sobota, 23 marca 2024

Pani Krystyna Krężel

 

Pani Krystyna Krężel, do której zwracałem się od zawsze: „Pani Profesor”, to ciocia Mariana Sworzenia – najwybitniejszego i najpracowitszego mistrza prozy wytapianej, odlewanej i hartowanej na Górnym Śląsku, a może szerszej od horyzontu Polski południowej. Do Pani Profesor Krystyny zwracał się nieodmiennie „Ciociu” – wyłącznie w takiej formie, bez zgrubień, narośli, udziwnień. Bardzo mi zależało na poszerzeniu rodzinnego kręgu o geniusza skupienia i tytana pracy, a także jego najbliższych. Zwracać się do kogoś takiego staroświeckim: drogi Kuzynie – znaczyłoby więcej niż: przyjacielu czy kolego brata. Granicę kręgu najbliższych przekracza się za pośrednictwem szlachetnego poręczenia albo naturalizacji. Mogłem liczyć jedynie na wariant drugi. Zaistnieć w kręgu za sprawą Cioci Krysi rozbroiłoby powagę dętej kurtuazji. Tradycją naszych rozmów była obowiązkowa wymiana grzeczności: „A co tam słychać u naszego Marianka? Pan wie”? „Ciekawe, co na to nasz drogi, wielce uczynny i czcigodny Marianek”? „I to, i to (tu padały soczyste egzemplifikacje) zawdzięczam akurat naszemu Mariankowi”.  Chroniąc rytuał przed skutkami ewentualnej modyfikacji, uprzedzałem pytania Cioci Krysi dyskretnym przypomnieniem, dzięki komu się znamy. Pani Profesor Krystyna Krężel w roli wytwornej rozmówczyni osiągnęła mistrzostwo gatunku. Za każdym razem czułem coś, czego darmo oczekiwać, czego nie można się spodziewać po rozmowie telefonicznej; chyba się nie pomylę, gdy wyznam, że za każdym razem doznawałem zaszczytu i czułem niewymowną radość. Owszem, do walca trzeba dwojga. Trzeba też zaufania. Mogła i będzie mogła zawsze na mnie liczyć. Mam na myśli opinie, które wygłaszała na temat uwierających sytuacji. Jeszcze się nie urodził, kto miał wszystko cacy. Ciocia Krysia prosiła, abym zawczasu informował, kiedy i gdzie odbędzie spotkanie z Basią Gruszką. Na każde przybywała z bukietem uśmiechniętych kwiatów, z każdego wracała zaopatrzona w książki uwielbianej autorki. Pewnego razu poprosiła, abym przeczytał wiersz o kościółku farnym w Dębie. Panią Profesor Krystynę Krężel zdobi nadzwyczajny dar tworzenia i umacniania więzi; zawsze jednak musiało towarzyszyć temu po śląsku konkretne, rzeczywiste, zmaterializowane a priori. W tej roli odnalazło się doskonale nasze zawodowe usytuowanie. Powiem, napiszę więcej: usytuowanie w wariancie więcej niż ścisłym. Oboje należymy do nauczycielskiego stanu, rangi wysokiej i wysokiego miejsca - cokolwiek sądzi pokolenie… Oboje pozwalaliśmy się emablować dobrostanem implikowanym cymesami szkolnictwa technicznego, zawodowego, branżowego. Nasi absolwenci osiągnęli albo maksimum możliwości, albo minimum dostosowania. W roli uczniów albo uzupełniali kwantum wiedzy, albo – jak w życiu - nie obudzili, albo (żyjąc) nie urodzili się jeszcze. W tymże stanie trafiali na nas i, choć zabrzmi wyniośle, to decydowało, kim koniec końców byli, w jakim stanie ducha i materii, i jeszcze czegoś opuszczali gościnne mury Oksfordu i Kemprycz.

Ciocia Krysia uwielbia podkreślać znaczenie i dorobek założycieli i współtwórców Jej przebogatej i pełnej wdzięku osobowości: „To zawdzięczam ojcu, to matce, to bratu, to bratowej, to mężowi, to księdzu katechecie, to Oli, to wnuczkom”… Prawie każde zdanie wyłuskiwała z wdzięczności. Często powtarzała surową prawidłowość nauczycielskiej rangi: belfer nie może, nie powinien przypominać dorożkarskiego napędu ze szczelinkami na wysokości źrenic. Nauczyciel musi się czymś autentycznie interesować, do teatru zaglądać, książki czytać, w klubach dyskusyjnych się udzielać. Powinien zadbać o coś swojego, bo przejął lub wypracował. Polonista albo historyk powinien pisać wiersze, nauczyciel muzyki z upodobaniem koncertować. Pani Profesor Krystyna Krężel – absolwentka Politechniki Łódzkiej – uczyła kroju, szycia i wdzięku Ślązaczki i przyjezdne w Dąbrówce Małej. Ucząc, przyczyniała się, by onegdajsza surowa rustykalność osiągnęła rozmiar Dębu z prawdziwego zdarzenia. Nikt Cioci Krysi nie mówił, jak to ma przebiegać, wyglądać. Odznaczała się wyjątkową znajomością rzeczy samej w sobie. Brylant uwiera w bucie jak zwyczajny kamień – pojęła w lot definicję naszego tutaj bycia, skutkiem czego natychmiast pustoszała długa ława oskarżonych i rozpływały się urazy. Mogło się zdarzyć, zdarzyło się na pewno, że osobą, którą jako podrostek mijałem w mieście, była właśnie Ciocia Krysia. Pod maską milczenia pulsowała przyszła serdeczność i zrozumienie. Nie rozmawialiśmy od dłuższego czasu, nie odbierała moich telefonów, nie oddzwaniała. Chciałem złożyć wizytę, wypominając sobie: za zimno jest, za ciepło, za wcześnie, za późno. Złożyć wizytę. Chciałem, bardzo chciałem. Tyle nowych wątków, tematów podbitych możliwością radowania się darem niepojętej symbiozy Dębu z Bukiem. O Beldonie opowiedzieć, bohaterach zwiniętych w kłębek, o wierszowanych idealizacjach moich belfrów, o których wiedziałaby, że to autoportrety. I o tej pustce kosmicznej, którą usiłuję skoncentrowanym chuchem sprzątnąć sprzed oczu, pustce, która przypomina o sobie w momentach przejściowych. I o życiu wiecznym. I dokończyć rozmowę o Bogu bogatym w miłosierdzie. Co wnet nastąpi.          

sobota, 9 marca 2024

 


Ten wiersz nie imponuje rozmiarami, nie imponuje także wiekiem; czterdzieści cztery lata i cztery/pięć dni. Pomyśleć tylko: czterdzieści, cztery i dodatkowa czwórka/piątka. Ale nam się wydarzyło. Od czterdziestu czterech lat i czterech/pięciu dni – jest i modeluje, i zmienia wszystko wokół. Zmieni każdego, kto go przeczyta. Zmieni dosłownie i w przenośni, przysposabiając uprzedzająco także tych, którzy go dotąd nie znali. Moment zerwania więzi z bezpiecznym ciepełkiem szuflady poprzedziło doświadczenie zapisu i korekty… twarzy. Towarzyszyła mu systematyczna, wyczulona obserwacja.

Wiem, skwitujecie natychmiast, że to wiersz o miłości. Prawda. O miłości i śmierci. W gospodarstwie wiersza, czyli: w ganku, salonie, na werandzie, pod lamusem i na podokolu honory pełni  polszczyzna z epitetami: olśniewająca, nadzwyczajna i niezwykła w zwyczajności i nadzwyczajności. I natychmiast przychodzi na myśl gruboskórna konstatacja, że tylko geniusz mógłby przekształcić tworzywo wyłaniające się z epicentrum potocyzmu w samowystarczalną, czujną i wyzbytą pretensjonalności substancję języka poetyckiego. Cząstki kompletne i bez domieszek konstytuują się w nim za sprawą prymarnego atrybutu rozszerzonej gamy pierwiastków. Oto dominium mowy nakładające się na jej dramat zaczyna przypominać repozytorium ewentualności.  Jedną z nich jest  konfigurowanie obcych sobie podsystemów: retorycznego i lirycznego. Jaka to retoryka? Odpowiadam świadomy, że rozpraszam mgiełkę nad oczywistością. Skąd zatem ją znamy, co powinna przypominać? Stawiam na „samokrytykę” wygłaszaną w obecności starszych i mądrzejszych. W 1980 forma ta szturmem opanuje masy i elity. Wyrzucanie sobie nie musi oznaczać wdrapywania się na kolejny lewel bezwstydu. Wręcz przeciwnie. W dobrym tonie będzie wyrzucać sobie przy innych. Pod koniec dumnej i szumnej dekady wzmiankowana zdolność

Stanowić będzie przepustkę do obszaru bezdyskusyjnej prawości. Kto się wówczas jako tako orientował, kto czytał między wierszami lub zachłystywał publikacjami spoza oficjalnego obiegu, ten wiedział, że już wkrótce, wiedział, że już za chwilę. Barańczak w 1980 był nie tylko systematycznym czytelnikiem tak zwanej bibuły, ale także sumiennym i oddanym jej podmiotem czynności twórczych.

Ten wiersz nie dotyczy marca 1980, nie dotyczy kaziukowych wypieków w kształcie serca. Park, szpaler, nagość akacji, dłoń, biodro. Wszystko zuchwale rzeczywiste. Zuchwałe, ale nie od razu. Poprzedza ją nieśmiałość. W „Ziemi jałowej” Eliota znalazłem epizodzik z gryzipiórkiem – w biurze jest gońcem wysyłanym najczęściej po tytoń i szkocką, ale na poddaszu, w ciasnej komnacie niewinnego dziewczątka, uważa się za króla wersalki. Komuś, kto mi zarzuci nadinterpretację, odpowiem, w przywołanym fragmencie „Ziemi jałowej” oraz arcydziele Barańczaka doszło do ustanowienia i powtórzenia roli bohatera lirycznego. Jedną z masek Eliot osłonił twarz Tejrezjasza – niewidomego, zreifikowanego wieszcza z tragedii Sofoklesa. Kim jest bohater liryczny Barańczaka? Przypadkowy przechodzień? Niedyskretny obserwator? Czuły czytelnik, któremu wszystko się dyskretnie zlewa albo warstwa po warstwie nakłada, albo kojarzy, rozjaśnia i w coraz bardziej złożoną przechodzi tajemnicę. Chciał ostrzec, przestrzec, zmusić do refleksji, przywołać autorytet zwyczaju… Może dlatego uległ argumentom gotowej do działania natury, ponieważ potknął się na wyczerpanej do imentu enumeracji chorego rozsądku.

Ktoś powie: aleś napisał, przecież to oczywiste, wszyscy młodzi  tak mają, a po latach, jeśli się miłość zdarzy, a wokół niej skłębi się to nerwowa, to serdeczna krzątanina;  epizodem oddanym/odlanym słowem poety przywoływać będą urodę i niewinność młodości.

No właśnie, napisałem.

A z czym wiersz zostawia poetę? Za sprawą wiersza bardziej przylega do rzeczywistości. To bardzo dużo. To wszystko i wbrew wszystkiemu. To przyjęcie stanowiska na warunkach tej, która zawieść nie może.

„Wtedy wydaje mi się że może jednak jest jakaś nadzieja”.              

         

niedziela, 14 stycznia 2024

Skromna dziewięćdziesiątka

 

Działo się w pierwszej połowie 1983. Pierwszy wyodrębniony z mgieł pamięci pobyt we Wrocławiu. Od razu dwudniowy, czyli z noclegiem w schronisku młodzieżowym: „Na Grobli”. Po wyjściu z pociągu przyprowadzono nas, czyli uczestników Klubu Literackiego Pałacu Młodzieży w Katowicach, do Teatru Polskiego, gdzie dawano słynny fajerwerk sceniczny pod nagłówkiem: „Tytułu nie pomnę”. Żadnych zdjęć, żadnych filmów, jakie takie konotacje, identyfikacje towarzyskie; organizatorką była Iga, towarzyszył jej pan z brodą, to znaczy opiekował się nami, starając się, żebyśmy, przesadziwszy z winem, głupot obrzydłych nie narobili. Szczegółów - poza jednym, istotnym – nie pamiętam; znudzony życiem, ciekawy świata obywatel portier schroniska, pod pretekstem sprawdzenia, czy prąd w gniazdku mamy, zasiadł z nami za stołem. Wokół krzesła, za krzesłami drobny przesmyk a za przesmykiem chłodne stelaże piętrowych łóżek. „Że niby tu skąd wy”? padło bezceremonialne. My instynktownie i na odczepnego: „A ze Śląska”. „Śląska powiadacie, toż i tutaj Śląsk”. „Zgoda, ale Dolny, ktoś rezolutną ripostą usiłował skutecznie zniechęcić oficera. Tamten ani drgnął. Niestety, rozpędził się, a nawet całkiem rozzuchwalił. Sytuacja zaczynała przypominać grę: „Oj, nie mogę się zatrzymać”. Szczerość za szczerość, pomyślała Iga i dała do zrozumienia, że jest gotowa wziąć na siebie niewygodę  ewentualnych zaczepek. Postanowiła zatem zinterioryzować pana ciekawskiego efektem doświadczania nadmiarem. Wychodząc naprzeciw pytaniom utajonym w kołczanie, lapidarnie i po wojskowemu oznajmiła, że wszyscy, jak nas tu widzi, zajmujemy się literaturą bardzo piękną; jedni piszą wierszem, inni prozą, jeszcze inni i wierszem, i prozą. Następnie, wskazując zgromadzonych wokół stołu, bez używania palca, z wyrazistą intonacją każdego z nas tytułowała: to jest młody poeta, to jest młoda poetka, to jest młody poeta, to jest młoda nowelistka, to jest młody poeta… Tu bym przerwał, wskazując zarazem, że i mnie przypadło w udziale rzeczone wyróżnienie. Pisałem wiersze, owszem, nawet jakieś  pozycje na turniejach poetyckich zajmowałem, ale nikt dotąd (również pogardliwie) tak mnie nie dookreślał. Tak – tak, chciano cytowaną nominacją wyperswadować nadgorliwemu stróżowi miejsca bezsensowność tradycji szczypania klientów. Udało się, ale nie w pełni. „A paniusia, to pewnie też młoda poetka, zgadłem”? „O nie, szanowny pan jest w błędzie, ja się tylko, ja się aż opiekuję rozwojem intensywnym młodzieży tworzącej wierszem i prozą”. „A ten pan, mam rozumieć - też poeta”. Tu podszedł z tyłu naszego opiekuna i bez ostrzeżenia założył mu tak skutecznego nelsona, że wnet by słyszano szelest mierzwionej brody. „A ten, to pewnie stary poeta i wielki, tak wielki – powiedzmy - jak… Matejko”. Zapadła cisza – głęboka i znacząca. „O tak, taki wielki jak Matejko, odparł wyrwany do odpowiedzi opiekun. Zaiste lubię duże wiersze pisać”.

Echo błyskotliwej kody domagało się czegoś równe dwie minuty. Śmiechu się domagało, gestu, rozbawienia, przyspieszonego oddechu. Domagało się także odgłosu klamki i zamka. Pan schroniska „Na Grobli” opuścił wynajmowane przez nas pomieszczenie trzasnąwszy drzwiami. W takiej oto atmosferze zmietliśmy ze stołu ułomki przywiezionych dobroci. Nazajutrz wspaniali opiekunowie zaprowadzą grupę do Teatru Współczesnego, w którym rozpocznie się rytuał zmazywania plamy wrocławskiego honoru. W takich oto okolicznościach, niespełna osiemnastoletni, usłyszę po raz pierwszy nazwisko: Hłasko. Publiczność zgromadzono… na scenie. Jednym z rekwizytów była wanna, innym prowizorka kokpitu. Aktorskie trio: niewiasta i dwóch kawalerów wzniosło się na wyżyny wyrazistości i konkretu. Dekada musiała minąć, żebym mógł w ogóle pomyśleć, że teatr jako instytucja sama w sobie byłaby w stanie zaprezentować coś ciekawszego. Pamiętam, że wracaliśmy zamurowani, dając do zrozumienia, jak wielką sprawiono nam radość, frajdę. Palcie ryż każdego dnia. Marek Hłasko. Rzucałem się na jego książki. Przed dwudziestką przeczytałem „Sowę, córkę piekarza”. Zapamiętałem zabawną anegdotę o Chopinie i wujku Józefie. Lektura z kartek rozpadającego się bloku. Dezintegracja totalna i spełniona. Ile wniosło odkrycie pisarza z prawdziwego zdarzenia. Umarł przekroczywszy 35 lat i sześć miesięcy. Gdyby żył, świętowalibyśmy z nim skromną dziewięćdziesiątkę.               

poniedziałek, 1 stycznia 2024

W skali Richtera

 

W skali Richtera

    Istnieje wiele formalnych i nieformalnych sposobów docierania z pomocą życiowo utrudzonym przez słowo krzepiące i pracę konkretną. Internet i tradycyjne media prezentują zapamiętale ziarna i trzosy gotowych rozwiązań. Nie unikają przy tym ostentacji. Podpowiadają możliwości, sugerują potrzeby, generują, intensyfikują skrzynkowy i elektroniczny spam. W Wysokim Zamku postanowiono realizować najlepsze zamiary z założeniem wyrzeczenia się krzykliwej i modnej nachalności. Dlaczego pewnego czwartkowego popołudnia przekroczyłem próg tego Miejsca? Uczyniłem to (wreszcie) z dwóch powodów. Rolując fejsbuka na jednym ze zdjęć dokumentujących pracę wolontariuszy, dostrzegłem wyrazistą sylwetkę ówczesnego koadiutora arcybiskupa Adriana, który zamiast sutanny, alby i ornatu prezentował fartuch z charakterystycznym napisem. Na innej fotce naszemu Adrianowi towarzyszył Marceli, kolega z klasy, absolwent nieistniejącego od lat Liceum Zawodowego przy Hucie Baildon. Musi to być – westchnąłem - wielka sprawa, skoro... Czytelniku, nie pomyśl, że chodzi mi o człowieka, którego nie można nie zauważyć, człowieka przygotowywanego do tej roli już w łonie matki. Mam przede wszystkim na myśli Marcelego, ale także jego żonę Małgosię, ale także Sonię, Hanię, Gabrysię, Maję, Zuzię, Rysia, Wiktorię, Krzyśka, Romka, Mirkę, Bogusię, Magdalenę, Michała, Janka, Rafała, Dorotkę, Ilonę, Wiolettę, Basię, Kasię, Helenę, Łukasza, Joannę, Anię, Marysię, Ewę, Anię, Jacka, Damiana Izabelę, Marka, Sławka... Pewnego razu pokonałem fosę prywatnych oporów. I zaistniałem. I oto jestem. Kiedyś fakt, że tam zachodzę, otulałem woalem tajemnicy. Czym się tu chwalić; zachodziłem raptem na chwilę, popracowałem i znikałem. Nikt mnie nie zatrzymywał, co drugi  rozumiał. Przełom nastąpił wiosną, doszło wówczas do czegoś, czemu nadałem rangę wydarzenia… gotowaliśmy właśnie wielkanocny żur. Zanosiło się na wstrząs między dziesiątym a jedenastym punktem otwartej skali Richtera. Ktoś przyniósł z miasta dwa solidne korzenie chrzanu w otulinie beżowego naskórka. W pierwszej kolejności należało się rozprawić z wątpliwej urody strojem, następnie powierzyć treść gorejącą tarce o drobnych oczkach. Zaoszczędzono mi tym razem doznań towarzyszących tej czynności; ucierany trzeszczał i darł się zapamiętale, ale nawet jednej łzy oczu moich nie wycisnął. Jak to rozumieć? Dotąd zachodzę w głowę.

   Z gniazda kazuistyki wyłonił się konstrukt na szczęście stokroć cenniejszy. I wtedy prawdziwie zagrzmiało. Tak, Czytelniku, chciałbym otworzyć perspektywę stanowienia wspólnoty także z Twoim udziałem. Nie chcę Cię ani zachęcać, ani naprowadzać, ani tym bardziej zobowiązywać. Przybądź, zobacz, rozgość się…

 Organizacja powinna działać według wypracowanych, przewidywalnych standardów. Wysoki Zamek to Fenomen wart wielkich liter. Miniony 2023 bronił mnie przed złym i jeszcze gorszym właśnie w Wysokim Zamku, czyli Miejscu ogniskującym społeczność. Jak Meksykanin krytą żabką pod lustrem Rio Grande – zdobywam się na odwagę, docieram i odnajduję w obrębie. Ktoś powie… Nie, niech lepiej nic nie mówi, nawet doświadczeni, których imiona z nazwiskami przechowują stronice najgodniej spożytkowanego brulionu, znają ogólny zarys tego Zjawiska jedynie po wierzchu; jeśli szukać w nim czegoś obiektywnie wspólnego, nie obejdzie się bez udziału pręta mierniczego oraz narzędzia skali jako tako możliwej do wyobrażenia. Skali w rzeczy samej - Richtera. Twórca systemu identyfikowania i porównywania zdarzeń podpowiedział sposób wymiarowania nagłego, gwałtownego i nieodwracalnego. Przedmiotami poddawanymi badaniu z użyciem wspomnianej skali są zwykle katastrofy geologiczne. Precyzyjna definicja dzieli je na faktory zmieniające oblicze krajobrazu i te, których przejawianie się skutkuje zmianami przekształcającymi jakość życia w jej antynomię. Swoistość, niepowtarzalność i urok malownicze zatoki, gigantyczne uskoki, kratery wysnuwające zawartość głębokiego tygla bezcennych substancji mineralnych i rzadkich pierwiastków miejsca na Ziemi zawdzięczają wystąpieniu katastrofy w wariancie pierwszym. Nic się samo nie zrobi, nic się samo nie odkopie. Niby jasne a jednak ciemne, coraz ciemniejsze. Tymczasem więcej w nas na widok podziwu niż wątpliwości. Ładna zatoczka – mówimy -  czyniąc to ze świadomością, że kiedyś, dawno, dawno temu musiało tam grzmieć i huczeć, kroić się i walić. Działo się poza kamerami, obecnością zdolnych do złożenia raportu lub porzucenia na ścieżce ucieczki innego zawiniątka. Gorsze po wielekroć są warianty, w ramach których czynniki sprawcze wdzierają się bez pardonu, sugestywnie przekonują, że co najwyżej nawiedzają domostwa, w rezultacie odwiedzeni nie mają do czego wracać. Gromadzący się co czwartek na Placu Przyjaciół z Miszkolca w Katowicach to najczęściej ofiary właśnie takich katastrof. Żyją, owszem, ale pod presją sprokurowanych lub ustalonych okoliczności, co znaczy, że daleko im do statusu osób odpowiadających za kondycję myśli w stanie ironii, której założono kapelusz ze zbyt szerokim rondem. Stany naszych bliźnich wykluczonych może oddać suwmiarka skali Richtera. Ilekroć przyglądam się Panu Jezusowi w twarzach samoistnie formującej się kolejki, tylekroć czekam na błyszczyk przełomu, na widok otwierającego się nieba, przemieszczającej się iskry. Często rozlegają się okruchy i rogaliki ludzkiej mowy, której sama osnowa mogłaby oznaczać pragnienie nadciągającego cudu. Do ilu już takich doszło, do jak wielu.

    Jednym z takich właśnie cudów jest entuzjazm towarzyszący podejmowanym czynnościom. Góra warzyw golona do poziomu równiny, podzielność uwagi, rozmowy serc, bycie obok i bycie z sensem. Ponadto ekspresje wyzwolonych od utrapień codzienności. Rozumiesz, co mam na myśli? Doceniasz bogactwo artefaktów umacniających rangę Jezusowego dzieła kulinarnego? Wystarczy uzmysłowić sobie od wielu miesięcy utrzymującą się równowagę między popytem i podażą. Ktoś wytrwale i pobożnie o ten stan zabiega, ktoś w tej intencji ofiaruje utrapienia. Wśród wolontariuszy odnalazłem ulepionych wg wzorów z pierwszego wieku chrześcijaństwa – to bohaterowie 29 rozdziału „Księgi Dziejów Apostolskich”, zwracający się do Pana Boga „Abba”, czyli Tatusiu. O cokolwiek poproszą, stanie się, staje się. Im się staje i całemu światu.    

środa, 27 grudnia 2023

Męczeństwo Świętego Szczepana





Obraz przedstawiający kamienowanie Świętego Szczepana powstał w celu utwierdzenia i ugruntowania apoteozy scen biblijnych. W latach 1603 – 4 dokonał tego osiadły w Rzymie przedstawiciel Akademii  Bolońskiej Annibale Carracci.  Temat stanowi prezentację rywalizacji pustki z konkretem, subtelny, konsekwentny i sugestywny namysł kompozycyjny wyrastający z potrzeby podporządkowania obfitości wątków autorytetowi geometrii. Jeśli weźmiemy pod uwagę rozmiar dzieła, nie umknie nam zapewne treść naczelnej intencji organizującej osobność planów nakładanych na zarys okolicy Bramy Damasceńskiej w Jerozolimie. Artysta podjął trud odtworzenia konstrukcji o statusie chwiejnym, wysoce prawdopodobnym. Na obiekcie tym (obok wielu innych) w mieście śmierci i zmartwychwstania Jezusa wypełniła się zapowiedź spektakularnej nieodwracalności: „Nie ostanie się kamień na kamieniu, który by nie był zburzony”. Z racji obfitości scen osiągających jednoczesną kulminację orz więcej niż skromne rozmiary dzieła prowokują odbiorcę do wielokrotnego przykładania oka. Wysokość płótna nie przekracza 60 cm szerokość jest niewiele dłuższa. Płótno prezentujące scenę kamienowania wypełnia pragnienie przekształcenia obrazu bezmyślnej grozy w surowy moralitet; stanowi dzieło zawierające wyraziste przesłanie kierowane pod adresem współczesnych malarza. Wspólnym mianownikiem rozdzielonych przedstawień ustanowiono potrzebę zaprezentowania ruiny, której z wyrazem skupionej, nieruchomej troski przyglądają się Widzowie Niebiańskiej Loży. Wzrok Boga Ojca i spojrzenie Syna Człowieczego kreśli przekątną, z której wyłania się wyobrażenie coraz silniejszej więzi; „Księga Dziejów Apostolskich” w ostatnim, pojemnym akapicie rozdziału siódmego potwierdza przyjęcie ofiary Pierwszego Męczennika w postawie podziwu i czci. Za chwilę Syn Człowieczy opuści tron, stanie po Prawicy Boga Ojca, by najgodniej przyjąć duszę sponiewieranego wyznawcy. Wszystko wskazuje, że wkrótce nadejdzie moment wygłoszenia żarliwego kerygmatu: „Panie, nie licz (nie poczytaj) im tego grzechu”. Geometria tej sceny, oś przeszywająca płaszczyznę dzieła, konkretyzuje rangę wydarzenia. Święty Szczepan stanowi jedno z Trójcą Świętą, relacje postaci pozostałych są niejasne, uwikłane i skomplikowane. Za chwilę osoby pobożne przygotują zmasakrowane ciało Świętego do uroczystego pogrzebu. Pytanie: czy w grupie żałobników znajdą się obserwatorzy, a nawet uczestnicy egzekucji…? Moralitet plastyczny wyzwala szereg pytań, z których najważniejsze brzmi: gdzie jesteś? Jeśli usłyszy je widz dociekliwie studiujący wymowę każdego fragmentu i ujęcia, rozpocznie się w jego wnętrzu intensywna gonitwa myśli. Malarze przełomu XVI i XVII wieku opowiadający się za koniecznością przedstawiania dziejów świętych starają się nasycać swoje dzieła rekwizytami minimalnie zużytymi. Najważniejszymi atrybutami będą w tym przypadku kamienie i szaty. Święty Szczepan odziany we franciszkański habit ma najwięcej wspólnego z blisko dwumetrowym Świętym Antonim z Lizbony, którego kres życiowej drogi zastał w Padwie. Wszystko wskazuje na to, że Annibal Carracci musiał być świadkiem ataku rzymskich bezdusznych i zapalczywych wyrostków na oddanego medytacji, afirmującego świat naśladowcę wspomnianego, uwielbianego przez malarzy Świętego.

 

Po dokładnym osądzie odnaleźlibyśmy aż pięć osobnych tematów odmalowanych w obrębie niewielkiej powierzchni. W najmocniejszym punkcie obrazu, czyli w lewym dolnego unosi się oś organizująca wymowę rozproszonych szczegółów. Na antypodach, czyli w prawym dolnym rogu demaskujemy młodzieńca spoczywającego na symbolicznych szatach. Pozycja, jaką zajął, podkreśla cielesną bezradność i duchową abnegację. „Pojęcia nie masz, jak głupio być Szawłem z Tarsu” zdaje się cedzić przejęty chaosem myśli. Carracci czyni zeń ignoranta spisanego na straty, kogoś ze wzrokiem utkwionym w kratę Damasceńskiej Bramy. Spojrzenie młodzieńca zwanego Szawłem respektuje wyłącznie horyzontalną perspektywę. Wertykalną dysponuje jedynie Święty Szczepan. Ściślej rzecz precyzując, jest to perspektywa wznosząca, wzmocniona życzeniem: „nie licz im tego…”. Szaweł nawet przyjętym kierunkiem nie zapowiada zmiany, która się w nim dokona. Wręcz przeciwnie, domaga się audytorium skłonnego docenić przejawiającą się determinację. Jednak w głębi serca słyszy monotonne: „pojęcia nie macie, jak głupią funkcję przyjąłem”. Znaczący gest wyciągniętych ramion wchodzi raczej w relację z bezradnością podkurczonych nóg. Anioła z koroną i palmą raczej nie przestraszy. Anioł skoncentrowany na osobie Pierwszego Męczennika, ani myśli zwracać na innych uwagę.

 

Dotarliśmy do rozświetlenia najbardziej zawiłej zagadki tego dzieła, czyli młodości oprawców. W zastępie pomocniczym rozpoznajemy z narastającym zdziwieniem kogoś, komu w innych okolicznościach nie poświęca się uwagi; chodzi mianowicie o dziecko, któremu oczka wypada zasłonić. Tymczasem to małe… dziewczynka – chłopiec bez oporu i wstydu paraduje w koszulinie nocnej, dostarczając w niej kamienne narzędzia zbrodni. Wzrok Szawła ślizga się po fryzurze nieokreślonej istotki. Impuls spojrzenia przekształca miejsce egzekucji w teatr działań wojennych. To małe, prototyp dziecka pułku, znalazło się tam, by obrazować zjawisko podlegania przyczynom zgorszenia. Zaczyna się od odarcia z niewinności. Powiadają o krwi Męczenników, że stanowi zaczyn, z którego się rodzą wyznawcy. Zaczyn lub nasienie. Koszulina mogła by wskazać, że zbliżyła się pora siewu lub sadzy. Nic z tych rzeczy, zawartością koszuliny są precjoza nadające się do powtórnego wykorzystania.

Katowska drobnica uwypukla kontrast wobec licznych przedstawień tej sceny. Konflikt wyznaniowy wzmacnia płaszczyzna konfliktu pokoleniowego. Do rozprawy ze Szczepanem stanęli starzy i oczytani. W akcie kamienowania największą gorliwością wykazywali się weterani i takich zawodów.  Tak właśnie prezentuje tę scenę centralny obraz w głównym ołtarzu bazyliki mniejszej pw. Świętego Szczepana w Katowicach Bogucicach.

        

 

 


 

poniedziałek, 23 października 2023

Odkąd pamiętam Szkoła stawała się domem...

 

 Odkąd pamiętam Szkoła stawała się  domem… Tak mógłby powiedzieć, napisać każdy, kto potrafi do chwil dodawać chwile i od dodanych inne chwile odejmować. To prawda, rolę nauczyciela uprawiam od trzydziestu lat, jakiś czas występowałem także w rolach ucznia i studenta. Dociekliwy zapyta: a co z etapem edukacji przedszkolnej… Jakkolwiek rozumieć i pojmować domknięte interwały, etapy złożone z cząstek i segmentów, na planie pierwszym zaistnieje i zatriumfuje przekonanie, że różnice między nimi są wprawdzie znaczące, ale nieznaczne. Przede wszystkim nie opuściłem do końca przestrzeni zorganizowanej po to, żeby się uczyć, rozwijać jakoś, poszerzać horyzonty. A zaczęło się niewinnie, mianowicie od sytuacji, w której darowany kolegom czas na przygotowanie do klasówki z… geografii, zacząłem utożsamiać z doświadczeniem wyraźnie odczuwanej radości. To zadziałało z siłą odkrycia, którego dokonałem w bodaj, jeśli dobrze pamiętam, szóstej klasie szkoły podstawowej. Takie były początki. Poza tym przykład krewnych: dyskretny, budzący ciekawość i niezmiernie pociągający. I Rodziców niezauważalne, nienachalne przekształcanie Domu w szkołę. Nie mogłem zatem wybrać inaczej, co dowodzi, jak poważną, jak solidnie ukorzenioną podjąłem przed laty decyzję. Po tych wynurzeniach, drogi Czytelniku, z niedowierzaniem przyjmiesz fakt, ale na bezpretensjonalny szacunek do swojej szkoły średniej zdobywałem się z niejakim trudem. Irytowała mnie jej nazwa, drażniło imię i nazwisko patrona. Czułem się kimś gorszym w niej i drażniąco niedowartościowanym z jej powodu. Wtedy właśnie ujawnił się kontrast: trudny do pojęcia nawyk kompulsywnego czytania. Chciałem zaprotestować przeciw wszystkiemu, co oprotestowania warte, co na krytykę zasłużyło. Nawyk nie mógł się zwyczajnie rozejść po kościach. Musiałem coś z tym zrobić. Gdybym pewnego dnia doświadczył, że mam zwyczajnie szczęście powiedzmy na wyścigach, jakoś bym sobie ów stan podgorączkowy wytłumaczył. Ale niczego takiego nie doświadczyłem, nawet nie próbowałem doświadczyć. Odkryłem natomiast, że mam  szczęście do ludzi, że otaczają mnie osoby pod każdym względem cudowne oraz na swój sposób wspaniałe. To im zawdzięczam umiejętność myślenia perspektywicznego, dzięki nim zrozumiałem, że stan permanentnego zachwytu literaturą można realizować na kilka sposobów jednocześnie. Lata praktyki potwierdziły słuszność przytoczonej przed chwilą obietnicy. Poszedłem kilka kroków dalej, czyli uczyniłem z przywileju obejmowania rzeczywistości sposób na siebie, sposób na przetrwanie, sposób na istnienie.  Każdy nauczyciel powinien mieć jakąś pasję. Moją pasją jest literatura: czytanie i pisanie. Dosyć łatwo te pasje pogodzić. Jako polonista w technikum stawiam znak równości między mimo wszystko drastycznie odrębnymi rzeczywistościami; stawiam znak może nie tyle równości co przepływu, znak świadczący o tym, że dziedziny, w których czuję, że jestem u siebie, wzajemnie się warunkują, jedna od drugiej zależy, jedna drugą zasila i wspiera. Po dobrej lekturze, po dobrym pisaniu lekcje po prostu są lepsze. W drugą stronę też to działa, czy powinienem precyzować, jakie emocje temu towarzyszą. Czy to znaczy, że testuję na uczniach adekwatność frazy? Owszem, ale tylko podczas spotkań autorskich, na które zapraszam dobrowolnie i bez konieczności aktualizowania rytuału wertowania klasowego katalogu okrętów. Zwyczaj przytaczania z pamięci wierszy i zatrzymywania się na ułamek w punktach wrażliwych jest zapewne najlepszym argumentem świadczącym o nadprzyrodzonym sensie preferowanej metody. Nie zawsze można, nie zawsze się chce, nie zawsze wypada. Wiedza o tym: kiedy i gdzie decyduje przesądzająco o satysfakcji lub jej braku. Nauczyciel musi odpuścić, gdy zastanie ucznia w momencie wyraźnego wzrostu. Trudno wyobrazić sobie protokół dydaktyczny dalszego ciągu. Różnice zaczynają się pogłębiać, światło żarzy się punktowo. Przychodzą na myśl wspomnienia, pojawiają się skrupuły o gabarytach wyrzutów. Skrzywdziłem kogoś? Często zachodzę w głowę. Jeśli tak, to przepraszam, ale aktywność w Szkole podporządkowałem autorytetowi mądrego kaznodziei: koniec końców nie to, czego nauczyłeś, ale to kim byłeś, kim jesteś teraz się liczy. I za to będziesz odpowiadał. I nie wyrzucaj sobie, że nie poznałeś na ulicy absolwenta sprzed lat, który pewnego razu postanowił gęstą zapuścić brodę.     

niedziela, 30 kwietnia 2023

Podziękowanie

 

W imieniu Janusza, mojego Wujka i ojca chrzestnego,  najbliższej osoby Śp. Isi Hajkowskiej, a także rodziny, pragnę najserdeczniej podziękować wszystkim Przyjaciołom i Znajomym, Absolwentom i Uczniom IV LO im. Marii Skłodowskiej-Curie w Chorzowie za liczny udział we Mszy Świętej pogrzebowej sprawowanej w Jej intencji. Dziękujemy za modlitwę, ofiarowaną Komunię Świętą oraz okazane współczucie. Księdzu Krystianowi Kukowce dziękujemy za sprawowanie liturgii, wzruszającą homilię, serdeczną konsolację oraz krzepiące słowa na temat naszej Isi - utalentowanej i oddanej nauczycielki, a także mądrej i spolegliwej wychowawczyni.

Dziękujemy Panom Dyrektorom: Arturowi i Romanowi za słowa najwłaściwiej oddające istotę fenomenu Osoby, odejścia której nic nie zapowiadało; odejścia, które uzmysławiamy sobie, mimo dopełnionych powinności, z największym trudem. W nawiązaniu do spontanicznych reakcji Znajomych i Absolwentów IV LO przytoczonych przez Dyrektora Artura Jadwiszczoka, a także do przeprowadzonej przez Dyrektora Romana Hermana głęboko wzruszającej kulturowej analizy toposu drogi, wynikającego wprost ze szczególnie bliskiemu mojej Cioci epizodu Emaus z Ewangelii wg św. Łukasza, pragnę najsolenniej zapewnić, że z rodzinnych dyskretnych napomknień na temat miejsca pracy wyłaniał się obraz instytucji wynikającej z relacji, jakie ustanowić mogą jedynie zwolennicy szczerego oddania innym i propagowania misji docierania z trudnymi treściami w możliwie jasny i najmniej kłopotliwy sposób. Dziękuję za przywołanie figury trzech palców połączone z wymownym niedopowiedzeniem. Objaśniała nam Pisma i łamała dla nas chleb, kładąc go dyskretnie na rozgwieździe śnieżnobiałej muliny. Dzieliła się wiedzą i metodami rozjaśniania wątpliwości; odważnie kreśliła linię granic dzielących wygodne niedoinformowanie od spełnionego, dowiedzionego i poświadczonego efektu eureka w ramach przejmująco oczywistej mnemotechniki. Teraz już wie. Tak. Na pewno.     

 

Pani Krystyna Krężel

  Pani Krystyna Krężel, do której zwracałem się od zawsze: „Pani Profesor”, to ciocia Mariana Sworzenia – najwybitniejszego i najpracowitsze...