wtorek, 27 września 2022

Doktor Mroziński

 

Doktor Mroziński

 

Minął kwiecień, najwyżej czteroletni z mamą, 

Żaden z was w moim wieku nie pracował w hucie

i żadnych z częstych wizyt nie wyniósł przezroczy

ani cekinów piękna, jakimi dekorowano konfekcję


pierwszomajowych pralin. Ciężkie jak słoń szuflady,

a w nich czekoladki i mikroskopów dziesięć,

przy których tokowała zgromadzona chmara,

młodych dam z synami, a jeśli córki miały,  

 

przyszły tu z córkami. Zwyczajem staroświeckim

pan Doktor za biurkiem wypowiadał imiona,

na każde reagując gestem akceptacji.

 

Synów zbyt muskularnych wysłałbym na hałdę,

oto właściwy – rzecze mędrzec odjechany:

Widzę, że chcesz pan ruszyć śladem swojej mamy.   

 




Doktor Jerzy Mroziński przez wiele lat był szefem mojej Mamy w laboratorium chemicznym Huty Baildon. Cieszył się powszechnie ogromną estymą. Nigdy nie należał do partii, co niesłychanie komplikowało mu relacje z lokalnymi notablami. Dalekowzroczna umiała wszelako docenić i uszanować jego wiedzę i inne talenty. Zdarzali się tacy urzędnicy, którzy podpuszczali Jerzego z nożem w zębach i mimo wyraźnych protestów zainteresowanego, zamieniali w nagłówkach listów gratulacyjnych adekwatne „dr” na przegadane, jednoimienne „tow”. Z opowieści rodzinnych wyłaniał się w postaci osoby praktykującej realną dobroć. Dzięki Jerzemu, któremu nadałem tytuł „odjechanego mędrca”, moja Mama czuła się w pracy  wspaniale. Doktor chemii Jerzy Mroziński - nauczyciel zawodu, spolegliwy opiekun, wzór szefa; kultywował zwyczaj rozpoczynania pierwszomajowych pochodów, z których tradycyjnie zawczasu się urywał, macierzyńskim piknikiem w miejscu pracy. Dzięki temu miałem sposobność poznać bliżej potomstwo koleżanek Mamy: Krzysia, Rysia, Basię, Witka, Tomka, Adama. O żadnym z wymienionych pan dr Mroziński nie wydałby krytycznej opinii; prędzej język przyrósłby mu do podniebienia. Jeśli odbiorca wiersza stwierdzi, że jego bohater nie pasuje do odczytywanego niniejszym portretu, będzie to świadczyć wyłącznie o niskiej jakości tworzywa i syntaksy, z których utoczono niefortunną frazę. Żadną miarą o kimkolwiek dr Mroziński nie wypowiedziałby słów, na jakie zdobyło się w wierszu wyodrębnione porte parole. Najwyższa pora wytłumaczyć  dwie istotne kwestie! Mędrzec odjechany to związek odzwierciedlający doświadczenie losu. Forma określająca nie jest epitetem tylko przymiotnikiem pozostającym pod silnym wpływem  konstrukcji z imiesłowem. Odjechany znaczy, że dokądś się udał, dokądś wyjechał i że tutaj po prostu go nie ma. Legenda głosi: pewnego dnia nie wytrzymał i ostentacyjnie, widowiskowo odmówił przyjęcia kolejnego wyróżnienia, którym uzurpowano sławę i podnoszono zasługi ugrupowania jednoznacznej konduity. Odpowiedziano mu zwolnieniem ze stanowiska, po tygodniu wyrzuceniem poza bramę zakładu, któremu ofiarował najlepsze lata. Przypisuje się mu los banity, emigranta. Ile w tym prawdy, ile legendy? Legendą natomiast nie jest następujące wspomnienie: podczas jednej z wizyt w miejscu pracy mojej Mamy dr Mroziński, dostrzegłszy u mnie (czterolatku) szczere zainteresowanie laboratoryjnym instrumentarium, zwrócił się do mnie per: „panie kolego”. Następnie dodał słowa przytoczone w stopce sonetu.         

 

 

poniedziałek, 19 września 2022

Gdzieś tam na górze...

 

Gdzieś tam na górze, gdzieś w psim niebie czekasz, aż się zupełnie zestarzeję. Cierpliwie po naparstku wieje, co się ma darzyć, się nie dzieje. Jeszcze nie warczysz, nie swawolisz, takiś przyjaciel, jakbyś roli chciał się na pamięć uczyć nowej. Czy wiesz, kim jesteś, z Sèvres żeś chyba, aż się porządny stanę - czekasz, podniesiesz tumult, wskażesz nietakt, w ranie mieszkając, troski zbywasz. Bydlisz na wąskiej synekurze, co dam, przyjmujesz, rzadko przy tym, żem jest kucharzem znakomitym nad miską głosisz. Ścieżki swej szukasz tylko przy mnie, żadnych na skróty powidoków, ani ucieczek, ni podskoków. I z żadnej cudzoziemskiej mowy nie wzniecisz deka. Ten wiersz się kończy, ciągle czekam, jak bór na gości od wiek wieka.

 

sobota, 3 września 2022

Ballady i romanse

 

„Ballady i romanse” Adama Mickiewicza otwierają polski romantyzm; uczeni lubią operować kategorią: stanowią cezurę, wyznaczają moment, wywołują przełom, formułują nieodwoływalne, bezpowrotne, nieodwracalne. Skoro uczeni lubią operować, radzi odpytać nas z tego, co uznali za słuszne albo co sobie wymyślili. Osoby, których los zawisł od tego, w jaki sposób odpowiedzą na pytanie wcześniej urodzonych, muszą to i owo w sobie przełamać, to i owo oswoić; szaleństwem bowiem (ściśle romantyczna kategoria? ) byłoby pomijanie czy wymijanie oczywistości. Zaczęliśmy od naukowego sztafażu, o którym czterech na pięciu poetów marzy jak o adresie najwłaściwszym – nieosiągalnym. Ten to miał szczęście, zazdroszczą Mickiewiczowi, ten to miał. O nas cicho na katedrze; gotowym srogi kołacz upiec lub najmniej zamówić, żeby się to zmienić mogło. Mickiewicza, dobrze pamiętacie, chłostano za ballady do krwi. Jedynie kucharki przenikały te treści ze smakiem, dyspensując się od darcia jarzyn i rozrywania różowej klawiatury wołowego i przesiewania jagód bobu. Czy widział ktoś Danusię przechwytującą z książki najczulsze subtelności na stopniach kuchennych schodów? Tego widoku zaoszczędzono nawet niejakiemu Krukowskiemu, na temat którego rosło przekonanie, że w Wilnie nikogo nie znając, o każdym wszystko wie. Gdy dobrniemy w małej improwizacji do wyznania: „jam się z krukiem zmierzył…” otrzymamy pośrednio rozproszony portret eksplikacji zła w ujęciu potocznym i wielkomiejskim.  Portret, którego eschatologiczną wyrazistość poprzedziło studium szkicu z natury. U Mickiewicza zło ma twarz: zastawia sidła i samo w nie wpada. To coś więcej niż jakość dodana! Zwykliśmy tłumaczyć dzieciom i młodzieży, na czym polega oryginalność i nowoczesność tych wierszy. Odnajdujemy się wówczas w roli zakładników lepszej przyszłości, niczym trzeci teatralny garnitur, któremu oznajmiono, że w planach na nowy sezon dyrekcja teatru przesądziła o rozpoczęciu przygotowań do dwóch albo trzech premier z repertuaru Szekspira. Chociaż się czujemy nieswojo, straciliśmy nadzieję na obecność naszych imion obok postaci z górnej części afisza, wierzymy, że tym razem chociaż z halabardą po scenie pobiegamy. Nawet ktoś – powiedzmy sobie: niewyraźny – nagle się odzyska, być może skutecznie przełamie, na nowo odkryje… Bo „Ballady i romanse”, bo romantyzm cały wyrasta bezpośrednio z doświadczenia tajemnicy. Owszem, można mówić o kontekstach, millenaryzmie, emigracji, przeklętej doli, charyzmatach, można rozdrapywać związki literatury z językiem, słownictwo z estetyką, wiary religijnej z wiarą w sztukę. Można, ale bez komentarza dotyczącego lekcji wtajemniczenia, bez opisu literatury jako przejawu, bocznej arabeski dążenia do czegoś więcej, do czegoś, co poprzedziła świadomość ciężarów branych na siebie wyzwań i obietnic – powzięty wysiłek poznawczy, naukowy, dydaktyczny zapadnie się w obrazie literatury wyprowadzonej z przyczynków. Przestrzegam przed próbą zastygania w przekonaniu, że pisarstwo to typ określonego zajęcia. Pisarz w takim rozumieniu nie potrzebuje ani kierownika, ani wydawcy. Nie potrzebuje nawet stołu. Wracamy do romantyzmu jak do zdroju również naszych odkryć, olśnień. Wszystko co piękne w literaturze nowożytnej wynika z romantycznych powinowactw. Czasami te zależności są tylko sugerowane, czasami insynuowane. Czytelnik „Ballad i romansów”, szczególnie taki, którego zapewniono, że teksty składające się na spójny zestaw, to literackie pierwociny Mickiewicza, ma prawo żywić przekonanie, że nasz twórca już właśnie taki był i kropka.  Był zdolny, skoro już w pierwszej osobnej książce osiągnął pułap niedostępny dziesiątkom autorów o chwiejnej reputacji.

Czego spodziewać się po Mickiewiczu, czego po uważnym czytelniku jego tekstów? Pewności, jednoznaczności oceny moralnej na tle estetycznej spójności. Prawidła moralne, jednoznaczne opowiadanie się po stronie dobra, prawdy, piękna, wiary, nadziei, miłości umieszczają w nawiasie normy fachowo temperujące siłę wyrazu. Klasycyzm stoczył zwycięski bój z ekspresją. Nad jej zwłokami wprawił w ruch kręgi ospałego powietrza. Klęskę przeciwnika przypieczętowały walory skutecznie odstręczające czytelnicze zaufanie. Klasycystyczne „ja” dochodzi do głosu w prowokowanym dialogu; narratora definiuje przekonanie wynikające z obiektywności, dookreśla perspektywa permanentnego post factum. Narrator ballad pozwala się zaskoczyć, prowokuje rzeczywistość do okazywania tego, co w niej odkrywcze, dziejące się, trwające, wydarzające się. Ballady stanowią bezpieczne izolatorium nieliterackości będącej gwarancją „prawd żywych”. Kryterium powagi mianowano muzyczność tworzywa dzieła literackiego. Kto by pomyślał; po dziesięcioleciach epatowania sensem i metonimią, rachunek przyszedł pocztą, a wraz z nim pakiet radosnych czytelników.                  

    

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...