Pani
Krystyna Krężel, do której zwracałem się od zawsze: „Pani Profesor”, to ciocia
Mariana Sworzenia – najwybitniejszego i najpracowitszego mistrza prozy wytapianej,
odlewanej i hartowanej na Górnym Śląsku, a może szerszej od horyzontu Polski
południowej. Do Pani Profesor Krystyny zwracał się nieodmiennie „Ciociu” –
wyłącznie w takiej formie, bez zgrubień, narośli, udziwnień. Bardzo mi zależało
na poszerzeniu rodzinnego kręgu o geniusza skupienia i tytana pracy, a także jego
najbliższych. Zwracać się do kogoś takiego staroświeckim: drogi Kuzynie – znaczyłoby
więcej niż: przyjacielu czy kolego brata. Granicę kręgu najbliższych przekracza
się za pośrednictwem szlachetnego poręczenia albo naturalizacji. Mogłem liczyć jedynie
na wariant drugi. Zaistnieć w kręgu za sprawą Cioci Krysi rozbroiłoby powagę dętej
kurtuazji. Tradycją naszych rozmów była obowiązkowa wymiana grzeczności: „A co
tam słychać u naszego Marianka? Pan wie”? „Ciekawe, co na to nasz drogi, wielce
uczynny i czcigodny Marianek”? „I to, i to (tu padały soczyste egzemplifikacje)
zawdzięczam akurat naszemu Mariankowi”. Chroniąc
rytuał przed skutkami ewentualnej modyfikacji, uprzedzałem pytania Cioci Krysi
dyskretnym przypomnieniem, dzięki komu się znamy. Pani Profesor Krystyna Krężel
w roli wytwornej rozmówczyni osiągnęła mistrzostwo gatunku. Za każdym razem czułem
coś, czego darmo oczekiwać, czego nie można się spodziewać po rozmowie telefonicznej;
chyba się nie pomylę, gdy wyznam, że za każdym razem doznawałem zaszczytu i
czułem niewymowną radość. Owszem, do walca trzeba dwojga. Trzeba też zaufania. Mogła
i będzie mogła zawsze na mnie liczyć. Mam na myśli opinie, które wygłaszała na
temat uwierających sytuacji. Jeszcze się nie urodził, kto miał wszystko cacy.
Ciocia Krysia prosiła, abym zawczasu informował, kiedy i gdzie odbędzie
spotkanie z Basią Gruszką. Na każde przybywała z bukietem uśmiechniętych
kwiatów, z każdego wracała zaopatrzona w książki uwielbianej autorki. Pewnego
razu poprosiła, abym przeczytał wiersz o kościółku farnym w Dębie. Panią
Profesor Krystynę Krężel zdobi nadzwyczajny dar tworzenia i umacniania więzi;
zawsze jednak musiało towarzyszyć temu po śląsku konkretne, rzeczywiste,
zmaterializowane a priori. W tej roli odnalazło się doskonale nasze zawodowe
usytuowanie. Powiem, napiszę więcej: usytuowanie w wariancie więcej niż ścisłym.
Oboje należymy do nauczycielskiego stanu, rangi wysokiej i wysokiego miejsca - cokolwiek
sądzi pokolenie… Oboje pozwalaliśmy się emablować dobrostanem implikowanym
cymesami szkolnictwa technicznego, zawodowego, branżowego. Nasi absolwenci
osiągnęli albo maksimum możliwości, albo minimum dostosowania. W roli uczniów
albo uzupełniali kwantum wiedzy, albo – jak w życiu - nie obudzili, albo (żyjąc)
nie urodzili się jeszcze. W tymże stanie trafiali na nas i, choć zabrzmi wyniośle,
to decydowało, kim koniec końców byli, w jakim stanie ducha i materii, i jeszcze
czegoś opuszczali gościnne mury Oksfordu i Kemprycz.
Ciocia
Krysia uwielbia podkreślać znaczenie i dorobek założycieli i współtwórców Jej
przebogatej i pełnej wdzięku osobowości: „To zawdzięczam ojcu, to matce, to
bratu, to bratowej, to mężowi, to księdzu katechecie, to Oli, to wnuczkom”… Prawie
każde zdanie wyłuskiwała z wdzięczności. Często powtarzała surową prawidłowość nauczycielskiej
rangi: belfer nie może, nie powinien przypominać dorożkarskiego napędu ze szczelinkami
na wysokości źrenic. Nauczyciel musi się czymś autentycznie interesować, do
teatru zaglądać, książki czytać, w klubach dyskusyjnych się udzielać. Powinien zadbać
o coś swojego, bo przejął lub wypracował. Polonista albo historyk powinien
pisać wiersze, nauczyciel muzyki z upodobaniem koncertować. Pani Profesor
Krystyna Krężel – absolwentka Politechniki Łódzkiej – uczyła kroju, szycia i
wdzięku Ślązaczki i przyjezdne w Dąbrówce Małej. Ucząc, przyczyniała się, by
onegdajsza surowa rustykalność osiągnęła rozmiar Dębu z prawdziwego zdarzenia.
Nikt Cioci Krysi nie mówił, jak to ma przebiegać, wyglądać. Odznaczała się
wyjątkową znajomością rzeczy samej w sobie. Brylant uwiera w bucie jak
zwyczajny kamień – pojęła w lot definicję naszego tutaj bycia, skutkiem czego natychmiast
pustoszała długa ława oskarżonych i rozpływały się urazy. Mogło się zdarzyć,
zdarzyło się na pewno, że osobą, którą jako podrostek mijałem w mieście, była
właśnie Ciocia Krysia. Pod maską milczenia pulsowała przyszła serdeczność i
zrozumienie. Nie rozmawialiśmy od dłuższego czasu, nie odbierała moich
telefonów, nie oddzwaniała. Chciałem złożyć wizytę, wypominając sobie: za zimno
jest, za ciepło, za wcześnie, za późno. Złożyć wizytę. Chciałem, bardzo
chciałem. Tyle nowych wątków, tematów podbitych możliwością radowania się darem
niepojętej symbiozy Dębu z Bukiem. O Beldonie opowiedzieć, bohaterach zwiniętych
w kłębek, o wierszowanych idealizacjach moich belfrów, o których wiedziałaby,
że to autoportrety. I o tej pustce kosmicznej, którą usiłuję skoncentrowanym
chuchem sprzątnąć sprzed oczu, pustce, która przypomina o sobie w momentach
przejściowych. I o życiu wiecznym. I dokończyć rozmowę o Bogu bogatym w miłosierdzie.
Co wnet nastąpi.