Sam wyjdę
bezbronny...
Są dni, gdy nie otwieram
okien.
Nie otwieram, wiedząc,
że za nimi nic prócz chłodu.
Św. Danuta
Są takie znajomości, są takie przy - jaźnie, o których nie wiadomo,
co powiedzieć, nie wiadomo, co napisać. Przyjaźnie odkładane na bezpieczne
później, na świętej Kiedyś, świętego Kiedysia. Przyjaźń nasycona pewnością,
uroda pojmowana w lot i nad podziałami. Przyjaźń zrodzona z pewności, że
nazajutrz po mnie, wyprowadzisz z mroku słowo krzepiące i jasne, spolegliwe
i określające, precyzyjne i niepozbawione sentymentu, rozpierające się na
kopczyku projektów: niecierpliwych, połyskliwych, podskakujących z gracją na patelni
ciepłej. Żywię przekonanie, że przyjaciel podejdzie do okna, rozejrzy się,
muśnie myślą obowiązkową agendę, do biurka wróci, książek poszuka, przewertuje,
poczyta, przypomni sobie, pióro odkręci, laptopa włączy, pisać zacznie. W ogóle
miało być inaczej, mieliśmy się obaj solennie zestarzeć, raz a porządnie, do
zawstydzenia, po kres wstydu upić, upajając się przy tym widokiem pawiego
ogona wspomnień, obmacywać zachłannie dawne powidoki, do własnych, do cudzych
błędów się poprzyznawać, lukami pamięci, wylotami wyobraźni cieszyć. Powiedziałbym
mu wtedy: wiesz Krzysiu, czuję, że zmarnowałem życie. On by mi wtedy: Ty
zmarnowałeś? Nieprawda, tylko zobacz, spójrz, zastanów się.
I z tym byś mnie
zostawił, ogołoconego, bezradnego całkiem wobec niewydolności stylu,
rozpaczliwej elokwencji, podciętej inwencji oraz czegoś, czego z braku wiedzy
nie wypowiem. Okładałbym się tym zdaniem - apelem jako jedyną krytyczną uwagą,
którą skierowałeś pod moim adresem. I nie dlatego, że brakowało powodów,
pretekstów. Przyjaźnie polegają na niemówieniu w obecności
zainteresowanego czegoś, co w innych okolicznościach wyrwałoby duszę do sportów
siłowych. Przesądziły o tym cechy u innych nader rzadko spotykane,
nieistniejące ani w podobnej intensywności, ani kondensacji. Nie mam na myśli obfitości
cech, różnorodnej i zróżnicowanej, delikatesowej złożoności; wartości Tobie
bliskie odnoszę do jakości, a także wyjątkowego rytuału pracy. Jestem
dłużnikiem Twoim, Krzysiu. Gdy zbieram zewsząd rozproszone cząstki, konstatuję
zaskoczony, jak wiele tego było, ile jest, z jak wielu stron przybywa. Skąd do
Ciebie przyszły łaski, zdolności, moce... domyślam się. Wam, drodzy moi, niczego
nie sugeruję, nie narzucam. Przede wszystkim nazwisko. Odpowiedziałeś bez euforii,
dumy, że słynny Zbigniew, autor Wspólnego pokoju, to faktycznie Twój
krewniak po mieczu. W trakcie krótkiego życia napisał dość sporo. Miłośnicy
dwudziestolecia wymieniają go w pierwszej piątce autentystów i kluczników,
niezwykle utalentowanych i czujących wczas o sobie literackich
naturszczyków. Moją samoistność również fundowały liczne talenty krewnych po
mieczu i kądzieli, z tą różnicą, że nie chciały istnieć w ciemności bibliotecznego
regału. Nikt spośród moich nie okazał się ani autorem książki, ani bohaterem
debat; przenikali za to do legend i plotek lub czegoś w tym guście. Mimo
boleśnie naówczas odczuwanych mankamentów zmierzaliśmy po własny owoc rodzinnym
popychani, prowadzeni kijkiem. W czasach naszego: uu - aa, w epoce naszego da -
da hitem wielorakich straganów odpustowych były drewniane, w kółka
zaopatrzone, do lasek przytwierdzone motylki. Kółka suwane po asfalcie, betonie
wprawiały w ruch ozdobione kwiatkami skrzydła, które w zależności od tempa
reagowały aplauzem raz głośnym, innym razem cichym. Dzisiejszych milusińskich
zabawka ta - podejrzewam - ucieszy na chwilę. Co innego nas; byliśmy wszak zakładnikami
ponurych, siermiężnych deficytów, które nawet wątpliwej jakości instrumentarium
podnoszą do rangi ośrodka zdarzeń. Łaskoczący powietrze motylek ze sklejki dosłużyłby
od biedy powagi, która pozwoliłaby mu przejawiać aktywność w randze przedmiotu
kierunkowego, nadającego ton. Mógłby określić kierunek i osaczać fazę nie tylko
dzieciństwa, młodości, wieku męskiego, ale także dorobku do pozazdroszczenia,
zasłużonej i godnej, endemicznej i niekwestionowanej pozycji w świecie
profesjonalnej krytyki literackiej oraz niewyżebranej hierarchii akademickiej. Chciałbym
przedstawić portret Krzysztofa spoza literackich, naukowych, krytycznych
afiliacji. Pamięć podpowiada takie momenty, gdy podczas rozmów o książkach
orkiestra nagle stawała, na tapetę, wokandę, mównicę wkraczało samo życie w
postaci opowieści o tych i tamtych, nade wszystko o dzieciach, synu, córce;
rzadko, bardzo rzadko o kolegach z pracy, szczególnie młodych, najmłodszych.
Jako absolwenta studium doktoranckiego, poprosiłem Cię o wykład dla uczniów mojej
szkoły. Zgodziłeś się z miejsca. Zasugerowałem temat. Jednego, czego faktycznie
żałuję to tego, że pogadanki dotyczącej literatury najnowszej nie
zarejestrowało żadne, dzisiaj tak popularne instrumentarium przenośnej pamięci.
Krzysiu, na spotkanie z Tobą, choć rozpoczęło się dawno po obiedzie, przybyli
ułani z klasy, której byłem wychowawcą i kilku spoza tej struktury, ponieważ
wykład Twój miał mieć charakter otwarty. Słuchało Cię ponad dwudziestu uczniów
czwartej klasy pięcioletniego technikum automatyczno - przemysłowego i kilku zainteresowanych
z innych klas, którym zawczasu perswadowałem ogrom korzyści, jakie niesie
możliwość uczestniczenia w spotkaniu z kimś, kto najlepszą wiedzę zawdzięcza
bliskim i częstym kontaktom ze środkiem źródła. - Ale jak mam do nich mówić? -
pytałeś z chwilą przekraczania progu sali opatrzonej numerem 307. - Krzysiu, to wspaniała młodzież, miłośnicy
wiedzy i konkretu, a swoje słowa traktuj jak ziarno przeznaczone na zasiew,
czyli zarazem oszczędnie i rozrzutnie, jeśli można w ogóle, a można było przecież
tak rozumianą ambiwalencję połączyć. Ledwie Cię zaprezentowałem, już się zaczęło.
Pięknie i mądrze. Za oknami dzień się nachylił i w mrokach dane nam było
opuszczać miejsce odczarowane na czas jakiś. Jednego spośród słuchaczy w pewnym
momencie sen ogarnął, co stwierdziliśmy obaj z niejakim rozbawieniem. Widok ten
ani Ciebie, ani mnie nie skonfundował, przejął, wszak (wiadomo powszechnie)
różnych ma Pan Bóg stołowników. Skądinąd, powinieneś to wiedzieć Krzysiu, ale
ów rycerz śpiący nie spał twardo zgoła, jedynie śnił natenczas, by później, to znaczy
po kilku miesiącach, obudzić się z pragnieniem podjęcia studiów filozoficznych,
socjologicznych. Implantowałeś widać pragnienie zrozumienia i Twoje słowa
rozwijają nadal.
Z najgłębszych sektorów
pamięci dobywam momenty, do których nie dotrą skoncentrowane impulsy badaczy,
subtelni wyświetlacze licznych dóbr i zalet. Krzysztofa Uniłowskiego wyłowiłem z nielicznej grupy łebskich,
odważnych polemistów. Już na pierwszym roku przekonałeś mnie, że dysponujesz
potencjałem i zasobami przekraczającymi pospolity standard. Słynne dyskusje w ramach
ćwiczeń z filozofii, to wtedy właśnie po raz pierwszy dostrzegłem Twój realny format.
Byliśmy bodaj jedynymi, którzy nie pozwalali sobie na status ofiary gwałtu przez
uszy. Naszym przeciwnikiem był człowiek w mojej ocenie za bardzo jak na miłośnika
mądrości spetryfikowany. Z radością konstatowałem, że wytyczonym tropem
ruszyli inni, po kilku miesiącach pan Tomasz miał problem i raczej niechętnie
układał się z koniecznością przedkładania spierniczałych mądrości elicie naszych
połączonych konwersatoriów. Po filozofii mieliśmy - pamiętam dobrze - lektorat
języka angielskiego z Jadwigą Węgrzyn, wy zaś poetykę z Anią Węgrzyniakową,
potem było coś jeszcze, po czymś jeszcze coś innego. W końcu - wf. Piękne to
były wspomnienia, miłe przeszłości obrazy, przypominał sobie we mnie wołek jak
cielęciem bywał. To dziwne, ale dotąd pamiętam Twoje na boisku w dniach ze
słonkiem szarpaninę. I te kontrasty liczne tak dobrze pamiętam, jak na szerokim
jeziorze połyskujące skrawki nieba. Proponowałeś styl, rzekłbym: źródłowy,
angielski. Sprawdzałeś się nade wszystko w napadzie, osobliwie zaś jako
lewoskrzydłowy, niesłychanie szybki, ale też bywałeś szlachetny, finezyjny niczym
Karl Heinz Rummenigge. Ciebie mieć w składzie - sukces raczej pewny, choć
przeciwników - musisz przyznać - mieliśmy nie w kij dmuchał: Nowojski - król
środka pola, Stypa - klasyczny libero, Kos - lustrzane odbicie Didiera
Deschamps'a i Zarzycki - słynny Smolarek starszy, w jednej osobie zarazem
sprawny i wygadany. Grał z nami także Gienek Moskała - najwybitniejszy spośród,
pomysłowy jak Deyna, pracowity jak Matysik. Szum, który powstawał, gdyś do boju
szedł, zagłuszał klekot pędzących opodal motorynek. Wierzcie mi, gdy się Uniłowski w okolicy cudzej bramki
z piłką zjawiał, widok ten deprymował najdzielniejszych zgoła. To jest
charakter, to jest temperament - rozszerzałem w myślach zasoby sportowej
nomenklatury. Na sukces drużyny pracowaliśmy wspólnie, osobliwe zasługi przyznać
trzeba Sklorzowi, to najlepszy przecinak, z którym w życiu grałem; w odbiorze:
mur - beton - klinkier, w wyprowadzeniu: trzask bata, w ułamku sekundy podawał
na wolne pole, stamtąd, niczym trudna do wyobrażenia synteza Rummenigge'go i
Stoiczkova, przenosiłeś ze smakiem ciężar wielkiej gry! Rywali mieliśmy
godnych, stąd wyników, jak w angielskiej lidze, nie umiałby przewidzieć nawet
specjalista. A po meczu od razu wracałeś do lektur i niekończących się kwestii
przed zawodami podjętych.
Po latach urosłeś
jeszcze bardziej, podjęcie równolegle studiów na kierunku drugim przesądziło,
jak mniemam, o Twojej przyszłości. Pozwól, w tym miejscu muszę to wyznać,
wielokrotnie przybliżałeś w rozmowach sylwetkę szkolnego polonisty, słynnego
Aleksandra Bytomskiego, któremu zawdzięczałeś więcej niż wypowiedzieć można. Dekadę temu sprezentowałeś mi książkę
poświadczającą kolejny etap Twoich niebywałych osiągnięć, spotkał Cię w związku
z jej powszechnym uznaniem zaszczyt występowania do gronie laureatów nagrody
im. Kazimierza Wyki. Serce rosło na wieść i na widok.
W ramach snucia
wątków srebrne dobywam nici. Wśród nich winienem czytelnikom i taką. Byłem
jednym bodaj świadkiem zdarzenia, które najpilniej, najrzetelniej rejestruje
charakter, warsztat i format mojego wybitnego Kolegi. Był rok 1988, działo się
5 grudnia, początek kolejnego spotkania w ramach seminarium magisterskiego
koncentrującego się wokół literatury XX wieku. Słonko, pamiętam dobrze, dokazywało
na gzymsach, świadomość aktualną to rozdzierał, to kleił niecierpliwy pytajnik,
przesąd nadciągającego końca studiów, rok czwarty, wokół coraz odważniej
ośmieszają się fantomy Peerelu. Gromadzimy się wokół mistrza, człowieka
gruntownie, rzetelnie zdeprymowanego mistrzostwem swoim. Gromadzimy się wokół
Mistrzów, których twórczość postanowiliśmy profesjonalnie poznać i zbadać. Nagle
ktoś, nie pamiętam kto, wkroczył do gabinetu i z impetem informuje bez
średniówki, o czym doniósł przed chwilą eter reżimowego radia: 5 grudnia 1988,
przeżywszy lat niespełna 81, zmarł w Warszawie Teodor Parnicki - wybitny
powieściopisarz. Teodor Parnicki, bohater Twojej pracy magisterskiej,
ulubieniec Stefana Szymutki, którego - nie wiedzieć dlaczego dotąd, choć było
blisko, nie poznałeś. Tego nie można zapomnieć Krzysiu, byłem świadkiem -
koronnym - Twojej pierwszej (zanim dotrą w pełnym brzmieniu konsekwencje faktu)
reakcji na ten komunikat. Uniosłeś brwi, posmutniałeś, zaniemówiłeś. Następnie
ze skórzanej, modnej wówczas raportówki - protoplastki słynnego neseseru
chirurga, z którym się wkrótce choćby na moment nie rozstaniesz - wydobyłeś gęsto
zapisany brulion formatu B5, wygładziłeś jego pierwszą stronę i pod nagłówkiem:
Teodor Parnicki, obok zapisu: Berlin 5
marca 1908 dopisałeś: Warszawa 5 grudnia 1988. Nie pamiętam, co było dalej,
pewnie zapadłeś się w sobie, czegoś dowieść chciałeś, o czymś zaświadczyć, może
odwoływałeś w myślach zamiar wyjazdu do stolicy, by się z pisarzem spotkać.
Zależało Ci, ale nie zdążyłeś. Zawsze ten sam, czujący wczas o sobie, solidna
firma, sicher ist sicher.
Nie grzeszyłem wówczas rozumem, ale
to umiałem dostrzec, roztargniony, śmieszny, popieprzony taki. Zdarzały się
odejścia i niepewność trwania, ale wszystkich jeszcze jak na dłoni, jak na
choince miałem, choć Adwent się ledwie zaczął, a niewiniątka spod sierpa, młota
znaku lawinowo uwłaszczać. Dowodu solidności Twojej nic z głowy, z pamięci nie
wytrzęsie. Gdyby zależało komu na tym, aby Cię w miarę lapidarnie
określić, służę stosowną metonimią: Krzysztof
Uniłowski, czyli spontaniczna
rzetelność tytana pracy.
Mam taką wizję: ze Stefanem u
Teodora Ty. Zajęliście właśnie niskie fotele wokół uczelnianego stolika,
Marysia herbatkę w dużych kubkach niesie, rzecz jasna na tacy, którą kładzie
właśnie między popielniczką i cukiernicą, by, oddaliwszy się chyłkiem, sprawdzić,
czy wystarczą zasoby ociekające na suszarce, czy też trzeba będzie sięgnąć
głębiej, uchylając drzwiczki kredensu. Wystarczy - twierdzi, układając nad
czołem szpakowaty kosmyk. Przyjrzy się wam, zauważy, że przyglądacie się
sobie, sięgając jednocześnie po gorące kubki. Podnosicie, przechylacie,
przełykacie, odkładacie. I znów przenikliwie, z niedowierzaniem gapiąc się na
siebie. Czekacie...