dostrzegać projekcję nieuświadomionych pragnień oskarżyciela. Egzegeza umocniona wskazaniami psychoanalizy nie zostawi na łachmanach starszego brata suchej nici. Najwyższa pora wziąć w obronę tego człowieka. Intuicja podpowiada, że nawet najsprawiedliwszy miewa raz za razem powód do przeżywania momentu słabości. Kłopotem starszego brata jest, że w zasugerowanej sytuacji nie widzi problemu, zadania, szlachetnej i wyjątkowej misji. Wydaje się nam, że żadna okoliczność i żadne słowo nie jest w stanie wyrównać deficytów obolałego serca. Wyjeżdżając w dalekie strony młodszy brat zasiał w sercu starszego brata pestkę, z której wyrosła… nienawiść. Ojciec, uszczęśliwiony powrotem syna, szukający oburącz niewinności w miejscach, z których aniołom wyrastają skrzydła, konstatuje, że w istocie nowa sytuacja rodzi innego rodzaju problem. Miłość, jaką ojciec darzy synów, przede wszystkim starszego syna, powinna nam dać do myślenia. To nie jest tylko uczucie to akt kreacji, początek czegoś nowego przepięknego. Rembrandt zderza nas z chwilowym zakłopotaniem Najwyższego. Gniew Twój trwa tylko przez chwilę, a miłosierdzie przez całe życie. Czy faktycznie obserwujemy naszego bohatera w chwili gniewu? I tak, i nie. Po ludzku biorąc na nic innego marnotrawny nie zasłużył, jak tylko na los najemnika, tymczasem spotka go po powrocie książęca promocja. Czegoś jednak tej tak pięknie rozpoczynjącej się historii brakuje, czego zatem? Brakuje słowa. Ojciec w sytuacji powrotu odzyskanego i uzdrowionego odzywa się tylko do sług oraz starszego syna. Za sprawą ojcowskiej mowy dzieją się cuda, w nas też powinny się podziać, nade wszystko miejsce oburzenia powinno zająć zdumienie; zdumienie, że tak powiem: dubeltowe! Po pierwsze jest możliwy cud odpuszczenia, po drugie odbywa się on w całkowitym milczeniu, tak jakby prywatnie odzyskanemu synowi ojciec nie miał bezpośrednio nic do powiedzenia. Ojciec milczy, ale tylko przez moment. Na scenę, a ściślej na stronę, wkroczy miłośnik przysmaków z kozła. Powietrze zatętni. Szczęściem potrwa to chwilę. Atmosferę uzdrowi ojcowskie wyjaśnienie. W taki właśnie sposób powinno się mówić do dzieci: ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko co moje należy do ciebie, na dobitkę zauważmy, że trzeba się radować, gdyż twój brat, chociaż zagubił się, ożył i ozdrowiał. A trzeba się cieszyć. Obowiązek radości, której fundamentem jest obraz promieniejącego miłosierdzia. Nie można toczyć sporu z beneficjentem miłosierdzia, jasne należy zneutralizować  skazę, która nazbyt okazale, ostentacyjnie zarysowała oblicze ideału wierności, cechy – jak się okaże  - wyrosłej z ducha pragmatycznej interesowności, a może z lenistwa, prokrastynacji, synowskiej acedii. A może pychy kroczącej przed upadkiem… Starszemu synowi dano więcej niż młodszemu. Potępiając go, wystąpilibyśmy przeciw sobie. Przekażmy więc sąd Królowi.             

 

czwartek, 30 września 2021

Gdyby pan Eliot wiedzieć mógł...

 Gdyby pan Eliot wiedzieć mógł... 


Gdyby pan Eliot wiedzieć mógł, jaką mu w Polsce kręcą sławę…

przyjechałby, nawiedziłby natychmiast Kutno i Warszawę,

Suwałki, Poznań, Ełk co łka, Dobraków i Gliwice,

a oprócz Gliwic Łańcut cny i Puław okolice.

 

Ile na wałek czeka ciast stosownej chwili w dzieży,

nie powiem, bo markotno mi i prawiem bez odzieży.

Szturmować ciacha przełyk chcą: „Rozgryzaj, żuj nas w chuci,

ciamkaj, pomiziaj – lada czym, zezuwszy miękki bucik.

 

Dmuchasz na zimne w ciepłe dni i noce bez akcentów,

wawrzyny ścięto, żar się tli i zalatuje miętą.

Daremny powab: „Tomku - bierz pieczyste oraz mleko!”

„Do Polski nie wybieram się, bo Polska za daleko”.

 

 

 

środa, 11 sierpnia 2021

Pisałem do ciebie

Pisałem do ciebie,

nagle na obramowaniu płotu

para synogarlic w pozie,

której zapewne byś nie pominęła.

 

Odkładam pisanie,

naciskam czule matrycę,

wywołuję ikonkę aparatu.

 

Z uśmiechem,

z coraz większą uwagą

przyglądam się scenie:

chwila - teraz - już; 

 

a pisz, a pisz pan,

od razu chciałbyś

ładne zdjęcie strzelić,

nic z tego, nic.

Pisz pan, a pisz pan

- zaszeleściły szare skrzydła -

tym swoim śmiesznym piórem.


czwartek, 5 sierpnia 2021

Rzut młotem (piosenka)

 

Nie pytaj więc, mój bracie, o kaliber,

gdy wroga masz w zasięgu wzroku, ramion,

kopę i sto z szerokich wal weń skrzydeł,

niech leci w dal i wzwyż nad trybun kanion.

 

Nic to, że huk i zginie biednych wielu,

byle o krok, szanowny przyjacielu,

twój gęsty ryk przybliżył nas do celu.

 

Żeby ten rzut Ci wyszedł musisz stadion

na własność mieć i absolutną ciszę,

nawet gdybyś bezmyślny głos usłyszał,

niech pocisk rzęs namierzy pisku źródło,

aby mógł Młot jak w baśni czarownice

na miotle wnet opuścić rękawice.

 

Nic to, że huk i zginie biednych wielu,

byle o krok, szanowny przyjacielu,

twój gęsty ryk przybliżył nas do celu.

 

piątek, 30 lipca 2021

Fredek

Fredek 

        Był to raczej prototyp roweru, zaczątek namolnej serii niż coś, czym wypada się chwalić. Nawet w długim zdaniu nie można powiedzieć wszystkiego. Wiejskimi drogami od lat poruszano się czymś takim. Latem, zimą opierał ścianę między oborą i stajnią. Czy do sklepu, czy do kowala, czy do księdza - wskakiwano na rower i raz – dwa zajeżdżano, gdzie trzeba. Zbyt wysoki, by mogły zepsuć go dzieci. Czarny, kompletny, niezawodny. Wysłużony egzemplarz z serii przekraczającej dziesiątki milionów. Dzieło topornej technologicznej linii produkującej z zamkniętymi oczami i siłą rozpędu, fabryki – żywicielki powiatu, której nikt nie oważy się zatrzymać. Żadnych szczególnych znaków – standardowa geometria, poczciwy Pietia Goras. Stelaż - żadne cacko; doprawdy nic nadzwyczajnego: dwie przyprostokątne, jedna przeciwprostokątna. I siodełko, którego dolną część przyspawano w sąsiedztwie wlotu rurki najkrótszego boku. Żadnych fanaberii, żadnych związków z inżynierią kosmiczną, zapomnij o przerzutkach, hamulcu nad kierownicą, światłach, zwierciadełkach. Jeden jaki taki odblask i błotniki przykręcone dłonią praktykanta. Zanim nie rozwarstwią się werki, zanim na dobre nie urwą się dzyndzel i podstawka, ojcowie rodzin będą mieli czym przywoływać dzieci. W świecie zatopionym w ciszy echo dzwonka gasło pod lasem. Jedynym dodatkiem były żółte litery wyrazu: yкраїна. Napisu tego nie czytano często, korzystano z roweru; to był po prostu rower marki rower. Do rzadkości należał zwyczaj przedkładania kwestii politycznych podczas samotnej jazdy. Nie usłyszałem nigdy: wskakuj na ukrainę albo zejdź z ukrainy. Zostawmy.

Odkąd podeszwami zacząłem sięgać pedałów, nieustannie szukałem sposobności, by się karnąć. Takie słowa rozlegały się często w podcieniach  Superbudy: ale daj się karnąć – i w odpowiedzi: ależ proszę: karnij się. Fascynująca forma, ile w niej semantycznych rozgałęzień, ile taktu przypisywanego autorytetowi wyrazów nie do zdarcia. Karnąć znaczy: jeździć na cudzym rowerze. Nie tyle korzystać, dotykać, co właśnie jeździć. Jeździć, ale niespecjalnie daleko, by zaprzyjaźniony posiadacz mógł mieć cenny gadżet stale w zasięgu oka. To był nasz pokoleniowy regionalizm. Gdybym w Dobrakowie odezwał się: daj się karnąć,  mogłoby to oznaczać, że zamierzam przyszłą ofiarę w całości od stóp po czubek czernią otoczyć, sadzą zapaskudzić. Czy wobec braku adekwatnego słowa jeżdżono wyłącznie na własnych rowerach? Bynajmniej, czyli nic nikomu do tego. Chcąc wypróbować cudzy rower, wyprowadzało się go z podokola albo, gdy posiadacz roweru pozostawał w obrębie, proszono: daj się zjechać. W odpowiedzi padało tak częste na wsi: tylko nie zepsuj. I się jechało, jechało, a sprężyny przyspawanego siodełka stękały, jęczały. Zepsuj? Co miał na myśli miłośnik sprawdzonych formuł? Przypuszczam, że temu komuś zależało na relacji, na tym, żeby jej zanadto nie skomplikować, bo co innego mogłoby się podczas przejażdżki sknocić? Kierownica nie odpadnie, siodełko się nie urwie, błotniki nie odfruną, rama nie popęka, przeciwprostokątna nie strzeli. Panę złapać można, oponę przedziurawić, przednie koło skrzywić. Tak – mógł się czegoś takiego obawiać, zwłaszcza że za chwilę lub nazajutrz czekać go będą sprawy do opędzenia wyłącznie na rowerze. Którym jazda dziwną jest, muszą się liczyć ze statusem roweru jako podstawowego narzędzia pracy. Dlatego takie składowe, taka konstrukcja i tylko taka uroda.

Odkąd odpowiedni wzrost osiągnąłem i równowagę utrzymać mogłem, rower stawał się lasem, ja natomiast zamieniałem się w wilka. Bardzo młodego wilka; wyszczekanego, dzikiego i bezwzględnego. Pewnej wiosny w Dobrakowie rozwinięto asfaltowy dywanik. Zanim nie potłuką go podkowy, nie wypaczy, nie wydrąży, nie poharata ciężar maszyn, gąsienic, wozów oraz gwar i żarłoczność staroświeckich kosiarek, przewracarek, grabiarek – będę mógł z niego korzystać niczym z dodatku do miejskiego chodnika. Efekt porównywano z osiągnięciami epoki najnowszej. Przed laty po każdej ulewie, tradycyjnie z początkiem wiosny ścieżaj falował zwałami błota – teraz jest inaczej, jest wygodnie i czysto. Do tego, co było, żal nawet myślą wracać. Jakoż pewnego razu, gdym ponad wszelką wątpliwość ustalił, że rower Wujkowi nie będzie potrzebny, po niezużytym asfalcie wyruszyłem pod górę, żeby krówkę przewiązać. Po kilku chwilach konstatuję sensację: koła nie czują znajomego oporu! Dawniej, aby pokonać wzniesienie, musiałem przed najostrzejszym odcinkiem zsiadać i dobrych kilkanaście metrów rowerem się opiekować. Urosłem? Sił nabrałem? Zmężniałem?  To i to, i tamto. Po zadzwonieniu krowim łańcuchem na rower wsiadam i dawaj, jak mawiają: z górki na pazurki. Nie tylko we mnie, także między szprychy czarnego rumaka wtargnęło nowe życie. Nie tylko ja, także rower powziął zdecydowany zamiar ustanowienia rekordu prędkości, wytrzymałości, wdzięku. Takiej zgodnej i owocnej współpracy międzynarodowej Dobraków dotąd nie oglądał. Tym razem patrzył na to, co się stanie. Stał, patrzył i nie puszczał pary. Kto patrzył? Fredek, gospodarz, dobry kolega Wujka. Zwykle zajęty pracą, tym razem rozmawiał z kimś na krawędzi szosy. Na widok obserwatorów jeszcze głębiej przenikała dusze (roweru i moją) wymowa sloganu z odrapanego szyldu gminnej spółdzielni: szybciej, dalej, sprawniej. Rozmowy zaprzestano. To mogło oznaczać, że przekroczyliśmy właśnie zawrotną prędkość trzydziestu ośmiu na godzinę i że nie jest to nasze ostatnie słowo i już za chwilę zbliżymy się jeszcze bardziej do prędkości dźwięku i pamięci. Było to zaiste doświadczenie pierwsze i piękne. Emocje oglądających, którzy w otulinie wzruszenia poczuli ciepło i wygodę jak podczas koncertu, wernisażu, głośnego czytania poezji. Zajęty rozmową Fredek instynktownie zamilkł, osobie, z którą chwilę temu rozmawiał nakazał mimiką milczenie, westchnął, wyprostował się, zasklepił w podziwie. Gdyby nie majestatyczny, rzadko oglądany ruch głową, mogłoby się wydawać, że umarł na stojąco, a towarzysząca mu postać to żaden kolega tylko podtrzymujący go anioł. Czegoś takiego – pomyślał - u nas nie grali, miastowy na wiejskim rowerze i do tego jak szybko – weźże mnie uszczypnij… następnie głową w prawo, głową w lewo, głową w prawo, głową w lewo. I tak przez dłuższą chwilę. Myślcie, co chcecie, ale powiem wam, że chciałbym, abyście w taki właśnie sposób reagowali na moje wiersze.

                                 

 

środa, 28 lipca 2021

O istnieniu Leonarda Neugera

 


 O istnieniu Leonarda Neugera dowiedziałem się z ust starszego kolegi. Pachniało wiosną. Pod wpływem zapowiadanego wydarzenia skorygowałem precyzyjną marszrutę pracowitego popołudnia. Budynek  sosnowieckiej podstawówki przerobionej gwałtem na liceum, jedną z sal liceum, o którego gmach po dobroci, skutecznie upomniał się uniwersytet, miał nawiedzić ktoś z daleka i wysoka. Działo się w 1987. Tym kimś był Doktor Stamtąd, realna postać nadrealnego świata. Spotkanie z eleganckim i rzeczowym reprezentantem sztokholmskiej slawistyki zapamiętałem w formule słodkiej, kwaśnej konfrontacji sposobów bycia. Z jednej strony przaśna, zakurzona atmosfera epoki niedoborów, z drugiej uosobiona afirmacja niczym niewymuszonej normalności. Nie zapamiętałem szczegółów pogadanki, oswoiłem natomiast nastrój, koloryt i wdzięk kilku drogocennych chwil; oto w bezludnej na ogół siedzibie zakładu wiedzy zrobiło się jednocześnie tłumnie i sensownie. Zastanawiam się, czy powinienem we wspomnieniu sięgać po zasoby najgłębszego zapadliska? Może wystarczy odsłonić genezę lokalnych intryg albo zreferować intencje zaszyfrowanych donosów rzeczywistości? Zamierzam oddać głos pamięci kształtu skupiającego się wokół zjawiska wymiany myśli, precyzowania opinii oraz jej promieniowania. Komentując na bieżąco nietypowe zdarzenie, starszy kolega akcentował potrzebę wypowiedzenia kilku uwag na temat powierzchowności smukłego Doktora; za szczególnie istotne uznał kwestie dotyczące odzienia, obucia, a także wyrazu twarzy. Tak właśnie - dowodził - prezentuje się oblicze człowieka wolnego, nie tylko wyzwolonego, ale właśnie wolnego. Doktor wsparty horyzontalną osią pośladków o kant płowiejącego biurka nie tokował, nie trąbił,  nie przemawiał, nie udawał. Tę chwilę przywołuję, ilekroć pragnę odświeżyć atrakcyjny paradygmat stylu i gimnastyki obecności. Zaskoczyła mnie wówczas powaga osoby spójnej; walor, który w zachowaniu naszych nauczycieli odsłaniał się rzadko. Owszem, dbali o siebie, nie przykładając jednak do tego wagi. Jeśli nawet dopuszczali do głosu pierwiastki wyjściowej elegancji, żywili przeświadczenie, że nazbyt wyraziste kosmopolityczne ochędóstwo spowije natychmiast pogardliwy paproch prowincjonalnej skromności, a także irracjonalne pragnienie przypisywania zasług dyrektywom cudzych aspiracji. Zobaczcie, myśleli sobie, za kogo ukochana - żona, matka (potrzebne zabezpieczyć) postanowiła mnie przebrać przed dzisiejszą potańcówką z językiem i kontekstami, czym zapragnęła  przed chłodem osłonić... Powagę bezgłośnego zażenowania potwierdzą strzepywane ochoczo skrawki małomiasteczkowej powierzchowności. Powiedzmy sobie szczerze: dobre szycie przepadało, szło na eksport. Nawet poprawnie skrojoną i wymodelowaną marynarkę zdominowały  doświadczenia trudne, na przykład to, że wytwory kontynentalnej urody padały łupem nachalnej włókienniczej litoty. Ilekroć trafialiśmy na zdewastowane wykroje szlachetniejszych tkanin, tylekroć konstatowaliśmy, że nawet jakość w żaden sposób nie obroni cennej substancji przed autorytarnym osądem zardzewiałych nożyc. I tak źle, i tak niedobrze. Zdecydowana większość naszych nauczycieli instynktownie poszukiwała wygody; język ciała tajono w kołczanie drzemiących antycypacji. Leonard wsparty o kant zarekwirowanej politury, podkreślał znaczenie badań, przekonywał o istnieniu oceanicznych obszarów nieopisanego, gigantycznych zaległościach zawodowych filologii, które z uporem i bez wytchnienia palcują ścianki skostniałych struktur, że umknęło im życie spłaszczone do rozmiaru politycznych ostentacji i estradowych kompromatów. Zawodową filologię czeka poważna zmiana, widma kryzysu przekształcają się w ponury konkret, doświadczenie wyczerpania w bulgotanie zużytych metodologii. Nauce o literaturze zwiewa obiekt główny, najważniejsza winowajczyni – historia ludzka. Gońmy ją. Z tej, wyłącznie z tej przyczyny, domagajmy się solennego wsparcia logiki umocnionej powagą asystencji słów. Obowiązkiem filologa powinna być głównie dbałość o interesy jednostek bezradnych i pokurczonych, troska o recepcję wyłączającą konieczność nachalnego wartościowania. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że wśród emigrantów najmłodszego pokolenia przeważają osoby, które przejawami materialnego powodzenia załatali oznaki duchowych deficytów. Ówczesna nowa emigracja, chcąc uniknąć konfliktu tożsamości, świadomie rezygnowała ze statusu depozytariusza kulturowej ciągłość oraz tradycji czytania. Nowi emigranci, wyłączywszy tych, którym zaoferowano pracę na stanowiskach uniwersyteckich slawistów czy historyków specjalizujących się w obrazowaniu dziejów Europy centralnej, przejmują się wyłącznie amplifikacjami przetrwania. Nic dziwnego, że prawie natychmiast doszło u nich do zrównania czytania z nieczytaniem, że bez walki zaczęli gardzić osobistym urokiem, ośmieszali wrodzoną przenikliwość. Skazanym na imitowanie powierzchownych wzorców ani w głowie idea celebrowania radości na widok oryginalnego dzieła sztuki. I tak nam mile godzinne kolokwium upłynęło. Rozchodząc się żuliśmy powietrze zaprawione niedosytem. Co ciekawe Doktor żegnał się z nami nienasycony bodaj bardziej. Wydarzenie godne zestawienia z wizytami Herberta, Miłosza. Wśród uczestników zaimprowizowanego spotkania wypączkował i rozszerzał się kult sięgania po niestandardowe treści. Ktoś poczuł, ktoś nagle zrozumiał, że od dawna istniał w ich kręgu, ktoś inny zaczął organizować ożywione właśnie elementy. Nowe treści, zarys niezbędnych metod umocnił autorytet podniesionej głowy i wyprostowanych kolan. Grama nadętych emigracyjnych czy krajowych świętości; zamiast tego subtelna panorama zjawisk. Na odchodnym Leonard rzucił zwięzłe: zapraszam. Czułem, że to oferta stanowczo na wyrost. Na miły Bóg, któż z niej skorzysta? Jeden, drugi profesor, jakiś docent może, doktor, magister. Kadra naukowa owszem, ale studenteria…? Zapomnij wiatr, jak miło było zimą. W ostatniej dekadzie lipca 1989 - ja, kadłubem samolotu mgłę nad Bałtykiem rozsnuwając, obiecywałem sobie, że po odespaniu podróżnego stresu,  do książki telefonicznej zajrzę, ciekawy czy aby numeru, adresu Leonarda nie namierzę. Pobyt w Sztokholmie, którego echa raz po raz wracają słodkim wspomnieniem, uważam za najlepsze, co mogło mnie w egzystencjalnie bardzo trudnej sytuacji spotkać. Jak postanowiłem, tak książkę otwieram, wertuję, słuchawkę podnoszę, tarczą kręcę, ciekawość zaspokajam. W głośniku emocja uradowanego dźwiękiem polskiej mowy. Ośmielony zachętą, uprzejmie informuję, że jestem. Zatrzymałem się u krewnych w Mälarhöjden, gdzie pomieszkam do 10 sierpnia. Dobrze, bardzo dobrze, spotkajmy się zatem; powiedzmy… jutro, odpowiada panu? Z początkiem sierpnia, proszę pana, lecimy na Kretę. Zatem jutro o jedenastej na uczelni, na slawistyce, może być? Uniwersytet pokażę. Uwierzytelnieniem zaproszenia stała się drobiazgowa informacja, czym z Mälarhöjden na stacyjkę: Uniwersytet dojadę i którędy powinienem się udać, by za bardzo nie pobłądzić.

   Slawistyka Uniwersytetu Sztokholmskiego, gdzie w 1983 odnalazł się Leonard Neuger, zajmuje budynek nowoczesny i odpowiednio przystosowany do wymogów poważnej pracy naukowej. Bardzo dobrze zaprojektowane pomieszczenie, sprawdzające się w roli siedziby rady wydziału, przypomina obszerny salon z przydatkami o metrażach znacząco skromniejszych. W jednym z takich pomieszczeń znajdował się gabinet szczupłego Doktora z Polski. Trwał w najlepsze sezon urlopowy, poza Leonardem i przemykającym korytarzem korpulentnym slawistą, który, gdyby nie krótka pamięć, ścian miejsca pracy zapewne tego dnia by nie oglądał, nie zastałem nikogo. Leonard doskonale wiedział, czym mnie zaskoczyć, zainteresować. Zaczął od prezentacji warsztatu nowoczesnego filologa. Na blacie obszernego biurka zauważyłem sporych rozmiarów bańkę monitora sprzężonego izolowanym łańcuchem z blaszaną skrzynią. Przed monitorem klawiatura. To jest komputer, główne narzędzie pracy, gdy mam gotowy tekst, przepisuję go, drukuję, sprawdzam, znowu drukuję, znowu sprawdzam, poprawiam… I tak do skutku. Teraz właśnie szlifuję referat pisany z nadzieją wystąpienia na konferencji dotyczącej Gombrowicza. Myślałem, że tekst mam już gotowy, okazuje się nic z tego – łatwo powiedzieć, taki sprzęt demaskuje wszelkie słabości, wykrywa możliwe i niemożliwe braki, proszę spojrzeć – podał mi wydruk stanowiący zarys artykułu o figurach Gombrowicza do przedstawienia podczas listopadowej sesji slawistycznej w Bolonii – ile trzeba będzie wnieść poprawek; to już czwarta, to już może ósma redakcja. Jako starszy kolega, bo pan już pewnie pisze pracę magisterską, gorąco przestrzegam przed pośpiechem. Niech pan zwróci uwagę, jak bardzo mi ten IBM z jednej strony ułatwia, a z drugiej komplikuje życie, bo niczego nie można przed komputerem schować, ukryć. Mam (myślałem) lekkie pióro, lecz gdy przychodzi co do czego, zaczynam się gubić w zeznaniach. Na dobitkę poruszam się tutaj troszkę prawie po omacku; w instytucie jestem jedynym polonistą, przeważają Jugosłowianie: Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie. Na dydaktyce języków tych panów opiera się tutejsza slawistyka, ponadto pracuje z nami dwóch bohemistów – Szwedów czeskiego pochodzenia i rusycysta – profesor, dyrektor instytutu. W sumie nie mam tu z kim porozmawiać… na temat niuansów poznawczych; specjalnością moich kolegów jest elokwencja i symultana. Uczelnia szkoli tłumaczy oraz cybernetyków – twórców algorytmów maszyn translatorskich. Koledzy są entuzjastami gramatyki generatywnej, słyszał pan o czymś takim? Owszem, pamiętam podstawy z opisówki, słynna formuła Chomsky’ego: „Zielone, bezbarwne idee śpią wściekle”. O!, słyszę, że dogadałby się pan z koleżeństwem. Panie Doktorze, jakoś nigdy nie przepadałem za gramatką. To trudne bardzo. Największą trudnością jest to, że oni wszyscy najsprawniej dogadują się po szwedzku. Długo się musiałem przestawiać, bo wylądowałem tu z okrawkową znajomością tego języka; teraz jest inaczej: rozumiem, czytam, rozmawiam, nawet tłumaczę z tutejszego na…  polski. Zaraz panu coś wydrukuję… gdzie ja to mam. O tutaj, niech pan zobaczy, przygotowuję publikację, jeszcze nie wiem, kto ją wyda, czy ten, o kim myślę, czy może ktoś inny, dość powiedzieć, zostawiam decyzję losowi, niech przystąpi do działania, ale dopiero – błagam - po wakacjach. Owszem, chciałbym najpóźniej za rok mieć gotową książkę. Objętość nie powinna przekroczyć dwunastu arkuszy wydawniczych, rozumie pan: wiersze, rysunki i partytury Carla Michaela Bellmana.  

   Za chwilę od wydruków czterech posłań i partytur niegasnącej gwiazdy poezji szwedzkiej odbiją się pierwotne intencje poety. Za sprawą Doktora uniosą się, popłyną zaskakujące treści. Ze środka perforowanych kartek zamruga laserunek czytelnej partytury. Niestety dysponuję aktualnie tylko takim printem, pełnoformatowa drukarka ląduje zwyczajowo w lipcu u konserwatora, dlatego aktualnie posiłkuję się czymś takim. Najchętniej korzystam z dwuletniego „japończyka” - czyli elektronicznej maszyny do pisania wyposażonej w ramkę podglądu. Bardzo wygodna. Wszystko jednak wskazuje, że wyznacznikiem przyszłości będą komputery. Gdyby nie nawiedziło mnie dotąd uczucie zazdrości, kłopotliwe odium bezpodstawnych pretensji, gorycz nadmiernego przywiązania do swojskich klamorów poznałbym właśnie w tej chwili. Kto u nas w przedostatniej dekadzie dwudziestego wieku korzystał ze sprawnej maszyny do pisania, kto oprócz takiego cacka posiadał również gitarę, należał do wąskiego grona uprzywilejowanych. Swoją pierwszą maszynę nabyłem dzięki nawykowi wertowania ogłoszeń drobnych. Z niedowierzaniem odkryłem, że pewien desperat złowiony wędką o barwie bordowego kobierca, stanął wobec konieczności pilnego wyprzedania co cenniejszych przedmiotów. Na szczycie listy figurowała skromna, lekka maszynka marki robotron z enerdowską czcionką i pneumatycznym tabulatorem. Niewiele myśląc, nawiązałem kontakt. Nazajutrz zjawiłem się w domu z samorodkiem mocy. I się zaczęło. Sprzęt był wprawdzie wadliwy, ale działał. Każda próba warsztatowej ingerencji skutkowałaby powinnością zgłoszenia tego faktu odpowiednim organom. Perspektywę zarejestrowania antyustrojowej aparatury odrzuciłem z mety; wolałem mękę dopisywania polskich znaków od świadomości przebywania na milicyjnym widelcu. Papier maszynowy był wówczas, jak wszystko poza octem i angielskim zielem, dobrem przezroczystym, sterylnym. Trafiał tam, gdzie nie czyniono zeń pożytku. Można go było nabyć na obrzeżach wielkich miast. Pierwszy porządny zapas stu pięćdziesięciu trzech stron nadających się do zaczernienia zabezpieczyłem czyszcząc ladę i zaplecze sklepu wielobranżowego w Imielinie. Podobną zuchwałość okazałem na terenie ogólnospożywczego w Pilicy, czym u ekspedientki o fizjonomii damy czekającej na rycerza wzbudziłem niewyobrażalną rozterkę. Gabinet Leonarda Neugera, który z tytułu coraz dłuższej obecności mojej przekształcił się w kantor wymiany myśli, papieru dysponował nadmiarem. Panowało tu zawsze formatów zatrzęsienie, powiem panu, że w tego rodzaju dobra dosłownie opływam; gorzej z tym, co stanowi sedno mojej pracy – po prostu nie mam tu, z kim konsultować naukowych intuicji, rozpoznań. Czytanie przyjaciołom niegotowych rozpraw przez telefon stanowczo mija się z celem. Czy pan wie, że każda zamorska rozmowa jest podsłuchiwana, czasami myślę o sztabach oficerskich i utrudzonych szeregowcach kontrolujących cudze plecionki i ploteczki. Zabrzmi obcesowo, ale gdybym musiał wykonywać podobne zadania, zgłupiałbym albo oszalał. Zostaje korespondencja tradycyjna – wymiana myśli jak nie przymierzając w dziewiętnastym wieku, dlatego, ilekroć usłyszę o jakimkolwiek projekcie sesji literaturoznawczej organizowanej w wolnym świecie, natychmiast się pakuję, redaguję wniosek, by szef instytutu miał z czym wystąpić o dotację. Jadę, to znaczy lecę. Berlin Zachodni, Paryż, Haga, Londyn, Bruksela, Rzym, Madryt. Wiem, pomyśli pan, że pańscy nauczyciele wiedzę o istnieniu tych miast podtrzymują słuchaniem radia. Być może nie jest aż tak źle. Wszelako wszystko ma swoją cenę. Wysoką, niewymierną. Mogę sobie mimo przeszkód winszować. Gdy przyjrzymy się losom realnych bohaterów minionego stulecia, zauważymy jedną istotną różnicę; ze wzgórza cytadeli usunięto narzędzie sądowej zbrodni. To zasadnicza zmiana, chociaż zarobić po twarzy w ciemnej bramie za politykę nadal można. Nikomu nie życzę, proszę pana, nikomu. Wracając do Carla Michela Bellmana, hmm, przypuszczam, że tego autora należy koniecznie pokazać polskiemu czytelnikowi, trzeba go odpowiednio skonfrontować z polskim pseudoklasycyzmem i sentymentalizmem. Taki, powinien to pan wiedzieć, Karpiński Franciszek, w świadomości współczesnych był grajkiem, śpiewakiem, nucigębą i gitarzystą; poetę uszyto z niego, gdy zapach korzeni poczuł. Podobnie poczciwy Rej. W Rzeczypospolitej cichą lekturą poezji nie zaprzątano sobie głowy, ale gdy do wiersza dołączano melodyjkę, akt ten zwiększał zainteresowanie nawet losem twórcy. Pisali o tym pamiętnikarze epoki stanisławowskiej, zapewne słyszał pan o Kitowiczu, Karpiński też pamiętniki zostawił, stosik listów łzą i atramentem skropił. Również pocieszny, ahistoryczny, oderwany (pozornie) Fredro potwierdzał, co się działo. Carl Michael Bellman cieszy się w Szwecji sławą, której mógłby pozazdrościć zdolny skamandryta; po prostu organizował rodakom prawie każdą imprezą biesiadną, bo Szwedzi dobrze pracują, dobrze się bawią, dobrze przy tym piją i głośno śpiewają, na dobitkę – proszę posłuchać – jak kunsztownie! Dyskurs Doktora przeszedł w śpiew:

 

Dziadek Noe, dziadek Noe

To był dziarski chłop.

Pam, pam, pam…

Gdy mu zbrzydła arka

Zaczął sadzić ziarnka,

Dużo wina – jego wina

Tym zajmował się

Pam, pam, pam…

 

                              Na wypadek wszelki

Lał je do butelki

Dużo wina, dużo wina

Tym zajmował się

Pam, pam, pam…

 

Tu się zrobi ciekawiej, niech pan posłucha:

 

Babcia Noe, babcia Noe

Była żoną cną

Pam, pam, pam

Dała wypić chłopu,

Gdybym taką zdobył,

Żeniłbym się, żeniłbym się

Bez namysłu z nią.

Pam, pam, pam…

 

I jeszcze jeden, przypuszczam udany passus:

 

Nie ględziła, nie ględziła:

Ojcze  - nie, nie, nie

Pam, pam, pam

Odstaw ten kielonek,

bo będziesz wstawiony,

a po drugim, a po trzecim

popamiętasz mnie

Pam, pam, pam…

Odstaw ten kielonek,

bo będziesz wstawiony,

a po drugim, a po trzecim

popamiętasz mnie

Pam, pam, pam…

 

Taka próbka, nie wiem, co z tego wyjdzie, mam nadzieję, że jakoś – uważa pan - to brzmi po polsku, choć nieoczekiwaną perspektywę odsłania. Jest w tym naturalna frywolność, bezpośredniość, ludyczność. U nas alkohol natychmiast implikuje problemy, kłębi się wokół dymu sporo, organizują mniej lub bardziej złożone akcje przeciw piciu. Szwedzi postępują inaczej, praktykują jednocześnie kult smaku i poczucia miary, tak bym określił tutejsze zachowania biesiadne. Piszę aktualnie szkic na temat historycznego i społecznego tła liryki naszego poety. Muszę te dane pilnie zweryfikować, w ramach historycznego rekonesansu dowiedziałem się, że stół to sprzęt, za którym się siada, żeby pośpiewać. Powszechny w Europie zwyczaj, przede wszystkim  germański, także żydowski. Proszę posłuchać tego:

 

Na leśnym wzgórzu

Pośród skał

Niezbyt tęgawy kościół stał

Okienek troje

Z lewej podwoje

A szynk się zwał…

 

Jeszcze surowe, ale coś z tego utoczę. Muszę panu powiedzieć, bardzo polubiłem szwedzką poezję. Nic dziwnego, ona najlepiej oddaje koloryt, nastrój miejsca – zgadza się pan? Natychmiast, strojem Ursyna, uruchamiam wątek słynnej antologii: „W sali zwierciadeł” Zygmunta Łanowskiego. Tak, znam tę książkę. Osobiście wątpię w istnienie antologii zdolnej wyprowadzić czytelnika poza powierzchowne rozpoznania i intuicje. Nie ma takiej, aczkolwiek można podczas czytania wierszy, opowiadań zauważyć specyficzne cechy języka, poetyki i stylu. Przypuszczam, że we współczesnej literaturze szwedzkiej znajdziemy twórców formatu europejskiego; najbardziej przekonuje mnie Tomas Tranströmer – ojej, co za poeta najściślej zarazem skandynawski, europejski, ba – światowy. Spolszczyłem kilka jego utworów, po wakacjach zasilę kolokwium Instytutu Literatury, może uda się skłonić kilka osób do opublikowania arcydzieł Tomasa w postaci suplementu do istnienia. Jest jeszcze Ellen Sofia Wester – słyszał pan może?  Proszę sobie nie wyrzucać, jeśli mało lub w ogóle, bo to przede wszystkim bohaterka, dzielna Emilia Plater, szwedzkiej literatury. Jej zasługi stanowczo przekraczają literacką perspektywę, dość powiedzieć: nikt z większą życzliwością Polski Szwedom nie przybliżył! Pracowita, solidna, przyjazna. Pod koniec minionego wieku była korespondentką sztokholmskiego dziennika w Warszawie. Z tego źródła pochodziła większa niż u innych znajomość i świadomość rzeczy. I ten jej szlachetny dystans, powiem panu, że warto w ramach rewanżu skwitować z powagą cenne zasługi i opublikować przynajmniej kilka jej felietonów. Świetne, znakomite obserwacje. Ironia, dar obserwacji, język. To, co lubię! Nie będę pana wprowadzać w szczegóły, proponuję śledzić, może pojawią się jakieś moje tłumaczenia w prasie emigracyjnej, bo zdecydowanie wątpię, aby reżimowym łamom zależało na uzdrawianiu relacji polsko-szwedzkich. Prasa uwielbia stereotypy, więc albo archaizmy narosłe fikcją, albo marna, jałowa sensacja spod znaku duszno i porno. Złotego środka ci państwo nie czują, nie znają.     

         Zachwyconego pakietem świeżych wydruków, do tekstów Carla Michaela Bellmana Neuger dołączył kilka kartek z wierszami Tranströmera oraz fragment redagowanego tekstu o Gombrowiczu, wprowadził mnie bardzo uprzejmie na korytarz. Minęliśmy automat do kawy. Zapiszczało srebro drzwiczek windy, spotkanie weszło w inną postać trwania. Dopiero po trzynastu latach doszlusuję i wyrównam standard, który ustanowiło technologiczne ochędóstwo kolegów Doktora Leonarda. Dopiero wówczas zacznę pisać naprawdę. Pisać, czyli skreślać. Do trzeciego spotkania z Leonem dojdzie w Krakowie na ulicy Straszewskiego. Poznał mnie. Serwus, co dobrego u pana? Do czwartego w Katowicach, które gościły uczestników Dni Tranströmerowskich. Zaskoczył mnie wyglądem emerytowanego gubernatora dręczonego powinnością dbania o najdrobniejszy szczegół  znakomitej, wspaniałej imprezy. Odwiedzał mnie również jako autor. Każdą frazę okładał, nad co drugą lewitował. Nie oszczędzał się. Dbał, bym podczas lektury nie jęczał, nie przeżywał męki wyższego rzędu. Z książki Carla Michaela Bellmana wyłonił się Leon wielkoludyczny, z przekładów wierszy Tomasa Tranströmera rzetelny kontynuator filozoficznego nurtu poezji… polskiej. Eseistą okazał się  przewybornym, czytam go zawsze ze smakiem. „Wierutne bajki dla dorosłych…” z radością, uśmiechem, podziwem deponuję na szczycie ksiąg kapłańskich. Nie mów, cytując Miłosza: „tak mało powiedziałem”. Liczy się, co skreśliłeś i kogo umocniłeś tymi skreśleniami. Oglądam Twoje książki, czyste jak łzy, pamiętając, że pośród piętrzących się rękopisów i wydruków, przed opublikowaniem których chronię skrzywdzonych i okaleczonych, ten, kto je po wszystkim będzie przeglądał, znajdzie także kilka miłych po Tobie pamiątek. Są to przywiezione w 1989 ze Sztokholmu wydruki pierwotnych wersji tłumaczeń posłań Carla Michaela Bellmana, kilka surowych przekładów wierszy Tomasa Tranströmera i fragmenty redagowanego wówczas eseju o Gombrowiczu. Na wydrukach zauważy dyskretne ślady własnoręcznej korekty. Bezcenne.                                

sobota, 3 lipca 2021

Bliźniak... od blizn

 

Zawsze mnie zastanawiało, skąd Jezus Zmartwychwstały wiedział, jakiego rodzaju deficyt umościł sobie w sercu Tomasza Apostoła z przydomkiem Didymos… Tam od razu w sercu. Serce podpowiadało i rozgrzewało poczucie, że nasz bohater wraz z innymi członkami osobliwego kolegium uczestniczy w dobrych zawodach, słynne: pójdźmy więc, aby i nas ukrzyżowano nie mogłoby wyjść z człowieczego wnętrza, jeśli wprzódy nie kotwiczyłoby w  sercu. Ze świętym Tomaszem Apostołem wiążą się i kojarzą bogate konteksty. Przypisują mu autorstwo najsłynniejszego apokryfu. Czy zdajecie sobie sprawę z powagi tego przypomnienia? Tomasz był brany pod uwagę jako pełnoprawny kandydat na Ewangelistę. Gdyby mu przypadł w udziale ten zaszczytny tytuł, scena, którą odsłania dzisiejsza perykopa, byłaby co najwyżej jedną z wielu. Powiadają o Tomaszu: „niewierny”. Rzeczywiście, gdyby znano faktyczne znaczenie przytoczonego epitetu, podobnej nieścisłości zapewne nikt by nie ryzykował. Ludowa tradycja, zgodnie z treścią obserwacji zaktualizowanej przez Sienkiewicza, staje się u nas prawem. Klamka zapada. Koniec – kropka. A przecież z „niewiernością” Tomasz ma wspólnego tyle co nic. Owszem, jest: uparty, dociekliwy, nieufny. Owszem, jest, ale kto z tych cech będzie skłonny upleść wianuszek mankamentów, wstydliwości, nieprzezwyciężalnych wad charakteru? Zapewniam: nikt rozsądny. Wręcz przeciwnie, z wymienionych, jakby nie było, rodzą się wdzięczne dowody bezkrwawego postępu, towarzyszą im dobre myśli, szlachetne intencje; skutkują udanymi rozwiązaniami. Uwielbiam, aczkolwiek z rezerwą, naturalny, surowy radykalizm Tomasza, tę część jego natury, w której szczególnie upodobała sobie Łaska. Pan Jezus wiedział, że spośród zgromadzonych w Wieczerniku jedynie Tomasz nieomal natychmiast ruszy do ewangelizacji, zaniesie orędzie o Chrystusie najdalej i przyjmie doświadczenie męczeństwa z odwagą, z jaką inni przyjmują błogosławieństwo pokoju. To musiało być niezwykłe widzieć Tomasza w akcji, w roli mobilnego fundamentu pierwszej Wspólnoty. Dotknąć Ran. Tego nas uczy, tego od nas wymaga Chrystus, któremu nikt przecież nie przekazał na stronie: wiesz jeden z naszych, Tomasz mu dano, wątpi, potrzebuje dowodów; rozumiesz: zrób coś, gdy się znowu zjawisz, żeby w Ciebie uwierzył, żebyś go przekonał, bo nasza mowa, choćbyśmy unisono wyznanie złożyli na opór trafi. To jest – rozumiesz  - konkreciarz, więc nie dziw się próbie, jakiej zechce Cię poddać - Panie. Owszem, nikt czegoś takiego Jezusowi nie mógł powiedzieć. W niczyjej głowie tego typu słowa. Skąd zatem Jezus wiedział, co gryzie Tomasza z przydomkiem Didymos? Wiedział, wiedział doskonale zanim Tomasz został ukształtowany w łonie, zanim go powołał i uczynił apostołem. Dużo ciekawsze okazuje się pytanie: dlaczego wiedział? Scena z Tomaszem uchodzi za najsłynniejszą w Biblii Epifanię. Nadano jej walor podkreślający, wzmacniający i uświęcający epizody pojawiające się wcześniej; chodzi przede wszystkim o rangę Ośmiu Błogosławieństw sformułowanych podczas Kazania na Górze podczas wstępnej fazy Pana Jezusowego nauczania. Św. Jan Ewangelista cytuje nie tyle treść poszczególnych tytułów co klauzulę syntaktyczną, która je precyzuje i dookreśla. Cytuje również zawarty w niej paradoks: Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Jezus podkreśla z naciskiem (SIC!), że życie z wiary umacnia  doświadczenie nieustannego: dotykania Ran. Komu by zatem zlecić owo najtrudniejsze i najbardziej wstydliwe zadanie, Szymonowi – pomyślmy – Gorliwemu? Tylko Tomasz Gorączka wyceluje, trafi z ochotą, wdziękiem kamyka z procy; przystąpi i wyzna: Pan mój i Bóg mój. Pan nasz i Bóg nasz.              

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...