niedziela, 8 grudnia 2019

Sam wyjdę bezbronny...



Sam wyjdę bezbronny...

                        Są dni, gdy nie otwieram okien.
                        Nie otwieram, wiedząc, że za nimi nic prócz chłodu.
                                                            Św. Danuta 

                        Są takie znajomości, są takie przy - jaźnie, o których nie wiadomo, co powiedzieć, nie wiadomo, co napisać. Przyjaźnie odkładane na bezpieczne później, na świętej Kiedyś, świętego Kiedysia. Przyjaźń nasycona pewnością, uroda pojmowana w lot i nad podziałami. Przyjaźń zrodzona z pewności, że nazajutrz po mnie, wyprowadzisz z mroku słowo krzepiące i jasne, spolegliwe i określające, precyzyjne i niepozbawione sentymentu, rozpierające się na kopczyku projektów: niecierpliwych, połyskliwych, podskakujących z gracją na patelni ciepłej. Żywię przekonanie, że przyjaciel podejdzie do okna, rozejrzy się, muśnie myślą obowiązkową agendę, do biurka wróci, książek poszuka, przewertuje, poczyta, przypomni sobie, pióro odkręci, laptopa włączy, pisać zacznie. W ogóle miało być inaczej, mieliśmy się obaj solennie zestarzeć, raz a porządnie, do zawstydzenia, po kres wstydu upić, upajając się przy tym widokiem pawiego ogona wspomnień, obmacywać zachłannie dawne powidoki, do własnych, do cudzych błędów się poprzyznawać, lukami pamięci, wylotami wyobraźni cieszyć. Powiedziałbym mu wtedy: wiesz Krzysiu, czuję, że zmarnowałem życie. On by mi wtedy: Ty zmarnowałeś? Nieprawda, tylko zobacz, spójrz, zastanów się.
            I z tym byś mnie zostawił, ogołoconego, bezradnego całkiem wobec niewydolności stylu, rozpaczliwej elokwencji, podciętej inwencji oraz czegoś, czego z braku wiedzy nie wypowiem. Okładałbym się tym zdaniem - apelem jako jedyną krytyczną uwagą, którą skierowałeś pod moim adresem. I nie dlatego, że brakowało powodów, pretekstów. Przyjaźnie polegają na niemówieniu w obecności zainteresowanego czegoś, co w innych okolicznościach wyrwałoby duszę do sportów siłowych. Przesądziły o tym cechy u innych nader rzadko spotykane, nieistniejące ani w podobnej intensywności, ani kondensacji. Nie mam na myśli obfitości cech, różnorodnej i zróżnicowanej, delikatesowej złożoności; wartości Tobie bliskie odnoszę do jakości, a także wyjątkowego rytuału pracy. Jestem dłużnikiem Twoim, Krzysiu. Gdy zbieram zewsząd rozproszone cząstki, konstatuję zaskoczony, jak wiele tego było, ile jest, z jak wielu stron przybywa. Skąd do Ciebie przyszły łaski, zdolności, moce... domyślam się. Wam, drodzy moi, niczego nie sugeruję, nie narzucam. Przede wszystkim nazwisko. Odpowiedziałeś bez euforii, dumy, że słynny Zbigniew, autor Wspólnego pokoju, to faktycznie Twój krewniak po mieczu. W trakcie krótkiego życia napisał dość sporo. Miłośnicy dwudziestolecia wymieniają go w pierwszej piątce autentystów i kluczników, niezwykle utalentowanych i czujących wczas o sobie literackich naturszczyków. Moją samoistność również fundowały liczne talenty krewnych po mieczu i kądzieli, z tą różnicą, że nie chciały istnieć w ciemności bibliotecznego regału. Nikt spośród moich nie okazał się ani autorem książki, ani bohaterem debat; przenikali za to do legend i plotek lub czegoś w tym guście. Mimo boleśnie naówczas odczuwanych mankamentów zmierzaliśmy po własny owoc rodzinnym popychani, prowadzeni kijkiem. W czasach naszego: uu - aa, w epoce naszego da - da hitem wielorakich straganów odpustowych były drewniane, w kółka zaopatrzone, do lasek przytwierdzone motylki. Kółka suwane po asfalcie, betonie wprawiały w ruch ozdobione kwiatkami skrzydła, które w zależności od tempa reagowały aplauzem raz głośnym, innym razem cichym. Dzisiejszych milusińskich zabawka ta - podejrzewam - ucieszy na chwilę. Co innego nas; byliśmy wszak zakładnikami ponurych, siermiężnych deficytów, które nawet wątpliwej jakości instrumentarium podnoszą do rangi ośrodka zdarzeń. Łaskoczący powietrze motylek ze sklejki dosłużyłby od biedy powagi, która pozwoliłaby mu przejawiać aktywność w randze przedmiotu kierunkowego, nadającego ton. Mógłby określić kierunek i osaczać fazę nie tylko dzieciństwa, młodości, wieku męskiego, ale także dorobku do pozazdroszczenia, zasłużonej i godnej, endemicznej i niekwestionowanej pozycji w świecie profesjonalnej krytyki literackiej oraz niewyżebranej hierarchii akademickiej. Chciałbym przedstawić portret Krzysztofa spoza literackich, naukowych, krytycznych afiliacji. Pamięć podpowiada takie momenty, gdy podczas rozmów o książkach orkiestra nagle stawała, na tapetę, wokandę, mównicę wkraczało samo życie w postaci opowieści o tych i tamtych, nade wszystko o dzieciach, synu, córce; rzadko, bardzo rzadko o kolegach z pracy, szczególnie młodych, najmłodszych. Jako absolwenta studium doktoranckiego, poprosiłem Cię o wykład dla uczniów mojej szkoły. Zgodziłeś się z miejsca. Zasugerowałem temat. Jednego, czego faktycznie żałuję to tego, że pogadanki dotyczącej literatury najnowszej nie zarejestrowało żadne, dzisiaj tak popularne instrumentarium przenośnej pamięci. Krzysiu, na spotkanie z Tobą, choć rozpoczęło się dawno po obiedzie, przybyli ułani z klasy, której byłem wychowawcą i kilku spoza tej struktury, ponieważ wykład Twój miał mieć charakter otwarty. Słuchało Cię ponad dwudziestu uczniów czwartej klasy pięcioletniego technikum automatyczno - przemysłowego i kilku zainteresowanych z innych klas, którym zawczasu perswadowałem ogrom korzyści, jakie niesie możliwość uczestniczenia w spotkaniu z kimś, kto najlepszą wiedzę zawdzięcza bliskim i częstym kontaktom ze środkiem źródła. - Ale jak mam do nich mówić? - pytałeś z chwilą przekraczania progu sali opatrzonej numerem 307.  - Krzysiu, to wspaniała młodzież, miłośnicy wiedzy i konkretu, a swoje słowa traktuj jak ziarno przeznaczone na zasiew, czyli zarazem oszczędnie i rozrzutnie, jeśli można w ogóle, a można było przecież tak rozumianą ambiwalencję połączyć. Ledwie Cię zaprezentowałem, już się zaczęło. Pięknie i mądrze. Za oknami dzień się nachylił i w mrokach dane nam było opuszczać miejsce odczarowane na czas jakiś. Jednego spośród słuchaczy w pewnym momencie sen ogarnął, co stwierdziliśmy obaj z niejakim rozbawieniem. Widok ten ani Ciebie, ani mnie nie skonfundował, przejął, wszak (wiadomo powszechnie) różnych ma Pan Bóg stołowników. Skądinąd, powinieneś to wiedzieć Krzysiu, ale ów rycerz śpiący nie spał twardo zgoła, jedynie śnił natenczas, by później, to znaczy po kilku miesiącach, obudzić się z pragnieniem podjęcia studiów filozoficznych, socjologicznych. Implantowałeś widać pragnienie zrozumienia i Twoje słowa rozwijają nadal.
            Z najgłębszych sektorów pamięci dobywam momenty, do których nie dotrą skoncentrowane impulsy badaczy, subtelni wyświetlacze licznych dóbr i zalet. Krzysztofa Uniłowskiego wyłowiłem z nielicznej grupy łebskich, odważnych polemistów. Już na pierwszym roku przekonałeś mnie, że dysponujesz potencjałem i zasobami przekraczającymi pospolity standard. Słynne dyskusje w ramach ćwiczeń z filozofii, to wtedy właśnie po raz pierwszy dostrzegłem Twój realny format. Byliśmy bodaj jedynymi, którzy nie pozwalali sobie na status ofiary gwałtu przez uszy. Naszym przeciwnikiem był człowiek w mojej ocenie za bardzo jak na miłośnika mądrości spetryfikowany. Z radością konstatowałem, że wytyczonym tropem ruszyli inni, po kilku miesiącach pan Tomasz miał problem i raczej niechętnie układał się z koniecznością przedkładania spierniczałych mądrości elicie naszych połączonych konwersatoriów. Po filozofii mieliśmy - pamiętam dobrze - lektorat języka angielskiego z Jadwigą Węgrzyn, wy zaś poetykę z Anią Węgrzyniakową, potem było coś jeszcze, po czymś jeszcze coś innego. W końcu - wf. Piękne to były wspomnienia, miłe przeszłości obrazy, przypominał sobie we mnie wołek jak cielęciem bywał. To dziwne, ale dotąd pamiętam Twoje na boisku w dniach ze słonkiem szarpaninę. I te kontrasty liczne tak dobrze pamiętam, jak na szerokim jeziorze połyskujące skrawki nieba. Proponowałeś styl, rzekłbym: źródłowy, angielski. Sprawdzałeś się nade wszystko w napadzie, osobliwie zaś jako lewoskrzydłowy, niesłychanie szybki, ale też bywałeś szlachetny, finezyjny niczym Karl Heinz Rummenigge. Ciebie mieć w składzie - sukces raczej pewny, choć przeciwników - musisz przyznać - mieliśmy nie w kij dmuchał: Nowojski - król środka pola, Stypa - klasyczny libero, Kos - lustrzane odbicie Didiera Deschamps'a i Zarzycki - słynny Smolarek starszy, w jednej osobie zarazem sprawny i wygadany. Grał z nami także Gienek Moskała - najwybitniejszy spośród, pomysłowy jak Deyna, pracowity jak Matysik. Szum, który powstawał, gdyś do boju szedł, zagłuszał klekot pędzących opodal motorynek. Wierzcie mi, gdy się Uniłowski w okolicy cudzej bramki z piłką zjawiał, widok ten deprymował najdzielniejszych zgoła. To jest charakter, to jest temperament - rozszerzałem w myślach zasoby sportowej nomenklatury. Na sukces drużyny pracowaliśmy wspólnie, osobliwe zasługi przyznać trzeba Sklorzowi, to najlepszy przecinak, z którym w życiu grałem; w odbiorze: mur - beton - klinkier, w wyprowadzeniu: trzask bata, w ułamku sekundy podawał na wolne pole, stamtąd, niczym trudna do wyobrażenia synteza Rummenigge'go i Stoiczkova, przenosiłeś ze smakiem ciężar wielkiej gry! Rywali mieliśmy godnych, stąd wyników, jak w angielskiej lidze, nie umiałby przewidzieć nawet specjalista. A po meczu od razu wracałeś do lektur i niekończących się kwestii przed zawodami podjętych.  
            Po latach urosłeś jeszcze bardziej, podjęcie równolegle studiów na kierunku drugim przesądziło, jak mniemam, o Twojej przyszłości. Pozwól, w tym miejscu muszę to wyznać, wielokrotnie przybliżałeś w rozmowach sylwetkę szkolnego polonisty, słynnego Aleksandra Bytomskiego, któremu zawdzięczałeś więcej niż wypowiedzieć można.  Dekadę temu sprezentowałeś mi książkę poświadczającą kolejny etap Twoich niebywałych osiągnięć, spotkał Cię w związku z jej powszechnym uznaniem zaszczyt występowania do gronie laureatów nagrody im. Kazimierza Wyki. Serce rosło na wieść i na widok.
            W ramach snucia wątków srebrne dobywam nici. Wśród nich winienem czytelnikom i taką. Byłem jednym bodaj świadkiem zdarzenia, które najpilniej, najrzetelniej rejestruje charakter, warsztat i format mojego wybitnego Kolegi. Był rok 1988, działo się 5 grudnia, początek kolejnego spotkania w ramach seminarium magisterskiego koncentrującego się wokół literatury XX wieku. Słonko, pamiętam dobrze, dokazywało na gzymsach, świadomość aktualną to rozdzierał, to kleił niecierpliwy pytajnik, przesąd nadciągającego końca studiów, rok czwarty, wokół coraz odważniej ośmieszają się fantomy Peerelu. Gromadzimy się wokół mistrza, człowieka gruntownie, rzetelnie zdeprymowanego mistrzostwem swoim. Gromadzimy się wokół Mistrzów, których twórczość postanowiliśmy profesjonalnie poznać i zbadać. Nagle ktoś, nie pamiętam kto, wkroczył do gabinetu i z impetem informuje bez średniówki, o czym doniósł przed chwilą eter reżimowego radia: 5 grudnia 1988, przeżywszy lat niespełna 81, zmarł w Warszawie Teodor Parnicki - wybitny powieściopisarz. Teodor Parnicki, bohater Twojej pracy magisterskiej, ulubieniec Stefana Szymutki, którego - nie wiedzieć dlaczego dotąd, choć było blisko, nie poznałeś. Tego nie można zapomnieć Krzysiu, byłem świadkiem - koronnym - Twojej pierwszej (zanim dotrą w pełnym brzmieniu konsekwencje faktu) reakcji na ten komunikat. Uniosłeś brwi, posmutniałeś, zaniemówiłeś. Następnie ze skórzanej, modnej wówczas raportówki - protoplastki słynnego neseseru chirurga, z którym się wkrótce choćby na moment nie rozstaniesz - wydobyłeś gęsto zapisany brulion formatu B5, wygładziłeś jego pierwszą stronę i pod nagłówkiem: Teodor Parnicki, obok zapisu: Berlin 5  marca 1908 dopisałeś: Warszawa 5 grudnia 1988. Nie pamiętam, co było dalej, pewnie zapadłeś się w sobie, czegoś dowieść chciałeś, o czymś zaświadczyć, może odwoływałeś w myślach zamiar wyjazdu do stolicy, by się z pisarzem spotkać. Zależało Ci, ale nie zdążyłeś. Zawsze ten sam, czujący wczas o sobie, solidna firma, sicher ist sicher.
            Nie grzeszyłem wówczas rozumem, ale to umiałem dostrzec, roztargniony, śmieszny, popieprzony taki. Zdarzały się odejścia i niepewność trwania, ale wszystkich jeszcze jak na dłoni, jak na choince miałem, choć Adwent się ledwie zaczął, a niewiniątka spod sierpa, młota znaku lawinowo uwłaszczać. Dowodu solidności Twojej nic z głowy, z pamięci nie wytrzęsie. Gdyby zależało komu na tym, aby Cię w miarę lapidarnie określić, służę stosowną metonimią: Krzysztof Uniłowski, czyli spontaniczna rzetelność tytana pracy.
            Mam taką wizję: ze Stefanem u Teodora Ty. Zajęliście właśnie niskie fotele wokół uczelnianego stolika, Marysia herbatkę w dużych kubkach niesie, rzecz jasna na tacy, którą kładzie właśnie między popielniczką i cukiernicą, by, oddaliwszy się chyłkiem, sprawdzić, czy wystarczą zasoby ociekające na suszarce, czy też trzeba będzie sięgnąć głębiej, uchylając drzwiczki kredensu. Wystarczy - twierdzi, układając nad czołem szpakowaty kosmyk. Przyjrzy się wam, zauważy, że przyglądacie się sobie, sięgając jednocześnie po gorące kubki. Podnosicie, przechylacie, przełykacie, odkładacie. I znów przenikliwie, z niedowierzaniem gapiąc się na siebie. Czekacie...         

sobota, 30 listopada 2019

wtorek, 26 listopada 2019

Hydra pamiątek


Hydra pamiątek

       Działo się w Stambule. 26 listopada 1855 dobiegła kresu droga Adama Mickiewicza. Napisałem specjalnie droga, droga bez dodatków, czyli nie, jak się to zwykle podkreśla: ziemska, doczesna, życiowa. Napisałem o kresie drogi, aby podkreślić sens kategorii końca samodzielności. Chociaż umarł w męczarniach, nie cierpiał zbyt długo. Kanoniczny apendyks poświadcza, że Mickiewicz zanim dotrze do stolicy naszego jedynego sojusznika (podstawą sojuszu był wspólny wróg) wyglądał krzepko, zdrowo. Niewykluczone, że prócz tego tak się właśnie czuł. Ludzi cierpiących, skarżących się na rozmaite dolegliwości ożywia i uzdrawia perspektywa udziału w nadzwyczajnych czynach. Mickiewicz czuł się rześki, zdrowy, ponieważ los, zdejmując balast nie do uniesienia, po latach się doń uśmiechnął. Za dotknięciem wyprowadzono go z sitowia prywatnej i rodzinnej bieżączki. Za chwilę poczuje smak politycznego przywództwa, odnowi, urzeczywistni przestrzeń swobody i marzeń; oleodruki z profilami wodzów spłyną z ram, ich dzielni bohaterowie zaproszą go do studiowania map i notatek sztabowych. Trzeba by wreszcie Czegoś dokonać - powtarzało aż do mdłości serce mężczyzny w słusznym wieku. Czegoś Takiego, po Czym żyć zaczniemy. Za dotknięciem odnawiały się w nim drogocenne frazy wielkich i mniejszych postaci, bardziej lub mniej papierowych, jedną częścią istoty (fizyczną mianowicie) po uszy unurzanych w roztopach krainy chłodu i nieurodzajach codzienności, drugą nad wszystkie nieba wyniesioną. Język osobniczy epizodycznych gagatków przenikał prawem osmozy horyzont polityczny ich twórcy. Jeszcze nie wiedział Kim on. Pociągała go zwyczajność i pospolitość, jeszcze nie wiedział, mógł przypuszczać tylko w najweselszych snach, a miewał takie rzadko, że stawiać mu będą pomniki, jego imię nadadzą uniwersytetowi, licznym instytutom badawczym, teatrom, szkołom, ulicom, parkom. Jego imieniem i nazwiskiem znaczyć będą teren, a bezcennej (acz zmultiplikowanej) twórczości przekażą w szkolnych bibliotekach sporych rozmiarów regał. Nie wiedział, mógł nie wiedzieć, że za chwilę stanie się punktem politycznej identyfikacji, że będą nad nim pracować brygady z łopatami i miotełkami, że po kilku tymczasowych pochówkach spocznie w mieście, w którym nie był nawet na chwilkę. Spocznie jako królom równy, czyli nie pośród sztabowców sprawnych i żołnierzy własnych w słynnej zbiorowej mogile. Świadomość, że Mickiewicz nie wiedział tego lub tylko mógł nie wiedzieć, nadaje szarej, niedookreślonej menażerii (sporadycznie pęczniejącej na osi czasu) odcień nadziei. Tego dnia uchylamy wieko z napisem: dziedzictwo Mickiewicza. Stawiamy pomniki, uczymy się o nim w szkołach, wertujemy jego teksty w kolejkach po chleb i przed gabinetem psychiatry. Jak był dla siebie tajemnicą, tak pozostaje nią dla nas. Kim będzie, kim się stanie - nawet on nie wiedział. Skoro on nie wiedział, to o czym w pieśni troska? Uwolnijmy się może od żenującego zabiegania o pośmiertną sławę. Hydra pamiątek, a może zuchwały hydrant. Może coś więcej jednak. Pamiętacie zapewnienia, opowieści, legendy, wspominane w emocjach momenty uniesienia, realizm magiczny, nadzwyczajność zwyczajną. Komuś zasadniczo pomógł, innych paskudnie obnażył, znarowił, jeszcze inni mieli z jego powodu kłopoty, momentami trudności. Z niego się doktoryzowali, na nim się wykładali. Chwile roztargnienia, miesiące permanentnego smutku i nagle on, czyli wiersze jego, które z elegancją żurawia zainstalowanego przy bramie pastwiska w Plebanowcach wydobywają i przenoszą myśli złe, które miejsca puste wypełniają dobrem. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.      

poniedziałek, 11 listopada 2019

Spotkanie z Marianem Sworzeniem


W ramach najszczerszych życzeń pogody, zdrowia i wszelkiego dobra z okazji 101 rocznicy odzyskania przez Polskę podmiotowości w dyskursie międzypaństwowym przekazuję informację dotyczącą jutrzejszego święta literatury i zamyślenia. Spotkanie z wybitnym Autorem stanowi zawsze zapowiedź realnej zmiany losu. W dobie mediów szybkich jak błyskawica pamiętajmy, że godne chwały frecie rosy i argente startują ze stacji stworzonych przez potomstwo budowniczych katedr. W dobie szybkich i coraz głośniejszych przywoływaczy przyszłości głosem godność naszą usprawiedliwiającym jest ten, który do rangi cnoty podniósł potrzebę refleksji nad przyczynami, przebiegiem i skutkami niewyobrażalnego wysiłku ludzkości w sensie rodzajowym i ... galaktycznym. Obszar gigantycznego bezprawia i głos wołających na północy wywołał z obfitości autorskiego sumienia potrzebę podtrzymania więzi z uwikłanymi w historię i niewyobrażalne cierpienie. Stąd odpowiedź na echa, stąd potrzeba czyszczenia przedpola, na których pleni się już bezwładna, ohydna, bezczelna pokrzywa niepamięci i obojętności. Pokrzywa - bujna i niemądra z gruntu - już się własnych doczekała owadów i złośliwych w swych kłączach gryzoni. Przeciw śmiertelnym chorobom obojętności i niezrozumienia napisano Książkę. Autor - Marian Sworzeń - niczym rzetelny zawiadowca z czerwonym otokiem ogarniał i aranżował najlepiej i najpiękniej kakofonię sprzed blisko wieku. Komu dane i kto godzien niech przybywa z ciekawością umysłu i weselem w sercu.
Oto treść zaproszenia:

W ramach cyklu wydarzeń w tradycji  "Drzwi otwarte - otwarty świat" mających miejsce
na Wydziale Inżynierii Materiałowej Politechniki Śląskiej w Katowicach, ul. Krasińskiego 8  zapraszamy
na spotkanie z pisarzem. Bohaterem wydarzenia będzie
Pan Marian Sworzeń
Spotkanie rozpocznie się we wtorek 12. listopada 2019 r. o godzinie 17.30
Nasz Gość urodził się w 1954 r. w Katowicach, od 1980 r. mieszka w Mikołowie, jest z zawodu prawnikiem. Pisarz, eseista, autor sztuk Teatru Polskiego Radia (m.in. Czaadajew). Członek Polskiego PEN Clubu. Autor książki Dezyderata. Dzieje utworu, który stał się legendą (2004) oraz powieści: Niepoprawni (2006) i Melancholia w Faustheim. Powieść o rewolucji w Monachium (2008). Laureat Nagrody Literackiej Gdynia 2012 w kategorii eseistyka za książkę "Opis krainy Gog" ukraińskiej młodości Mikołaja Gogola. Tym razem pisarz opowie nam o swojej najnowszej książce, nominowanej w roku 2018 do Nagrody Gdynia i Nagrody Europy Wschodniej Angelus –  nosi ona tytuł:
Czarna ikona – Biełomor.
Kanał Białomorski.   Dzieje, ludzie, słowa.
Zapraszamy serdecznie wszystkie osoby ciekawe świata!

czwartek, 31 października 2019

Podobno umarli


Podobno umarli nieustannie
zabiegają o nasz los
i na wyżynach niebieskich
trwają w święcie żywych.

Nawet w dniu swych urodzin
troszczą się i myślą,
jakby nam humor zlepszyć,
zdrówko i apetyt.

Ciekawe zatem skąd
tak wiele pomyłek
i w przeczuciach, opiniach,
sądach et cetera.

Fatalnie dobrany żel
i do butów pasta,
ciężkostrawna posada,
pryszcze i nagniotki.

W sprawach zaś zasadniczych
zawodzą gruntownie -

a to mleko rozlane,
przewrócona świeca.

Kiedy i w jaki sposób zdadzą
wreszcie raport
z pomyłkowej diagnozy
albo naszych matrymonialnych obciachów?

Tacy mądrzy, lecz w roli  
potrzebnych od zaraz,
żadnego z nich pożytku
lub czegoś w ten deseń.

Zajęci chmur liczeniem,
roztargnieni, senni -

skąd u nich nagła niechęć,
aktywność zerowa?

Ułożeni wysoko,
w siebie zapatrzeni,
chłodni, chmurni, przezorni -
jako my na ziemi…



                                                               

wtorek, 29 października 2019

Pochylił się lipiec


Pochylił się lipiec,
podpłynęła ciemność
myślałem o Panu Cogito

Nagle odświętną zatrzepotał szatą
patriarcha naiwny owadziego rodu...

            Już miałem krzyknąć: sprawdzam,
            ja tu rządzę - szepnąć,
            ośmieszyć gust żebraczy,
            wykpić frak, mankiety

Pomyślałem o wierszu Herberta,
o panu od przyrody.
łobuzach od historii.

            Życiorysie pogodny,
            pod głazem poczęty -
            dłoń ma złakniona czynu,
            do gwałtu gotowa...
  

niedziela, 13 października 2019

Felieton teatralny


Wróciłem właśnie ze 112 urodzin. Nie dwunastych, dwudziestych pierwszych, ze stu dwunastych. Ładny wiek. Nawet w obrębie podobnych instytucji na Górnym Śląsku jest się czym chwalić, jest się z czego cieszyć. 112 lat instytucji ważnej i z zasługami, posłusznej i służebnej, o czym się raczej nie mówi, czego się nie wspomina, bo i woda w Rawie pomyka galopem, więc żadnym tematem z przeszłości korytka nie napełnisz. 112 lat weryfikowania reguł wynikających z poddawania się dyktatowi czasu teraźniejszego i niezbyt odległej przyszłości. Teatr Śląski w Katowicach uwiecznił 112 rocznicę własnego założenia przedstawieniem "Drach" na podstawie powieści Szczepana Twardocha. Przyglądałem się przedsięwzięciu z drugiego rzędu krzeseł, bo pierwszy zajmowali luminarze najbliższego otoczenia Jubilata, osoby wielce i przemożnie zasłużone, w odpowiednim momencie uroczyście zaproszone na scenę, by się mogły nam, jałowym i czynnym konsumentom ukazać, by mogły wyjść z ekskluzywnego cienia, odsłonić zadbane kreacje. Rada programowa pilnuje na ręce patrzy, do głów, do serc zagląda, kierunek wytycza, zasłużonych bardziej lub mniej nagradza. I ładnie, i bardzo dobrze, bo przecież o nic innego w życiu społecznym nie chodzi jak o coś, co postronnych podziwem zatka a niepostronnych zmobilizuje do codziennie lepszym wozem pod teatrem parkowania. I tak powinno być. Dwie, może trzy niesłychanej rangi dostrzegłem prawidłowości: kolejny raz wzruszył mnie dyrektor sceny - Robert Talarczyk. Który to już sezon wybitnego aktora i reżysera...? Zaiste nic nie wskazuje, że artyście mimo lat upływu czas umiałby szkodę jaką wyrządzić, Talarczyk mógłby odnieść do siebie wymowną konkluzję słynnego szlagieru Dżemu pt. "Outsider". Za konsekwencję wynikającą z gościnności i autonomiczności merytorycznej niech mu będzie chwała. Vivat Robert, który się ani korzenia nie wyzbył, ani zabaw lornetką nie oduczył. Druga prawidłowość dotyczy realnej, konkretnej, zasłużonej nagrody wysokiej kapituły dla Agnieszki Radzikowskiej, której potencjałem artystycznym i sceniczną mocą zachwycam się od lat. Gratuluję Agnieszko... także wystąpienia. Łatwo się pisze komuś, komu podobne doświadczenie nie grozi, ale w określonej sytuacji także posiłkowałbym się powidokiem historii osobistej. Trzecia prawidłowość dotyczy szeroko rozumianej techniki scenicznej. "Drach" oglądany z parteru odsłania nadzwyczajne możliwości scenograficzne Teatru Śląskiego im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Kostium, makijaż i detal, elementy stałe i mobilne: karuzel, ruchome zwierciadła, zawieszony nad sceną artefakt węgla o sercu złotym, koło (czyli rower) na którym Nikodem, kręcąc w lewo, usiłuje odwrócić porządek zapoczątkowanej przed wiekiem aktualnej makabry: rozpadu więzi rodzinnych, pseudonimowania ról społecznych, balansowania na granicy zdrowia i całkowitego rozpadu. Ten bez wątpienia istotny przekaz umacnia specyfika miejsca uruchamiającego czytelną i więcej niż wymowną perspektywę wertykalną. Zawieszony i jednocześnie (kiedy trzeba) mobilny artefakt, odsłonięte wysokie ściany - popielate, zgrzebne gwarancje rzeczywistości, samobieżny obszerny karuzel nadają scenografii siłę komunikatu bez domieszek i niedopowiedzeń. Jak powiada jedna z postaci dramatu Gombrowicza, autora, bez którego Twardoch byłby pisarzem innym: "mordować trzeba z góry". Na górze również, wprawdzie niezbyt wysoko, czyli nie pod dachem, odbył się po spektaklu bankiet, od malin gęsty i toalet, gdy jeden drugiemu w drogę wchodził, gdy jedna drugiej w tren lub kibić, w gorset, tort i sos do wędlin zerknęła. Rozmowy gasły przed światłami. A politycy okoliczni pożebrać przyszli na fryzjera. Niehigieniczni, grubi.    

wtorek, 8 października 2019

Janka poznałem w chwili, gdy przekraczał


                   Janka poznałem w chwili, gdy przekraczał - jak się po latach okaże - linię przedostatniej lotnej premii.  Niezawodny mechanizm skojarzeniowy przywołał wspomnienie kilku znanych mi dobrze osób: żyjących i zmarłych, mniej i bardziej adekwatnych. Mówiliśmy o Nim: Waga - Rozwaga, przykładano do Niego właściwą miarę, to lub owo w jego obecności podważano, ciężar na zgrabnej szali swego palca kładąc. Dla was mógł być albo kimś, albo jednym z wielu... z obfitego zasobu celnych asocjacji wydobywam dyskretnie jedną po drugiej, przekonany, że dotąd nikomu nich się nie powierzałem. Owszem, było blisko, ale nie aż tak. Blisko, ale nie w punkt. Zdarzył się dzisiaj, kilkanaście godzin po chwili, odkąd się na własne oczy, Twoje - jedyne i rzeczywiste, te i żadne inne, przekonujesz: jak Tam jest! Stanąłem wobec tablicy z Twoim zdjęciem, wobec napisów z kręgu publicznych i osobistych faktów. Kolejny raz zatrzymałem się, przystanąłem, chcący posłuchać czegoś, chcący pogadać nieco. Janek Przystanek - tak Cię bez nazywania zapisał pod grzywką włosów zwyczaj euforycznego dookreślania. Twoja pierwotna formacja była krakowska, tyle razy opowiadałeś, że na Górny Śląsk sprowadziła Cię miłość. Myślami jednak, bo zakochany nie znaczy bezmyślny, wyczuwałeś nieustannie różnicę i rozważałeś, jakby tu kilkunastoma chociaż kilogramami krakowskiej zadumy okolice nasze odpowiednio obsiać, określić, ubogacić. Wkrótce zacząłeś rozpowszechniać przekonanie, że szerokie horyzonty techniczne to skutek rzetelnej koncentracji zrodzonej z chłopięcego pytania: jak to działa? Za nim podążyła pasja i serdeczna otwartość. Zwracałeś się do mnie: Grześ. Zatrzymywałeś mnie zwięzłym: Grześ, posłuchej tego. Zatrzymywałem się więc i zamieniałem w słuch. Pamiętam sytuację, którą zaprawdę nie wiem, jak nazwać... Mniejsza o nominacje, powiedzmy: uczestniczyłem w pokazie budzenia świadomości. Rzecz dotyczyła elektrycznej gitary. Tym razem jednak ani nie grano, ani nie strojono, tym razem gitara występowała w roli miotełki obezwładniającej natarczywą skłonność pewnego Sebastiana do niedawania wiary temu, co mówi i pokazuje szkoła. Błysk w oku ucznia, dziesięciu wart medali, był czymś, co zamierzałeś osiągnąć. Chodziło mianowicie o to, by po przeprowadzeniu najdokładniejszego rekonesansu wiedzy zdarzył się moment zrozumienia. Błysku, za którym podążyły słowne identyfikacje sensu pracy z człowieczym opornikiem. Długo, Janku, nie mogłem po tym pozbierać w jedno rozproszonych fragmentów. Czy Ci zdążyłem podziękować? Jeśli nie, już wiesz, że czynię to w tej chwili, dziękuję absolutnie przekonany, że mnie słyszysz. Nasz Janek Przystanek - o czym najlepiej wiedzą ci, którzy pokochali Jego życie - zasłynął jako artysta czterech osobnych można by rzec specjalności. Gitara i umiejętność opowiadania niej - to jedna z nich. Pasja dzielenia się doświadczeniami z drogi - to dyscyplina druga. Nadzwyczajny szacunek względem każdego i wszystkiego, co żyje - to specjalność trzecia. Najważniejsza moim zdaniem okazała się afirmatywna postawa wobec życia i świata. Chcielibyście więcej? Spróbujcie rzetelnie przyjąć i umiejętnie zakołysać tym, co wam wyżej przedstawiłem. Janku Przystanku, pozwól mi teraz opowiadać o świecie, którego dzięki Tobie stałem się mentalnym świadkiem. O rozłożystych polach Mongolii, przepastnych, niemych i zahukanych latyfundiach starej Europy południowej, pokracznych i niefotogenicznych z pozoru, kurzem pokrytych wybojach w nicość ciągnącej się drogi, szerokich torach i przejmującym zaduchu wagonu z uroczyście wyłączoną klimatyzacją. Na tym tle poruszałeś się z elegancją przypisywaną menażerii niepodrabialnych, zawziętych w trwaniu bohaterów opowiadań Antoniego Czechowa. Mam żal do siebie o to, że mogąc korzystać, nie korzystałem ze sposobności szukania pod licznymi wiatami przystanków złotych ziaren Twoich opowieści. Wybacz, ale byłem więcej niż przekonany, że będzie wiele, wiele okazji. W naturze naszej i szczupłych zasobach słów wystarczająco godnych spoczywa odwieczny niepokój o los ziarna; pracujemy, ale nie dostrzegamy wprost efektów naszej pracy, utrwalamy niepozorny obrys jej cienia; po chwili dziwimy się, że milczą o nas psalmy, że gardzą nami media. Pal sześć media Janku, psalmy stokroć ważniejsze; w psalmach jesteś! Jak bum cyk. Powaga.      

środa, 4 września 2019

Jubileusz Słowackiego


Przeżywamy dzisiaj 210 (dwieście dziesiątą) rocznicę urodzin Juliusza Słowackiego. Przeżywamy, kto przeżywa, ten przeżywa, jubileusz nieokrągły, choć - przyznajcie - kształtny, ładny. Oczko, ale tym razem pomnożone przez dziesięć, a nie to bez elokwentnej zerówki. Pomyślmy przez chwilę, odcinając w wyobraźni pozornie nic nieważącą cyferkę... Nasz Juliusz liczy nie 210 a 21 lat. Spotkawszy miłość życia, mógłby już jutro obejmować ją na kobiercu. Nawet półgłośne przestrogi zapobiegliwej Pani Samueli na niewiele by się zdały. Kapłan, urzędnik przyjąć by musiał wniosek bez szemrania i skrzywy. Po ukończeniu dwudziestu jeden lat Słowacki, jakiego znamy, był już absolwentem Uniwersytetu w Wilnie, miał już za sobą nieśmiałe, pryncypialne doświadczenia zawodowe, już zaczynał obsesyjnie myśleć o solidnym, wytrzymałym  kufrze, coraz śmielej rozważał projekt, nie wiedząc na jak długo, pożegnania ojczyzny. Był już człowiekiem zrobionym, samodzielnym, odpowiedzialnym. Młody Juliusz to bohater wspaniałego opracowania prof. Kwiryny Ziemby. Czytałem tę dysertację z wypiekami, radością, z chwili na chwilę rosnącą satysfakcją poznawczą. Od czasu do czasu przerywałem lekturę, zastanawiając się nad sposobem przeniesienia tysiąca bezcennych faktów na lichą fiszkę szczerze udręczonej notatki szkolnej. Któryż to już raz musiałem obchodzić się smakiem i nacierać wstydem... Czy wiecie, że ten Geniusz, który bezinteresownie wieszczył nam, doskonały znawca gorliwy zwolennik, politycznie określony i oczytany z gruntu - nie zarobił na pisaniu grosza? Mało: istnienie choćby zalążka prywatnego przekonania o własnej nadprzeciętności kosztowało go więcej niż powiedzieć by można. Nie mam na myśli monetarnego aspektu strat w związku z literaturą. Racja, pilnował grosza i był dość oszczędny, nadto stosunek do pieniędzy miał z wychowania i wykształcenia kancelaryjny, ale nawet zwielokrotnione nakłady tego, co wydrukował, nie uszczupliłyby jego majętności. Czasami się nam wydaje, że słowo: <romantyk> oznacza mieszkańca niedostępnych chmur. Owszem, na swój sposób żywili i ożywiali chmury, Słowacki nawet, cytując obłoki, w newralgicznych to czynił miejscach (utworu); co nie oznacza bezmyślności, rozluźnienia w sprawach związanych z groszem. Liczyli wybornie, liczyli się jeszcze lepiej. Góra oszczędności, ale nie tych na popielatą godzinę onucą przewiązanych. Złoto w papierach, papiery w obrocie, asygnaty zaś w schowkach. W tym wymiarze nie miał pośród grona poetów godnej konkurencji. Przypuszczam, że z tego właśnie powodu nie musiał się liczyć z niczym i z nikim. Fajnie miał, prawda? Nie potwierdzę, ale i nie zaprzeczę. Dwieście dziesięć lat temu nad posłaniem młodziutkiej krzemienieckiej położnicy uniósł się i przemknął kosmyk, płomyk, ognik. Zostawił ślad w setkach brawurowych strof, których Autor stworzyć nie musiał, które jednak powstały, aby nami wstrząsać, aby nas przerabiać.   

wtorek, 27 sierpnia 2019

Silesia, silesia, sile...


Stłoczono tam kilka solidnych dzielnic Warszawy oraz innych bantustańskich stolic; jedno miejsce: skromne - niewielkie. Cały świat tam mieszkał, cały darł się i tarł się wniebogłosy, na bosaka, w bamboszach, aż krew z zębów płynęła i nie tylko. Z powolną, cegła po cegle, futryna po futrynie implozją Silesii odchodzi w bezpowrotność peerelowska stereometria chłopięcych i dziewczęcych marzeń. Dziewczętom uśmiechała się kariera poprzez, chłopcy chcieli czerpać z życia na przekór grzecznie brzmiącym formułkom o rewolucji, Leninie, z którego chciano, bym był bez domieszki dumny. Pierwsza poważna literacka debata? Tam. Pierwsza żyletka i pierwsza krew? Tam. Pierwsze spotkanie z hipokryzją w postaci czystej? Tam. Baterie R14, jedyne, które trawił magnetofon DUX? Tam. Były Tam miejsca ciasne, ciemne, sztucznie zaciemniane, ograniczone kotarą, ochędóstwem skąpym. To Tam właśnie uciekałem, gdy... I lody tamtejsze, nawet nie porównujcie, nawet nie próbujcie porównywać; doprawdy, zaiste, albowiem nie wiecie co z czym i co do czego. Powiedziałbym, najlepiej na zdjęciu pokazał, ale kto miał w głowie utrwalać obraz rozbrajającego wężowiska, długie po horyzont raje przed lodziarnią? Mnie byłoby po prostu żal klatki wyodrębnionej spośród  trzydziestu sześciu. Poza tym, kogo bym miał utrwalać? Konkurentów, wrogów, tyłowłazów? Niedoczekanie wasze, zakładnicy delikatnego przywiązania do wymazów siermiężnej trwałości. ”Konwencja żałujących" stanowi jakość nową, osobną, godną osobnej wzmianki. Zostawiania śladów mijającego także w języku. Czy ważne to, co ewidentnie za plecami? Czymś takim epatuje stylistyka wysilonych, ponurych wspomnień, które po delikatnym przetworzeniu zamieniają się w tworzywo osobliwości, na wskroś współczesną lirykę mocy i niemocy. Czas to pieniądz przekształca moje rodzinne miasto w gigantyczne pole namiotowe, w bezwstydny plac budowy obiektów doraźnych i gibkich. Pamiętam pierwsze pytanie Dziadka na widok Superbudy... Lepiej go nie cytować, nie mam wątpliwości: lepiej będzie schować je w sobie, następnie zabrać do skrzynki. Patrzymy teraz na Silesię i myślimy w duchu: to ostatni akt destrukcji, już więcej się nie da, już więcej nie można, nawet nie wypada. Jeżeli stoi coś i się nie chwieje: zostawmy. Napisawszy to, ugryzłem się w palec: jak to, czyżby na tym właśnie miał się kończyć śmiały spacer ku świetlanej??  Niedoczekanie nasze. Z odejściem Hotelu Silesia - najbardziej wytwornego przybytku uciech na peerelowskim województwie katowickim w bezpowrotną odchodzi także zacny portugalski akcent w całym socjalistycznym obozie. Nie wiem jak w innych miastach, chwilowo nie dbam o to, ale nasza Silesia stanowi bodaj jedyny w Katowicach budynek nieprywatny zdobiony glazurą. Jej właśnie po latach wspomnień i zamętu najbardziej mi żal. Niby nic, a jednak coś. Silesia nasza kochana, do której wpadały dziewczęta na chwilkę lub cięte słówko, lub by przeczesać włosy. Silesia - kto by pomyślał - nie ma jej. A jeszcze niedawno, jeszcze wczoraj była. I w mordę tam można było zarobić; tam, a ściślej: w obrębie drogi dojazdowej, chyba że się zawczasu przyznałeś, skąd jesteś i że znasz Kalmusa. 

czwartek, 25 lipca 2019

O książce: „Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem" Barbary Gruszki-Zych


            Czytelnicy wywiadów ujawniających obfitość sekretów życia powszechnie znanych postaci podejmują lekturę z pragnieniem urzeczywistnienia czegoś niemożliwego; z jednej strony liczą na opowieść z założenia szczerą, z drugiej chcieliby osobiście zafunkcjonować w roli uczestnika rozwijającej się narracji. Dotrzeć do faktów, przyglądać się im z perspektywy centrum zdarzeń wymaga nadzwyczajnego taktu, powagi i zaufania. Zaufania, można powiedzieć, podwójnego; przede wszystkim do osoby moderującej rozmowę, nadto do tworzywa, na które składa się język, styl, sposób istnienia i przesłanie dzieła. Rozmowy, dialogi, wywiady zdolne zabezpieczać tak rozumiane oczekiwania, budzić będą zainteresowanie i niesłabnącą ciekawość. Wśród wielu znamienitych pozycji odnajdziemy także arcydzieła gatunku. Są to książki, które sprawiają, że oderwany od zajęć, wyrwany z gier i zabaw czytelnik nawet nie zauważy, że czyta. Owszem, zauważy, ale dopiero wtedy, gdy dotrze do zdania wieńczącego powzięte wątki. W takich sytuacjach czytającego ogarnia coś, czego od razu nie potrafiłby określić; wydaje mu się, że uczuciem tym jest „żal" albo jego stokroć łagodniejsza, delikatniejsza odmiana. Żałujemy, gdy coś się kończy, żal nam tylko dlatego, ponieważ coś fascynującego dobiegło kresu. Smutno nam, ale zbytnio się nie martwimy, nie przepytujemy się z empatii, troski, bezmiaru humaniorów. Mistrzowie światowego kina wiedzą gardzą poetyką urwanej opowieści, wystrzegają się historii pozbawionej zakończenia, wyrazistej kody, doniosłego akordu. Opowieść bez wykrzyknika sumującego obfitość podjętych wątków i nieobecność przesłania to odpowiednik pojedynku wyrafinowanej perfidii z artystyczną miernotą. Taka opowieść zacznie się i... zdechnie na sali kinowej; minie bez echa, rezonansu, refleksji. Nie zaowocuje opowieścią wtórną. Zapadnie się gdzieś. Rozpadnie się. Zniknie.
     Historie non fiction wynikają wprost ze scenariusza wymyślonego i napisanego przez życie. W tej konkurencji nie ma ono sobie równych; liczące tysiące, miliony grono potencjalnych pretendentów po wyścigu zajmie na podium najwyżej miejsce oznaczone numerem dwa. Bywają zawodnicy, którzy na skutek udręczenia bądź desperacji podejmują ryzyko zmiany reguł gry; posiłkują się wówczas fantazją, dowcipem, błyskotliwością i innymi zaletami. Czasami miejsce oznak talentu zajmie prymitywny kamień, czasami będą to pretensjonalne nożyce.
     Zarysowana możliwość dotyczy niestety bardzo wielu współczesnych projektów i realizacji. Książce Barbary Gruszki-Zych „Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem" ewentualność taka nie grozi. Rozłożony w czasie akt twórczy; te rozmowy trzeba było przeprowadzić, pozwolić im dojrzewać. Wymagały zatem czasu, miejsca i okoliczności. Domagały się przekształcenia w tekst. I dalej uformowania, pogrupowania, umiejscowienia w obrębie najwłaściwszych asocjacji i celowych odniesień. Rezultat przeszedł najśmielsze oczekiwania. Chwała autorce za przedsięwzięty trud, chwała bohaterom, chwała życiu - najlepszemu scenarzyście, które zawsze najlepiej podpowiada i radzi. Pytanie: co z tego przypadnie w udziale czytelnikowi? Sporządzenie listy czytelniczych profitów to przywilej i powinność recenzenta.
     O ile refleksje postaci filmów Krzysztofa Zanussiego koncentrują się wokół  wyrafinowanych, doniosłych koncepcji reżysera, o tyle w rozmowach rodzinnych moderowanych przez Barbarę Gruszką-Zych najczęściej wybrzmiewa pean na cześć mądrości praktycznej. Wybrzmiewa w postaci głosu nieustannie towarzyszącego światopoglądowej identyfikacji. To tym razem występuje w roli gigantycznego i jednocześnie czułego ekranu. Mistrz kina, ale przede wszystkim filozof, który gęstej od znaczeń strukturze myśli podsuwa płaskorzeźbę emocji, uczuć i niewymownej, pozornie bezgłośnej zadumy. Dzięki Zanussiemu światowe kino skorzystało ze sposobności sprawdzenia się w konkurencjach najtrudniejszych z trudnych, krańcowo niefilmowych, spowinowaconych z innymi formami wyrazu, zastrzeżonych dla myślicieli. A może jest inaczej, a może najpierw była filozofia, po chwili pojawił się mędrzec obdarzony niejako przy okazji bukietem niefilozoficznych sprawności i kompetencji; zasługą jednej, jednej albo kilku z nich, jest między innym to, że z pozoru dostępna, łatwa i „przyjazna" w odbiorze forma przekazu informacji rezygnuje z zamiaru łatwego zamienia jej w ugrzecznioną, lekkostrawną marmoladkę czy uproszczony, sprymitywizowany, dostrzegający wartość w liczeniu się z możliwościami publiki wybierającej bełkot bezguścia. Energii pierwotnej intencji nie osłabiają ani skomplikowana symetria procesu twórczego, ani bezwzględny dyktat ramy modalnej filmowego dzieła sztuki. Gdzieś coś mimo wszystko przepada, przepadło, przepadnie. Bo takie jest życie i nic tej prawidłowości nie zmieni. U Zanussiego straty są jednak mało odczuwalne. Dzieje się tak na skutek opanowanej do perfekcji sztuki myślenia bilansowego. Wskazaniom tejże państwo Elżbieta i Krzysztof skutecznie przyglądają się w życiu codziennym i rodzinnym. O tym, że nie ma czegoś bez czegoś innego, że wartość to nie tylko cena, że taka a nie inna pozycja w świecie kultury, filmu, filozofii, towarzystw finansowych to skutek założenia i konsekwencji, że zdrowie to dar, ale także nagroda, że nie wierzy się wyłącznie sobie i dla siebie, że dopiero wiara urzeczywistniona czynem otwiera na Boga, bliźnich, własną duszę, a także ciało i ogół, bezmiar do odnalezienia w obejściu. Jak sobie radzić w sytuacjach tragicznych bez konieczności nadawania im takiego akurat piętna? Co to znaczy: ścigać się z krewnymi, szczególnie z mamą, tatą? Po której stronie w bilansie otwarcia zapisać to, czym uposażył nas dom, po której to, co zawdzięczamy szkole, kościołowi, układom towarzyskim, namiętności, miłości, pasjom, doskonale opanowanym sprawnościom, wśród których dominuje biegła praktyczna znajomość kilku języków obcych? Jednoznacznych odpowiedzi wprost nie znajdziemy; możemy je wytropić i wyodrębnić w tekście ołówkiem, paznokciem lub szminką.
Zanussiemu - reżyserowi i mędrcowi, filozofowi i nauczycielowi zawdzięczamy wiele, bardzo wiele. Książka Barbary Gruszki-Zych: „Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem" wpisuje się najściślej w centralne pasmo przekazu, którym artysta od lat pragnie nasycić treść polskiego i światowego dyskursu. To książka na ten sam temat. Dzięki sympatycznej atmosferze, sensownym, mądrym, przyjaznym pytaniom autorki, a także licznym momentom zdziwienia, jakie wynikają z równorzędnego zaangażowania uczestników odnosimy wrażenie, jakbyśmy bezpośrednio kontaktowali się ze źródłem niepowtarzalnych walorów osobistych i twórczej mocy. Dzieło odsłania piękno rodzinnego dialogu. Piękno dialogu i życia.

środa, 6 lutego 2019

W Bronowicach


     O "Weselu" można by w nieskończoność. Ze swadą i oskomą, z przesadą i bez przesady. Istotny trop wszelkiej analizy znajdziemy w podpowiedzi określanej mianem podobieństwa zachodzącego między zbiorem faktów a ich sfunkcjonalizowaniem w postaci artystycznego przetworzenia. Taką zależność narzucają kładki łączące epizody historyczne ze starannie opracowanym artefaktem literackim. Powiedziało się o zbiorze zdarzeń, tymczasem wypada zapytać: jakich? Kogo lub czego ściśle dotyczących? Podczas dzisiejszego "czytania Wesela" w "bronowickiej chacie" - czyli w odnowionym dawnym Muzeum Młodej Polski często mówiono Gadamerem, momentami dopuszczano do głosu Brzozowskiego, rzadko, rzadziej pozwalano mówić Wyspiańskiemu. Brak wzmianki na temat "rogu obfitości", jakim były ówczesne bronowickie gumna, kopce, stogi i komory zepchnęły rozmowę na tory osobne i umowne. Wyświetlanie tematu weselnego w anturażu "liturgii przejścia" stanowi przykład rozumowania na wyrost. Takie cebulki można sadzić na parapetach urzędu stanu cywilnego w gminie otoczonej gęstym lasem. Nasi bohaterowie, zwłaszcza jeden bohater, którego prototypem był szkolny kolega Wyspiańskiego, niczego aż tak istotnego nie przeżywali. Racja, zagrzał ich, rozgrzał zorganizowany na okoliczność towarzyskiego spotkania płynny zastaw gospodarski. Nikt stamtąd poza bezcielesnym prawie Wyspiańskim trzeźwy do domu nie wrócił. Trzeźwość zachowuje również (jakżeby inaczej) rezolutna Isia - najstarsza córka Włodzimierzostwa Tetmajerów. Poza tym wszyscy znajdowali się pod wpływem: albo pili, albo zamierzali, albo zdobywali się na śmiałą konstatację, że aktualnie mają już dość. A Wyspiański stał i patrzył; na wszystkich i na każdego z osobna. Patrzył, wściekły jak nigdy w życiu. Patrzył, oczom nie wierzył. Seria sytuacji zawstydzających, seria zdarzeń z gatunku ostrego zrozumienia, przebrała miarę, przechylała czarę, przechodziła w postać dygoczącego smutku; niestety to zbyt wiele, niestety za dużo tego. Czas i przestrzeń nie sprzyjają, o kim, o czym i dla kogo te zalążki i rozwinięcia? też do końca nie wiadomo. Jedyną nadzieją niezależny akt twórczy, partytura i szkic tego, co się usłyszało w chwili obezwładniającego skupienia. Zobaczył nagle, stanęło przed nim, zawirowało, zaiskrzyło weselnie. Blisko by upadł, szczęściem miał za plecami futrynę. O nią wsparty stawał się z chwili na chwilę jedynym widzem, który się tym, co zobaczył, zapragnął podzielić.
      Trzeba nade wszystko pamiętać, że Wyspiański miał wówczas głowę zaprzątniętą czym innym. Kalendarium życia, towarzyskich agonów i twórczości notują skrzętnie najmniej siedem niezależnych motywów; dwa z nich dotyczą wyodrębnionych sporów i animozji z malowanym bohaterem wieczoru. Podczas jednej z rozmów Wyspiański poczuł, że dawny szkolny kolega wyraźnie ma go za nic. Nic się (niby) nie stało, ot maleńkie nieporozumienie, brak towarzyskiej zgrabność, którym można tłumaczyć przedweselną tremę. Zaprawdę nic a nic, Rydel prosząc kolegę o przyjęcie zaszczytnej roli świadka, najwyraźniej zapomniał, że Stanisław niedawno sam stawał na kobiercu, co implikuje obowiązek zaproszenia na ucztę także małżonki przyjaciela. Przed samym ślubem Lucjana i Jadwigi doszło między kolegami do drobnej słownej utarczki, sprawa dotyczyła... stroju (nader skromnego) Wyspiańskiego. Stanisław stał przed drzwiami bazyliki w długim sztukowanym płaszczu, co najwymowniej świadczyło o tym, że aromatu grosza jego obszerne kieszenie od dawna nie czuły. Projekt najbliższych wydatków zwiększał deficyt. Wyspiański nie nadużywał szuflad, nie pozwalał rękopisom dzieł "skończonych" dojrzewać miesiącami. Działał - można powiedzieć - impulsywnie, w tempie tylko troszkę wolniejszym od tego, co dzisiaj postawilibyśmy obok dziennikarskiego speedu. Nie wiadomo, co bardziej, co najbardziej okręcało się wokół szyi? Pomyślmy tylko, jak się czuje młodzieniec, który od trzech lat z górką wypatruje symptomów, który pracuje w trybie raczej technologicznym, któremu płacą z odwłoką za zrealizowaną pracę, od którego niepokoją koniecznością zwrotu pożyczek, który niedojada, nie dopija, który odkrył przed chwilą pod brodą niepokojącą wstydliwą zmianę. Wyobraźnię Wyspiańskiego opanowała praca nad "Legionem". Co z tego, że tekst z chwili na chwilę nabierał ciała... Uruchomione sprawy nie pozwalały o sobie zapomnieć, trzeba było imprezy w chacie Tetmajerów, żeby się czym innym zachłysnąć. Zasugerowałem istnienie o siedmiu obiektywnych, udokumentowanych problemów, jako tako opisałem pięć, kto lub co stoi za brakującymi? Zaczynu obu dotykały pracowite dłonie Teofili. Sama w sobie była problemem. Problemem Wyspiańskiego było także przyglądanie się sobie w nowej roli; od kilku tygodni był małżonkiem, czego nie rozniosła po Krakowie żadna spokojna wieść ani krzykliwa feta. Rydel reprezentuje inną krawędź istnienia; tym, że zmienia stan, żyło całe miasto. Nie brakowało opinii przepełnionych obawami, zdań spod znaku przestrogi, wróżb że aż strach pomyśleć. Jedyna radość, że wreszcie, rozpustą bowiem i niewypłacalnością kończy się starokawalerstwo. Nie brakowało w Krakowie osób, którym rysująca się perspektywa zarazem podobała i nie podobała się. Sprawy nie osadzano na skale, ot igraszka zwiewna, rzewna, fanaberia, błysk, lamperia. Nie mówcie więc, szanowni Państwo, że mamy w dramacie do czynienia z misterium przejścia. Naturalnie przechodzono; z alkierza do gabinetu, gabinetu do izby, gdzie ścisk, pisk i basetla, i kozice. Trzeba było muzykantom szóstką zaświecić, żeby przywleczona z rodzicami dzieciarnia mogła sobie na skrawku klepiska pohulać. A wszystko z inicjatywy Stanisława, który za pośrednictwem Helenki wydał odpowiednie polecenie muzyce: "teraz niech zatańczą wyłącznie dzieci". Była to bodaj jedyna okoliczność świadcząca o realnym wpływie Artysty na przebieg zdarzeń w bronowickiej chacie. Nawet świeżo poślubionej Teofili za mankiet nie chwytał i słowem nie temperował. Skutkiem siedmiu boleści stał o futrynę wsparty i czekał. Z owego czekania, patrzenia wysnuwał rzecz nową, historię wesołą i ogromnie przez to smutną...  Bo martwić się było czym, weselić zaś tylko tym, co i tak szybko przemija.
    Nasz pobyt w Krakowie przekształciliśmy w pouczającą, kaloryczną, opalizującą znaczeniami  opowieść. Trudno uwierzyć, ale bezcenne rekwizyty faktycznej osnowy nadal czekają na oczy i uszy nawiedzających ożywioną po remoncie całość. Wycieczki naukowe do Bronowic były przed laty tradycją naszej szkoły. Wracaliśmy przeważnie zachwyceni miejscem oraz bardzo mądrą opowieścią na temat genezy "Wesela" jako jednego z najważniejszych tekstów literatury polskiej. Z jednej wycieczki przywiozłem dylemat - zagadnienie: Czy arcydzieło Wyspiańskiego należy do literatury regionalnej? Pytanie dotyczy różnic między literaturą typowo krakowską i charakterystycznie polską. Którędy przebiega granica? Czy nakłada się ona na granice historyczne i geograficzne? Z iloma krainami ziemia krakowska sąsiaduje? Tym pytaniom towarzyszył stukot kół na szynach kolei żelaznej. Odkąd zdefiniowano trafność idei autobusowego komunikowania Katowic z Krakowem, korzystamy wyłącznie z efektywniejszej opcji. Trasa kolejowa na odcinku Katowice - Kraków w kilku miejscach zawiera odcinki, które nawet rumiane ekspresy pokonują z maksymalną prędkością 25 km/h. Dawniej wysiadało się na stacji Kraków-Mydlniki i stamtąd polami, szlakiem Jaśka z "Wesela", truchtem do Bronowic. Droga powrotna wiodła przez Łobzów, Karmelicką, Planty, Rynek - obowiązkowe punkty. Niech nas z krakowskimi bohaterami "Wesela" łączy coś równie ważnego jak wiedza o treści i formie utworu, niech połączą nas widoki (inne, niepodobne) rozprzestrzeniające się wzdłuż trasy powrotu z Bronowic. Doświadczenie podróży sprzed blisko (za chwilę przeczytamy: sprzed ponad) dwunastu dekad rozpatrywano w kategoriach wyprawy. Jak wiele się zmieniło! Ciekawi mnie, co na to uczestnicy tamtych wydarzeń? Czy w przejawach nowoczesnej aglomeracji dostrzegliby wypełnienie czy zaprzeczenie zarysowanej w utworze perspektywy? Czy na czymś takim, na takim właśnie rozwoju Bronowic i Krakowa zależało Wyspiańskiemu? Krakowa, w którym jest cząstką pośród cząstek, Bronowic, o odwiedzaniu których z powodu nadmiaru obowiązków oraz nadejścia oczekiwanej, spodziewanej nie mogło być mowy. Szczęściem dał się namówić wtedy, dzięki czemu mamy Arcydzieło na miarę najwybitniejszych dokonań i możliwości, mamy historię ponurą i ogromnie przez to pouczającą.                         

wtorek, 15 stycznia 2019

Wyspiańskiego mi zadano...


Wyspiańskiego mi zadano. Wyspiańskiego mi uwidoczniono. Osadzono w pamięci, pod grzywką włosów, w bliskości rdzenia. Lata moje pacholęce mijały w atmosferze powszechnego przygotowania obchodów setnej rocznicy urodzin artysty. Zrezygnowano z pomp ssąco-tłoczących, odpuszczono sobie (wreszcie) igrzyska namolnych interpretacji, nie nadeptywano szczegółów, nie dotykano sfer dyskretnych, choć nikt nie stronił od tego, by wyłaniającym się dowodom recepcji podsuwać propozycje ideologicznie skłamane. Z setną rocznicą urodzin zbiegły się w jeden spokojny, stonowany artefakt melodie i rojenia szkolnych korytarzy, świetlic, pracowni. Zbiegła się w jedno wielka tęsknota za czymś, za kompozytowym wypełnieniem ponurych szczelin w nas. Tym sposobem z igliwia i chrustu wyrastało przytulisko emocji ważnych i potężnych. Ważnych, ponieważ skojarzonych z misją, potężnych z racji dojmującej różnicy, jaka zaistniała między ciężarem przesłania i możliwościami percepcji. Patronem szkoły był Lenin. Miał tylko jeden portret i reprodukcję przedstawiającą go w akcji: oto przywódca rewolucji podejmuje herbatką dwóch albo trzech chłopów bez specjalnych zasług. Postaci różnią się powierzchownością, nasyceniem, stanem... patron ma twarz faraona, który nagle poruszony nieokreśloną wieścią przyjął minę dobrodzieja wytężającego słuch. Dzieło nie prowokuje pytań uniwersalnych, acz ewangeliczne: "przyjdźcie do Mnie wszyscy..." można by śmiało uzupełnić: przyjdźcie nawet w siermiędze, od trzydziestu lat nieczesanym kożuchu, mimo lata w baranicy, w rozchełstanej podkoszuli i z bronią... Przyjdźcie, czeka was nowy udział w wieków dziele. Reprodukcje dzieł Stanisława Wyspiańskiego - pamiętam, bo śniły się zwykle nad ranem - podobnych obietnic nie przedsiębrały. Portrety dzieci: Helenka, Teodor, Miecio, Staś, pociechy sąsiadów, panny Pareńskie, pastelowe fotosy przedstawień: Kapral, Rycerz, Wernyhora, Dziad, Ksiądz, Żyd, pawie piórka, Czepcowa, Czepiec, Isia, Chochoł, Rachela, Poeta, Jadzia, Lucek, Wojtek, Jasiek, Stasek, Bajok, podkowa i to, co i do czego naparskano. Czas ujawni, że autonomicznych prac, autonomicznych, czyli niezainstalowanych per secula seculorum w miejscach niedostępnych choć widocznych, naliczono blisko dziewięćset. Niebywała sprawność, niezwykły upór, pracowitość, nieporównywalna z niczym konsekwencja. Tylko pozwolić artyście tworzyć; doczekamy się dowodów wprost niezwykłych i nieporównywalnych. A wszystko niestety kosztem zdrowia... wątłego już w punkcie wyjścia. Chciałbyś zachować kreatywność, niezależność, godność osobności -  zajrzyj do książek, odwiedź wyspiański Kraków, podejmij pielgrzymkę od adresu do adresu, rozejrzyj się, zapytaj, kogo mijał, przed kim stronił i czym się przed tłumem bronił. Pytaj także, kogo lubił, z kim się choćby lubił spierać, komu uprałby koszulę, komu upadłby do stóp. Bez cienia przesady warto dziełu poświęcić czasu moc, skoro artyści się nie zmieniają, skoro jeden do drugiego podobny, to tym bardziej podobny, a czuły, a wrażliwy, a złośliwy, a usłużny bliski artyście wianuszek widzów i krótkowidzów. Powiadasz, że publiczność się zmieniła?? Żartujesz chyba. Jest taka jak przódy. Nie tyle podejrzliwa czy nierozumna, zuchwała czy obleśna. Nic podobnego. To dla niej, choć z myślą o nas, Wyspiański tworzył. Wyspiański oczywisty, Wyspiański spoglądający z każdej ściany, obecny w pejzażach zawieszonych wyżej lamperii w świetlicy, Wyspiański w oczach, zmarszczkach atłasowej, lnianej materii strojów, Wyspiański w czerni, bieli, w zarysach, barwach, kreskach. Staś lub Miecio, obaj tak bardzo podobni do matki, w teatralnych kołnierzykach, słomkowym kapeluszu, który nie bez racji uważałem za wyrobek chiński. Obrazy, który ani krata, ani na kracie rdza ze mnie nie wytrzęsie.             

czwartek, 3 stycznia 2019

Nieobecność barwionego tynku




            Nieobecność barwionego tynku na fasadzie siedemnastowiecznego kościoła zaskakuje i przynagla; cegła stanowi wyróżnik gotyku i neogotyku, to również podstawowe tworzywo architektury funkcjonalnej i mieszkaniowej. Szczególne piękno "myślącej" cegły odnaleźć można w samowystarczalnym onegdaj Nikiszowcu. Zanim wchłonęło tę dzielnicę miasto ogrodów i ogrodzeń oraz sławnego jak Sarajewo kongresu klimatycznego, żyło sobie po swojemu, raz za razem stając się faktycznym i rzekomym teatrem działań. Już w końcówce  lat sześćdziesiątych zrównano ją z endemicznym, widowiskowym, identyfikowalnym atelier. Nie było odtąd filmu dotyczącego Śląska lub jego skrawków i okrawków, którego twórca nie spojrzałby na Nikisz z... miłością. Nawet epizody tranzytowe filmu "Konsul" rozgrywają się w nocnych plenerach Nikiszowca.  Zaiste warto odwiedzić to miejsce. Odwiedzić nie tylko wirtualnie. Odwiedzić ze względu na walor określony nie do końca ryzykownym mianem. Wacław Berent stworzył powieść: "Żywe kamienie" - rzecz dotyczy bliskiego, dalekiego gotyku; mistrz katowickich deskrypcji literackich miałby prawo nadać swojemu dziełu tytuł "Myślące cegły"  (szansa na rynkowy rozkwit znikoma), ale czy od razu trzeba się mierzyć z autorytetem wysokich tonów. W pisaniu  (prawdopodobnie) chodzi o szczerość, czyli stan umysłu, w jaki wprawić może wyłącznie doświadczenie spotkania z uśmiechniętą Beatrycze. "Żywe kamienie" dotyczyły tworzywa, z którego formowano kościół. W centralnym kwadracie Nikiszowca, centralnym, czyli usytuowanym pierwotnie na skraju, powstała świątynia, której projekt stanowi naturalne ukoronowanie planu urbanistycznego dzielnicy. Rozwiązania tego typu to w mniemaniu powszechnym przykład konsekwencji. Kopalnia i kościół  - dwa solidnych rozmiarów maszty, których charakterystyczne grzywki widać z siedmiu, nawet ośmiu kilometrów, określają wzniesione w ich cieniach symetrie, proporcje. Hełm kościoła pw. Św. Anny przygląda się okolicy znad lepkiej i smukłej zieleni, a czerwone paski kominów - dwóch wielkich flamastrów w gromadzie rozproszonych, ogryzionych ołówków, pędzelków - potwierdzają głęboką słuszność wielce pragmatycznej teorii starożytnej. Autor tej części świata w robocie się nie oszczędzał; nie wykluczam, że dwaj bracia - dzielni planiści, architekci, przedsiębiorcy przyjęli wyzwanie Najwyższego. I nie mam na myśli dyrektyw najmądrzejszego spośród spadkobierców niemieckiego Don Kichota. Realizowali projekt na piątkę z plusem bez dogadzania względom ospałych berów i baronów. Zbudujemy miasteczko, do którego będą się wam ludziska garnąć. Samowystarczalne i samoswoje. Podobną motywację dostrzec można w orientacji, nastawie, kształcie i tworzywie świątyni. Z "myślącej cegły" ona, ale w projekcie miała się wyłonić z tradycji magnackich. Na terenie Katowic nie znajdziemy obiektów reprezentujących historyczną stylistykę czystą. Owszem - znajdziemy na przykład modernizm,, ale....  Zatem do określeń stylu historycznego dodaje się tutaj przyrostek "neo". Kościół neogotycki, neobarokowy, kościół neo-neo... Barok to przede wszystkim wnętrza. Wnętrza to szczegóły. Fasada i absyda rzucają raz litościwy, raz budzący trwogę cień nikiszowieckiej świątyni. Jej fasada z cegły, z cegieł ludzkie wzniesiono siedziby, to tworzywo tutejszego (powiem z poznańska) fyrtla. Święta Anna - Patronka, której na Śląsku nawet górę oddano w opiekę, zaprasza, opalizuje, intryguje, miesza dramaty z gorliwością. Czeka. I na anioła, i na podciepa. 

wtorek, 1 stycznia 2019

Pióro serdeczne



     Na początku Nowego Roku 2019 wiersz sprzed lat.  Przywołałem w nim obrazy i sytuacje pór roku. Z tego względu nadaje się na występowanie w pozycji utworu okolicznościowego. 



Pióro serdeczne
dało ci siebie.

Chwila i siejesz
udrękę, lament, wiary,
nadzieje, ciężki atrament.

Głowa przy głowie,
słowo po słowie,
ciecz wsiąka, dech ściąga,
treść wciąga.

I nie doczekasz,
czas gnije, próby,
ni wetowanej
chryjami zguby.

Płatkami pomiń zeszłorocznego
śniegu gorące mierzyć powietrze.

Przy starorzeczu,
skąd dawną wodę
pchnęła ku morzu nowa uroda,

śliską cembrowiną odprowadzaj smutki,
śliską cembrowiną odprowadzaj smutki,
śliską cembrowiną odprowadzaj smutki,

ślis cembro dzaj…


Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...