środa, 27 grudnia 2023

Męczeństwo Świętego Szczepana





Obraz przedstawiający kamienowanie Świętego Szczepana powstał w celu utwierdzenia i ugruntowania apoteozy scen biblijnych. W latach 1603 – 4 dokonał tego osiadły w Rzymie przedstawiciel Akademii  Bolońskiej Annibale Carracci.  Temat stanowi prezentację rywalizacji pustki z konkretem, subtelny, konsekwentny i sugestywny namysł kompozycyjny wyrastający z potrzeby podporządkowania obfitości wątków autorytetowi geometrii. Jeśli weźmiemy pod uwagę rozmiar dzieła, nie umknie nam zapewne treść naczelnej intencji organizującej osobność planów nakładanych na zarys okolicy Bramy Damasceńskiej w Jerozolimie. Artysta podjął trud odtworzenia konstrukcji o statusie chwiejnym, wysoce prawdopodobnym. Na obiekcie tym (obok wielu innych) w mieście śmierci i zmartwychwstania Jezusa wypełniła się zapowiedź spektakularnej nieodwracalności: „Nie ostanie się kamień na kamieniu, który by nie był zburzony”. Z racji obfitości scen osiągających jednoczesną kulminację orz więcej niż skromne rozmiary dzieła prowokują odbiorcę do wielokrotnego przykładania oka. Wysokość płótna nie przekracza 60 cm szerokość jest niewiele dłuższa. Płótno prezentujące scenę kamienowania wypełnia pragnienie przekształcenia obrazu bezmyślnej grozy w surowy moralitet; stanowi dzieło zawierające wyraziste przesłanie kierowane pod adresem współczesnych malarza. Wspólnym mianownikiem rozdzielonych przedstawień ustanowiono potrzebę zaprezentowania ruiny, której z wyrazem skupionej, nieruchomej troski przyglądają się Widzowie Niebiańskiej Loży. Wzrok Boga Ojca i spojrzenie Syna Człowieczego kreśli przekątną, z której wyłania się wyobrażenie coraz silniejszej więzi; „Księga Dziejów Apostolskich” w ostatnim, pojemnym akapicie rozdziału siódmego potwierdza przyjęcie ofiary Pierwszego Męczennika w postawie podziwu i czci. Za chwilę Syn Człowieczy opuści tron, stanie po Prawicy Boga Ojca, by najgodniej przyjąć duszę sponiewieranego wyznawcy. Wszystko wskazuje, że wkrótce nadejdzie moment wygłoszenia żarliwego kerygmatu: „Panie, nie licz (nie poczytaj) im tego grzechu”. Geometria tej sceny, oś przeszywająca płaszczyznę dzieła, konkretyzuje rangę wydarzenia. Święty Szczepan stanowi jedno z Trójcą Świętą, relacje postaci pozostałych są niejasne, uwikłane i skomplikowane. Za chwilę osoby pobożne przygotują zmasakrowane ciało Świętego do uroczystego pogrzebu. Pytanie: czy w grupie żałobników znajdą się obserwatorzy, a nawet uczestnicy egzekucji…? Moralitet plastyczny wyzwala szereg pytań, z których najważniejsze brzmi: gdzie jesteś? Jeśli usłyszy je widz dociekliwie studiujący wymowę każdego fragmentu i ujęcia, rozpocznie się w jego wnętrzu intensywna gonitwa myśli. Malarze przełomu XVI i XVII wieku opowiadający się za koniecznością przedstawiania dziejów świętych starają się nasycać swoje dzieła rekwizytami minimalnie zużytymi. Najważniejszymi atrybutami będą w tym przypadku kamienie i szaty. Święty Szczepan odziany we franciszkański habit ma najwięcej wspólnego z blisko dwumetrowym Świętym Antonim z Lizbony, którego kres życiowej drogi zastał w Padwie. Wszystko wskazuje na to, że Annibal Carracci musiał być świadkiem ataku rzymskich bezdusznych i zapalczywych wyrostków na oddanego medytacji, afirmującego świat naśladowcę wspomnianego, uwielbianego przez malarzy Świętego.

 

Po dokładnym osądzie odnaleźlibyśmy aż pięć osobnych tematów odmalowanych w obrębie niewielkiej powierzchni. W najmocniejszym punkcie obrazu, czyli w lewym dolnego unosi się oś organizująca wymowę rozproszonych szczegółów. Na antypodach, czyli w prawym dolnym rogu demaskujemy młodzieńca spoczywającego na symbolicznych szatach. Pozycja, jaką zajął, podkreśla cielesną bezradność i duchową abnegację. „Pojęcia nie masz, jak głupio być Szawłem z Tarsu” zdaje się cedzić przejęty chaosem myśli. Carracci czyni zeń ignoranta spisanego na straty, kogoś ze wzrokiem utkwionym w kratę Damasceńskiej Bramy. Spojrzenie młodzieńca zwanego Szawłem respektuje wyłącznie horyzontalną perspektywę. Wertykalną dysponuje jedynie Święty Szczepan. Ściślej rzecz precyzując, jest to perspektywa wznosząca, wzmocniona życzeniem: „nie licz im tego…”. Szaweł nawet przyjętym kierunkiem nie zapowiada zmiany, która się w nim dokona. Wręcz przeciwnie, domaga się audytorium skłonnego docenić przejawiającą się determinację. Jednak w głębi serca słyszy monotonne: „pojęcia nie macie, jak głupią funkcję przyjąłem”. Znaczący gest wyciągniętych ramion wchodzi raczej w relację z bezradnością podkurczonych nóg. Anioła z koroną i palmą raczej nie przestraszy. Anioł skoncentrowany na osobie Pierwszego Męczennika, ani myśli zwracać na innych uwagę.

 

Dotarliśmy do rozświetlenia najbardziej zawiłej zagadki tego dzieła, czyli młodości oprawców. W zastępie pomocniczym rozpoznajemy z narastającym zdziwieniem kogoś, komu w innych okolicznościach nie poświęca się uwagi; chodzi mianowicie o dziecko, któremu oczka wypada zasłonić. Tymczasem to małe… dziewczynka – chłopiec bez oporu i wstydu paraduje w koszulinie nocnej, dostarczając w niej kamienne narzędzia zbrodni. Wzrok Szawła ślizga się po fryzurze nieokreślonej istotki. Impuls spojrzenia przekształca miejsce egzekucji w teatr działań wojennych. To małe, prototyp dziecka pułku, znalazło się tam, by obrazować zjawisko podlegania przyczynom zgorszenia. Zaczyna się od odarcia z niewinności. Powiadają o krwi Męczenników, że stanowi zaczyn, z którego się rodzą wyznawcy. Zaczyn lub nasienie. Koszulina mogła by wskazać, że zbliżyła się pora siewu lub sadzy. Nic z tych rzeczy, zawartością koszuliny są precjoza nadające się do powtórnego wykorzystania.

Katowska drobnica uwypukla kontrast wobec licznych przedstawień tej sceny. Konflikt wyznaniowy wzmacnia płaszczyzna konfliktu pokoleniowego. Do rozprawy ze Szczepanem stanęli starzy i oczytani. W akcie kamienowania największą gorliwością wykazywali się weterani i takich zawodów.  Tak właśnie prezentuje tę scenę centralny obraz w głównym ołtarzu bazyliki mniejszej pw. Świętego Szczepana w Katowicach Bogucicach.

        

 

 


 

poniedziałek, 23 października 2023

Odkąd pamiętam Szkoła stawała się domem...

 

 Odkąd pamiętam Szkoła stawała się  domem… Tak mógłby powiedzieć, napisać każdy, kto potrafi do chwil dodawać chwile i od dodanych inne chwile odejmować. To prawda, rolę nauczyciela uprawiam od trzydziestu lat, jakiś czas występowałem także w rolach ucznia i studenta. Dociekliwy zapyta: a co z etapem edukacji przedszkolnej… Jakkolwiek rozumieć i pojmować domknięte interwały, etapy złożone z cząstek i segmentów, na planie pierwszym zaistnieje i zatriumfuje przekonanie, że różnice między nimi są wprawdzie znaczące, ale nieznaczne. Przede wszystkim nie opuściłem do końca przestrzeni zorganizowanej po to, żeby się uczyć, rozwijać jakoś, poszerzać horyzonty. A zaczęło się niewinnie, mianowicie od sytuacji, w której darowany kolegom czas na przygotowanie do klasówki z… geografii, zacząłem utożsamiać z doświadczeniem wyraźnie odczuwanej radości. To zadziałało z siłą odkrycia, którego dokonałem w bodaj, jeśli dobrze pamiętam, szóstej klasie szkoły podstawowej. Takie były początki. Poza tym przykład krewnych: dyskretny, budzący ciekawość i niezmiernie pociągający. I Rodziców niezauważalne, nienachalne przekształcanie Domu w szkołę. Nie mogłem zatem wybrać inaczej, co dowodzi, jak poważną, jak solidnie ukorzenioną podjąłem przed laty decyzję. Po tych wynurzeniach, drogi Czytelniku, z niedowierzaniem przyjmiesz fakt, ale na bezpretensjonalny szacunek do swojej szkoły średniej zdobywałem się z niejakim trudem. Irytowała mnie jej nazwa, drażniło imię i nazwisko patrona. Czułem się kimś gorszym w niej i drażniąco niedowartościowanym z jej powodu. Wtedy właśnie ujawnił się kontrast: trudny do pojęcia nawyk kompulsywnego czytania. Chciałem zaprotestować przeciw wszystkiemu, co oprotestowania warte, co na krytykę zasłużyło. Nawyk nie mógł się zwyczajnie rozejść po kościach. Musiałem coś z tym zrobić. Gdybym pewnego dnia doświadczył, że mam zwyczajnie szczęście powiedzmy na wyścigach, jakoś bym sobie ów stan podgorączkowy wytłumaczył. Ale niczego takiego nie doświadczyłem, nawet nie próbowałem doświadczyć. Odkryłem natomiast, że mam  szczęście do ludzi, że otaczają mnie osoby pod każdym względem cudowne oraz na swój sposób wspaniałe. To im zawdzięczam umiejętność myślenia perspektywicznego, dzięki nim zrozumiałem, że stan permanentnego zachwytu literaturą można realizować na kilka sposobów jednocześnie. Lata praktyki potwierdziły słuszność przytoczonej przed chwilą obietnicy. Poszedłem kilka kroków dalej, czyli uczyniłem z przywileju obejmowania rzeczywistości sposób na siebie, sposób na przetrwanie, sposób na istnienie.  Każdy nauczyciel powinien mieć jakąś pasję. Moją pasją jest literatura: czytanie i pisanie. Dosyć łatwo te pasje pogodzić. Jako polonista w technikum stawiam znak równości między mimo wszystko drastycznie odrębnymi rzeczywistościami; stawiam znak może nie tyle równości co przepływu, znak świadczący o tym, że dziedziny, w których czuję, że jestem u siebie, wzajemnie się warunkują, jedna od drugiej zależy, jedna drugą zasila i wspiera. Po dobrej lekturze, po dobrym pisaniu lekcje po prostu są lepsze. W drugą stronę też to działa, czy powinienem precyzować, jakie emocje temu towarzyszą. Czy to znaczy, że testuję na uczniach adekwatność frazy? Owszem, ale tylko podczas spotkań autorskich, na które zapraszam dobrowolnie i bez konieczności aktualizowania rytuału wertowania klasowego katalogu okrętów. Zwyczaj przytaczania z pamięci wierszy i zatrzymywania się na ułamek w punktach wrażliwych jest zapewne najlepszym argumentem świadczącym o nadprzyrodzonym sensie preferowanej metody. Nie zawsze można, nie zawsze się chce, nie zawsze wypada. Wiedza o tym: kiedy i gdzie decyduje przesądzająco o satysfakcji lub jej braku. Nauczyciel musi odpuścić, gdy zastanie ucznia w momencie wyraźnego wzrostu. Trudno wyobrazić sobie protokół dydaktyczny dalszego ciągu. Różnice zaczynają się pogłębiać, światło żarzy się punktowo. Przychodzą na myśl wspomnienia, pojawiają się skrupuły o gabarytach wyrzutów. Skrzywdziłem kogoś? Często zachodzę w głowę. Jeśli tak, to przepraszam, ale aktywność w Szkole podporządkowałem autorytetowi mądrego kaznodziei: koniec końców nie to, czego nauczyłeś, ale to kim byłeś, kim jesteś teraz się liczy. I za to będziesz odpowiadał. I nie wyrzucaj sobie, że nie poznałeś na ulicy absolwenta sprzed lat, który pewnego razu postanowił gęstą zapuścić brodę.     

niedziela, 30 kwietnia 2023

Podziękowanie

 

W imieniu Janusza, mojego Wujka i ojca chrzestnego,  najbliższej osoby Śp. Isi Hajkowskiej, a także rodziny, pragnę najserdeczniej podziękować wszystkim Przyjaciołom i Znajomym, Absolwentom i Uczniom IV LO im. Marii Skłodowskiej-Curie w Chorzowie za liczny udział we Mszy Świętej pogrzebowej sprawowanej w Jej intencji. Dziękujemy za modlitwę, ofiarowaną Komunię Świętą oraz okazane współczucie. Księdzu Krystianowi Kukowce dziękujemy za sprawowanie liturgii, wzruszającą homilię, serdeczną konsolację oraz krzepiące słowa na temat naszej Isi - utalentowanej i oddanej nauczycielki, a także mądrej i spolegliwej wychowawczyni.

Dziękujemy Panom Dyrektorom: Arturowi i Romanowi za słowa najwłaściwiej oddające istotę fenomenu Osoby, odejścia której nic nie zapowiadało; odejścia, które uzmysławiamy sobie, mimo dopełnionych powinności, z największym trudem. W nawiązaniu do spontanicznych reakcji Znajomych i Absolwentów IV LO przytoczonych przez Dyrektora Artura Jadwiszczoka, a także do przeprowadzonej przez Dyrektora Romana Hermana głęboko wzruszającej kulturowej analizy toposu drogi, wynikającego wprost ze szczególnie bliskiemu mojej Cioci epizodu Emaus z Ewangelii wg św. Łukasza, pragnę najsolenniej zapewnić, że z rodzinnych dyskretnych napomknień na temat miejsca pracy wyłaniał się obraz instytucji wynikającej z relacji, jakie ustanowić mogą jedynie zwolennicy szczerego oddania innym i propagowania misji docierania z trudnymi treściami w możliwie jasny i najmniej kłopotliwy sposób. Dziękuję za przywołanie figury trzech palców połączone z wymownym niedopowiedzeniem. Objaśniała nam Pisma i łamała dla nas chleb, kładąc go dyskretnie na rozgwieździe śnieżnobiałej muliny. Dzieliła się wiedzą i metodami rozjaśniania wątpliwości; odważnie kreśliła linię granic dzielących wygodne niedoinformowanie od spełnionego, dowiedzionego i poświadczonego efektu eureka w ramach przejmująco oczywistej mnemotechniki. Teraz już wie. Tak. Na pewno.     

 

wtorek, 18 kwietnia 2023

Appendix

 

Appendix

 Istnieje potrzeba wyjaśnienia zagadkowej, ciągle tajemniczej kwestii. Kim jest nagabywany przez wiodącą postać Poematu Stetson? Temat więcej niż ciekawy, ale nie tylko z perspektywy zaspakajania niesfunkcjonalizowanego apetytu na wiedzę. Pytanie wyżej sformułowane można sobie wyobrazić i w prostych quizach, krzyżówkach, ale także w poważnych, rzęsisto oświetlonych studiach produkujących wklejki solidnie zmontowanych teleturniejów. Wśród miłośników Poematu, czyli szlachetnych amatorów, zdaje się przeważać pogląd, że zagadkowo nieokreślonym Stetsonem jest… sam we własnej osobie autor. Ładne lacie. Czegoś takiego się nie spodziewałem. Lansujący tę tezę  David Liston twierdzi, że postać zjawiająca się ukradkiem, wyciągnięta z worka iluzjonisty to zaledwie słowny kosmyk potwierdzający wrodzone i uszlachetniane zamiłowanie Poety do kalamburów. Argumenty mające tego dowieść zaskakują przede wszystkim oderwaniem od rzeczywistości. David Liston przywołuje tytułem potwierdzenia korespondencję Thomasa Stearnsa z Groucho Marxem - wybitnym żydowskim przedstawicielem branży filmowej i inscenizacyjnej. Szanowny Davidzie… znawco i amatorze, niech Pan łaskawie skojarzy moment twórczy powołujący na ułamek chwili niejakiego Stetsona z wymienianą intensywnie, ale pod koniec życia Eliota korespondencją z najstarszym spośród słynnych braci komików. Sugestia, że przyjaźń obu panów stanowiła konsekwencję wymiany listów jest zgoła przesadna lub wręcz nieprawdziwa! Wzajemny podziw nie oznacza jeszcze przyjaźni; fakt, że Groucho po śmierci Thomasa S. Eliota ukradł show wszystkim publicznie go opłakującym, dowodzi jedynie, co najwyżej dobrej znajomości tekstów i charakteru odrobinkę starszego Poety. Przyjaźń między wykwintnymi przedstawicielami osobnych branż nie była możliwa ze względów politycznych i światopoglądowych. Eliot, zanim uzyskał posadę redaktora u Fabera, następnie w wydawnictwie: Faber & Faber, był gryzipiórkiem towarzystw finansowych kamuflujących się pod szyldem Lloyda. Lata zawodowej aktywności w sektorze bankowym poprzedziły moment „błaznowania się przed żydostwem” – co sugestywnie i na pierwszej stronie 47 numeru toruńskiej Gazety Narodowej z 11 czerwca 1925 obrazuje anonimowy autor. Dość tych insynuacji. Kim zatem jest zagadkowy Stetson?

 Nikim nadzwyczajnym, przechodniem wyróżniającym się z tłumu poruszających się to w górę, to w dół, z tym, że był znany jedynie bohaterowi Poematu. Niewykluczone, że wyróżniał się jeszcze… solidnie kamuflującym kapeluszem z bobrowej wełny. Ten kapelusz, niczym ośmieszająca, obsesyjna poszlaka na głowie Raskolnikowa; kapelusz, któremu były student żadną miarą nie umiał sprawić pogrzebu, mógł w Poemacie odegrać podobną rolę. Stawiam następującą hipotezę: Stetson to synekdocha osoby dbającej o zachowanie maksymalnej dyskrecji. Dociekliwe pytanie o trupa pochowanego w ogrodzie mogłoby wywołać zainteresowanie kogoś z tłumu, co w kwestii powagi i doniosłości przekształci przywołany dumny motyw wojny punickiej w epizod równy procedurze porządkowania wiedzy przed egzaminem ze starożytnych strategii morskich. Wielce osobliwą syntaksę frazy odznaczającej się nadzwyczajnym rytmem wypowiada sprawca ledwie wybrzmiałej lamentacji pragnącej sprawiedliwie objąć wszystkich i każdego. Nawet niejakiego Stetsona, którego przywołuje konstrukcją złożoną z dźwięków o barwie i wysokości zbliżonej do brzmienia jego imion i nazwiska. David Liston w okrzyku: Stetson doszukuje się czynnika początkującego komunikat kierowanego pod własnym adresem. Coś w tym jest, wszak nikt w dniach zamętu i rozterek nie będzie kolekcjonował poruszającej historii na temat cudzych czynów. Kogo to poza zainteresowanym obchodzi? Kogo ciekawi jakiś trup w szafie czy ogrodzie, w ogrodzie już – oto właściwy miesiąc - kwitnącym. Różnicę w zakresie recepcji tej części utworu rozstrzyga zasadniczo zdolność poczuwania się do opryskliwości wytoczonej wprost z „Kwiatów zła” Baudelaire’a. Kim jest wskazany laską kuśtyka czytelnik obłudny? Może nieukiem jest – prostym przeciwieństwem uczonego? A może kimś dociekliwym?  Albo odwrotnie – śmiertelnie znudzonym miłośnikiem innych zajęć… Kimkolwiek jest, kimkolwiek był u Baudelaire’a, kimkolwiek był u Eliota, skromnie podejrzewam, że są to słowa skierowane bezpośrednio do mnie.

W stulecie premiery "Ziemi jałowej" T. S. Eliota - fragment czwarty

Grono odbiorców: Publiczne

T. S. Eliot
"Ziemia Jałowa"
- fragment czwarty
Miasto nierzeczywiste,
Pod mgłą brunatną zimowego świtu,
Tłum płynął Mostem Londyńskim, tak wielu -
Nie przypuszczałem, śmierć wzięła tak wielu.
Westchnienia - krótkie, rzadkie - z płuc się dobywały,
Patrzących nie w dal a pod nogi.
Płynęli w górę, potem w dół po King William Street,
Gdzie Matka Boska Woolnoth wydzwania godziny,
Dziewiąty dźwięk, ostatni, wybijając martwo.
Tam widząc kogoś, kogo znałem, zawołałem: „Stetson!
Na jednym statku byliśmy pod Mylae!
Ten trup, coś go posadził rok temu w ogrodzie,
Czy zaczął już kiełkować? Będzie kwitł w tym roku?
Czy mróz śmiertelnym szronem okrył jego łoże?
Oo, trzymaj psa z daleka, on kocha człowieka -
W ziemi pazurem grzebiąc, na wierzch go wywleka!
Ty! hypocrite lecteur! - mon semblable, - mon frére!"

Zacytowany fragment w zestawie niniejszych rozważań wyodrębnia nagłówek: Miasto Nierzeczywiste. W pierwszej kolejności odsyła do czegoś nieistniejącego. Problem nieistnienia nie dotyczy rozdrobnionych fragmentów, odnosi się do Miasta, czyli struktury w wysokim stopniu złożonej, a nawet zakładającej w złożoności dążenie do wypełniania lub konstytuowania formuły pustostanu. Nierzeczywistość, funkcjonowanie poza istnieniem dotyczy każdego miasta. Wystarczy się w nim zapomnieć, zgubić, pobłądzić, przepaść. Miasto otrzepujące się z mgły, dominium impresjonistów upatrujących nadziei artystycznej akuratności w umiejętnym łączeniu żywiołów: ziemi, wody i powietrza rzutowanych na ekran czasu. Wybierającym tę technikę zależało na ukazaniu nie tylko odwzorowaniu kształtów i nanoszeniu proporcji, ale przedstawianiu ich recentywności. Stąd impresjonistów, żeby móc wreszcie zaprowadzić ład, wpisujemy do rubryki: malarze czasu. Eliot w tym fragmencie zdobywa poetycko impresjonistyczne K2. Czas jest zarazem kluczem, wytrychem i zamkiem strzegącym tajemnic uwikłanego w pospolitość aktu poetyckiego.
Mgła brunatna zimowego świtu nie przeszkadza, by w „mieście nierzeczywistym” dostrzec Londyn. Eliot zamieszkał w stolicy Anglii jako dwudziestosześciolatek, co oznacza, że nie mógł mieć w tym mieście bliskiego lub dalszego rówieśniczego koleżeństwa. Jeśli zatem znajomości, to zawierane z wykluczeniem sytuacyjności. Wybór pozytywny, wspólnota interesów, układ zawodowy. Żadnej przypadkowości. Stąd być może westchnienie o temperaturze zbliżonej do „Lamentacji” i „Psalmów” podejmujących motyw utraty. Stąd stałe przenikanie się perspektyw, jakby z hiperbolizacjami sprzymierzały się litoty.

Tłum płynął Mostem Londyńskim - tak wielu –
Nie przypuszczałem, śmierć wzięła tak wielu.
Gdyby tłum nieobecnych istniał. Tłum spoglądających, by nie upaść, umrzeć. Skoro śmierć aż tylu wzięła, kim są pilnujący pionu? Posiadacze pleców (słabych, nie na pokaz). Idą, idą góra – dół…

W stulecie premiery "Ziemi jałowej T. S. Eliota - fragment trzeci

 Thomas Stearns Eliot

Ziemia jałowa
fragment trzeci
Madame Sosostris, słynna jasnowidząca,
Miała ciężką grypę, mimo to uchodzi
Za najmądrzejszą kobietę w Europie,
Z przebiegłą talią kart. Oto, mówi:
Pana karta, Żeglarz Fenicki - topielec
(Perły lśnią - kiedyś to były oczy. Patrz!)
Oto jest Belladonna, Pani Skał.
Pani losu.
A tutaj mężczyzna z trzema pałkami, a tam Koło,
A to jednooki kupiec, a ta karta:
Ślepa, oznacza coś, co niesie na swych plecach,
Czego nie wolno mi zobaczyć. Nie dostrzegam
Wisielca. - Grozi Panu śmierć w wodzie.
Widzę tłum ludzi wciąż chodzących wkoło.
Dziękuję. Gdyby Pan widział drogą panią Equitone,
Proszę powiedzieć, że przyniosę jej horoskop osobiście:
Trzeba być ostrożnym w takich czasach.

Jeden najosobliwszych fragmentów „Ziemi jałowej”. Ciężka grypa – aluzja do szalejącej „hiszpanki” i solidnie zapieczone osadzenie w skamielinie marginesu, ośmieszonego znaczenia i wszelkiej powagi. Przypisywanie tej osobie specyficznych kompetencji, uporządkowanej wiedzy, nadzwyczajnych zdolności pedagogicznych, umiejętności przekonywania to zachowanie z gruntu ryzykowne i niepoważne. „Trzeba być ostrożnym w takich czasach” – w taki sposób można usprawiedliwić niekompetencję, brawurę i pospolitą bezmyślność; cygańska przepowiednia sprowadza się do recytacji składników skryptu. Zdezorientowany nabywca horoskopów nawet się nie spostrzegł, że został oszukany błyskiem szelmowskiego oblicza. Zapowiedź przyszłości nie wyrasta ponad poziom jej odpowiedniczki powielanych na łamach rzekomo bezpłatnej prasy osiedlowej: „Wypełniony kosz oznacza, że wkrótce będziesz się musiał wybrać ze śmieciami”. „Gdyby pan widział drogą panią Equitone…”. Ciekaw jestem, gdzie, naiwny – złowiony będzie szukał pani Equitone? Jakoś wkrótce przekonamy się, że jednym z walorów poematu jest lokalna spójność; dopiero teraz się zacznie.

W stulecie premiery "Ziemi jałowej" T.S. Eliota - fragment drugi

 Thomas Stearns Eliot

Ziemia jałowa
Fragment drugi
Jakie korzenie oplątują głazy, jakie konary
Rosną nad tym kamiennym śmietnikiem? Synu człowieczy,
Nie potrafisz powiedzieć ani zgadnąć - bo znasz tylko
Stos rozbitych obrazów pod strzałami słońca,
Gdzie martwe drzewo nie daje chłodu, ulgi świerszcz,
A suchy kamień dźwięku wody. Cień
Leży jedynie pod czerwoną skałą,
(Wejdź w ten cień pod czerwoną skałą),
A pokażę ci coś, co różni się zarówno
Od cienia który rankiem kroczy poza tobą
Jak i od cienia, co o zmierzchu wstaje, by cię spotkać:
Strach ci pokażę w garstce prochu.
Frisch weht der Wind
Der Heimat zu
Mein Irisch Kind,
Wo weilest du?
„Rok temu po raz pierwszy dałeś mi hiacynt;
Nazywano mnie hiacyntową dziewczyną".
Jednak gdy wracaliśmy, późno, z hiacyntowego ogrodu,
Twoje włosy wilgotne i ramiona pełne, nie mogłem
Mówić, w oczach mi ciemniało, nie byłem ani
Żywy, ani martwy i nic nie wiedziałem,
Wpatrzony w serce światła, w ciszę.
Oed' und leer das Meer.
Istnieje wysokie prawdopodobieństwo niezrozumienia i niesfunkcjonalizowania obszernych fragmentów „Ziemi jałowej”. Można dotrzeć do treści za pomocą odczytania dosłownego, ale nuty przywołujące rzeczywistą powagę znaczeń w tajemnym utkwią kołczanie. Pokusa wyjścia poza obramowanie powagi rozumienia rośnie z każdym wersem. Już tylko czytamy, już dajemy sobie spokój, uwalniamy się z zakleszczenia, domagamy się luzu między procedurą ścisłej identyfikacji znaczeń wyjątkowych a doświadczaniem przejmowania się brzmieniem frazy, dystyngowaną melodią narastającą w harmonijny monument. Kluczem wiolinowym zacytowanego fragmentu jest ekspozycja wstępna opery: „Tristan i Izolda” Ryszarda Wagnera. Eliot, czyli nie ma, że boli. Kto mógłby lepiej odnaleźć się w roli zagęszczacza materii poetyckiej? Jedynie bohater z poczuciem zagubionej tożsamości, przytłoczony ciężarem tragedii omyłek. Najnowsze odkrycia archiwalne, tym razem chodzi o grupę listów Eliota do Emily Hale – młodzieńczej miłości poety, przekonują, że dosłowna, przytwierdzona do grzbietu teza o domniemanej „śmierci autora” uruchamia solidną przeciwwagę. Symbole – żywe i gasnące – kamienie, śmietnik, rumowisko, czerwona skała, hiacynt, morze, ciemność, bukiet, naręcza kwiatów. Hiacyntowa dziewczyna to ktoś identyfikowalny z wyobrażeniami ogółu: „Nazywano mnie hiacyntową dziewczyną”. Hiacynt to bogactwo i niejednoznaczność w strukturze symbolicznej kwiatów. Eliot przyspiesza, rezygnując z podania kluczowego parametru, jakim jest kolor. Biały jest symbolem niewinności, żółty zdrady, zazdrości i lekkiego prowadzenia się, niebieski to kolor pokoju i harmonii, fioletowy oznacza grzeszność albo pokutę. W kolejnych fragmentach znajdziemy dowody pętania Ziemi nicią rozproszeń semantycznych. Symbolizm snuł się cieniem, cień samego siebie, za żołnierzami światowej wojny, by oddać resztkę tchnienia w okopach domniemanych wartości. Ulgi świerszcza, dźwięku wody - gdzie tego szukać? Kamienny śmietnik, stos rumowisk, blask czerwonej skały - iluzje, hipotezy, rozproszenia, świat pompowany pustym dźwiękiem oraz epizodami ciszy.
Wszystkie reak

W stulecie premiery Ziemi jałowej T.S. Eliota fragment pierwszy

 Pierwszy w dziejach wariant dedykacji adresowanej do redaktora tekstu głównego. Napisawszy "pierwszy" ugryzłem się w palec; być może na coś takiego ktoś, gdzieś i kiedyś się zdobył; możliwe, że jedynie delikatnie przymierzył. Nazbyt delikatnie skoro wirtualny efekt nie został wystarczająco udokumentowany. Redagowano podziękowania stylizowane na katalog okrętów, pojawiały się uwagi bezwstydnie obniżające ton autorskiej pracy, bezkrytycznie wynoszące zasługi dobrodziejów utrzymujących lada czym odziane żywe szkielety z krotochwilnej kapsy. Zdarzały się epizody z pogranicza bezwstydu i wyuzdania, ale żeby przystosowane do druku dzieło dedykować komuś, kto je własnoręcznie uporządkował, wyprowadzając zdanie po zdaniu ze stosu rumowisk pod strzałami słońca, to trzeba zapewne odwagi, brawury, bezczelności zuchwałej. A może jest inaczej. Może Ezra Pound tylko na coś takiego czekał, może się domagał tytułem egzekucji zapisu tajnej umowy. A może Eliot i wówczas, gdy bezinteresownie decydował, komu swą pracę poświęci, postąpił uczciwiej niż jesteśmy w stanie wykoncypować, przywołując podróżnych – czytelników do zapięcia pasów: Drodzy moi, przed Państwem piramida aluzji, filologiczny labirynt wytyczony z udziałem wrażliwego i oczytanego literackiego położnika o zasługach wymuszających wspomnienie zanim treść się zacznie. Zanim się zacznie oczom naszym objawi się specyficzna metonimia imienia i nazwiska: il miglior fabbro (wł.) – lepszemu twórcy. Co powinno zastanawiać? Plątanina języków: angielski, łaciński, grecki, włoski. Zbiegowisko cytatów, aluzji, rozkwitających figur i układów skojarzeniowych. Aluzja do epoki pamiętającej przystosowywanie paradygmatu turniejów rycerskich do rozdzierających kurtuazją konkursów poetyckich. Definicja: gorszy – lepszy. Szukajcie a znajdziecie. Nie bez znaczenia będzie, że metonimię il miglior fabbro wyostrzyła elokwencja ofiar-mieszkańców Dantejskiego Czyścica. Jak wszystko w „Ziemi jałowej” i to również ma głęboko ugruntowany sens poetycki. Arcypoemat Eliota jest przede wszystkim satyrą w rozumieniu horacjańskim. Horacy się śmieje, Horacy łzę leje. Przede wszystkim oddać sprawiedliwość temu, co jest. Śmiech śmiechem, żart żartem, ale ze śmiertelną powagą i okiem, które wyraża przewagi zrozumienia. Zdaniem Eliota Ezra Pound nie wykracza poza kompetencje genialnego cicerone.

Dzieło zostało opublikowane w czasopiśmie <<Criterion>> w październiku 1922. Przytaczać je będę fragmentami. Wykorzystam w tym celu znakomity przekład prof. n. med. Krzysztofa Boczkowskiego.
Ziemia jałowa
Thomas Stearns Eliot
"Nam Sibyllam quidem Cumis ego ipse oculis
meis vidi in ampulla pendere, et cum illi
pueri dicerent: Σιβυλλα τι θελεις;
respondebat illa: αποθανειν θελω".
Dla Ezry Pounda
il miglior fabbro
I. Grzebanie zmarłych
Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień - spod ziemi
Martwej - wyciąga gałęzie bzu, miesza
Wspomnienie z pożądaniem, niepokoi
Wiosennym deszczem zdrętwiałe korzenie.
Zima nas ochraniała, otulała
Ziemię w śnieg zapomnienia, karmiąc
Tę resztkę życia suchymi bulwami.
Lato nas zaskoczyło, idąc nad Starnbergersee
Ulewnym deszczem; stanęliśmy pod kolumnadą,
A potem szliśmy w blasku słońca, do Hofgarten;
I pijąc kawę rozmawialiśmy godzinę.
"Bin gar keine Russin, stamm' aus Litauen, echt deutsch".
A gdyśmy byli dziećmi, gośćmi arcyksięcia
Mego kuzyna, brał mnie na saneczki,
A ja się bałam. Mówił Marie,
Marie, trzymaj się mocno. Pędziliśmy w dół.
W górach, tam jest się wolnym.
Czytam do późna w nocy, zimy spędzam na południu.
użytkowników
Lubię to!
Komentarz
Udostępnij

wtorek, 21 lutego 2023

Światowy Dzień Języka Ojczystego

 

    W ustanowieniu przez UNESCO Światowego Dnia Języka Ojczystego odnajdujemy gest bezwzględnej oceny bestialstwa aparatu zniewolenia i represji. Po czterdziestu siedmiu latach przypomniano tragedię pięciu studentów z Bangladeszu, którzy wespół z innymi demonstrowali pragnienie przywrócenia mowie bengalskiej statusu języka urzędowego. Czy świat widział heroizm podobnej skali? Kto chciałby, kto miałby odwagę umierać za język? Czy zawsze trzeba krwi, by ratować narodową tożsamość? Pytania formułuję jakbym na ułamek chwili zapomniał o polskich marzeniach i polskiej drodze do wolności. Pamiętam powtarzany z uporem komunał, że pisarze polskiego oświecenia licytowali się w piętnowaniu języka poprzedników. Robili z tym czymś porządek wg reguł osiemnastowiecznej prakseologii, używali szufli, na której można było znaleźć obok artefaktów  gadulstwa, dowodów intelektualnej i moralnej podrzędności najprawdziwsze diamenty, szmaragdy, brylanty, perły. Z jakimż entuzjazmem, zakładam taki przebieg zdarzeń, żegnały kosmopolityczne figury wyładowane po szczyt burty kibitki uwożące stosy pism niezgłębionych i nieczytanych z racji braku atrybutu nowoczesności. Kibitkę uruchomiłem nieprzypadkowo, nic bardziej złowrogiego (poza klęskami osobistymi) nie mogło spotkać równie ambitnej, wyrywnej co naiwnej patriotycznej młodzieży romantyzmu wstępnej fazy. Kibitki uwożące księgi, druki, manuskrypty chroniła na wozie do osobliwego celu przystosowanym wilgotna z stron obu plandeka. Wozacy dostrzegali w wywożonych księgozbiorach wartości śladowe; najczęściej doceniali je wówczas, gdy jedna z osi złowieszczego wehikułu grzęzła w błotach szczerego pola. Co innego las, tam wiatrołomów pod dostatkiem, wypada zawczasu pomyśleć o  zapasie, co czynili najbardziej rozsądni lub zobowiązani, by przyjechać z „czymś”. Kładli zatem łupinę wiatrołomu, gdzie się zabezpiecza  wałówkę, wodę, paszę. Gnali własnym tempem, ile pary w pęcinach na wschód. Dziki wschód, złodziejski i bezwzględny, bardzo, bardzo dziki wschód.  W razie konieczności posiłkowano się podnoszonymi w lesie kłodami. W trudnych warunkach nawet bardzo oszczędny rozrzutnym się zdaje i bisko dwupiętrowy stos migiem w błotach pogrąży. A gdy zabraknie wina, a gdy zabraknie runa co większe foliały, by się nie rozdrabniać, podkładano. Przesądzony losie dzieł solidnych, oprawianych drogo. A za księgami przez błota imperium snuły się kibitki z ludźmi lub z zatwierdzonym w siedzibie cara ciężar prowiantu  na dźwigających  – człowiek za człowiekiem – gruby aresztancki łańcuch. Uruchomiliśmy wspólnotę dzięki językowi. Za sprawą poezji!, literatury!, nauki spoiwo stało się jej częścią. Przełom osiemnastego i dziewiętnastego  wieku był świadkiem batalii o język, w ramach której wyprowadzono go gasnących, wyludnionych salonów i sal uniwersyteckich, poddając obowiązkowi przenikania obszarów nieskompromitowanych, wolnych, arcyludzkich. Czy w kontekście robaczywej perspektywy nie powinniśmy zdobyć się na odwagę i poszukać zgrabnych i wydolnych łódeczek, choćby papierowych, w języku? Dni takie jak ten prezentują sformułowane przed chwilą  pytanie wspólnotom narodowym, by podjęły refleksję, by trwały i przetrwały.     

 

U pięknej Simone przeczytałem...

 

U Simone Weil przeczytałem przed laty: „dystans jest duszą piękna" i jeszcze „trzeba dawać tak, jakby się żebrało". Byłem wówczas ciekaw, kiedy przekonam się o tym naocznie i nausznie. Co się potwierdzi najpierw: pierwszy czy drugi cytat wypowiedzi dobywanej z głębi paradoksu. Więc co zobaczę i usłyszę najpierw...? Wielokrotnie nagradzano rozbudzoną i  spragnioną spostrzegawczość słodkością o dystansie i duszy. Zaskakiwała mnie ta myśl częściej niż ostentacyjne przekonanie na temat wymagań postępu. Dużo było dystansu, bardzo dużo duszy, a dzisiaj, na katowickim Antokolu, gdy zauważyłem starszego pana, który dzieli się z potrzebującym, przepraszając, że może mu ofiarować tylko drobne z woreczka, dostąpiłem udziału w urzeczywistnianiu się drugiej ostentacji z pism pięknej Simone.

 

poniedziałek, 20 lutego 2023

Jakiś idiota albo idiotka

 Jakiś idiota albo idiotka, płeć i zarost bez znaczenia, odwiedza to miejsce, czyta, niczego nie rozumiejąc, następnie dobiera sposób, by skutecznie spaskudzić relacje między moją Matką a mną. Niech się wreszcie ujawni i powie otwarcie, o co mu, o co jej, chodzi.  

Przypis - zastrzeżenie: Termin: "idiota" oraz "idiotka" nie zostało użyte w rozumieniu psychosomatycznym, nie oznacza osoby cierpiącej na skutek niedorozwoju fizycznego lub psychicznego, wyraz ten odnosi się do tradycji klasycznej i oznacza nieuka - durnia. 

sobota, 18 lutego 2023

Walentynkowe popołudnie

 

   Walentynkowe popołudnie. Zwięzła wiadomość: przyjedź wieczorem, zobaczysz, co mi przysłali. Czyli  mógłbym mieszkanie miłej mi osoby nawiedzić, swobodnie zajrzeć do korespondencji cudzej… Decyzja podjęta. Na podłodze w salonie jeden na drugim trzy sporych rozmiarów pakunki, każdy wagą przekracza dwanaście kilogramów. Zawartość pierwszego częściowo pomniejszono o to, co leży na siedziskach pobliskich krzeseł. Tego nie ruszaj, to znaczy możesz zobaczyć, ale po przejrzeniu schowaj tam, gdzie były, nie rozwalaj mi koncepcji, te na krzesłach zostały przeczytane, tutaj leżą, do których nie wrócę, a tutaj odkładam warte powtórnej lektury. Pochylam się na tym od południa, a wiesz chyba, że czytanie to tylko jedna z moich powinności, spakować się muszę, coś przed obiadem przygotować, wylatuję pojutrze przecież. Gdybyś chciał, przejrzyj stos odrzuconych, może tobie się coś spodoba, bo w ferworze ogólnym bywa rozmaicie. Faktycznie, pomyślałem, warto te odrzucone przejrzeć, ale i do zakwalifikowanych również wypada zajrzeć. Zaślepiony pomysłem zacząłem postępować, jakbym początkowo pomylił stosy. Gdyby zauważyła, padłyby natychmiast słowa upomnienia. I co najlepszego, Ignac, zrobila, co najlepszego. A może postępujesz dobrze, skąd mam wiedzieć… Ze stosu zakwalifikowanych wyławiam dwa tomiki, których autorki postanowiły unieśmiertelnić dedykacją osobę jurorki prestiżowego konkursu. Jedna ograniczyła się do inicjałów czytelnych dla każdego Europejczyka, druga postanowiła przykuć uwagę odbiorcy odium zawstydzającego zapisu, czyli nawet śmieszną, albowiem na widok parsknęliśmy oboje, solidną ortograficzną krową. Teraz widzę, jak wiele nas różni, jeszcze nie wiem, co bym zrobił, gdyby ktoś ośmielił się zainicjować moje nazwisko dobrodusznym „ce” „ha”, a ty przy czymś takim zachowujesz spokój, uśmiechasz się beztrosko. Jesteś silnym mężczyzną, weź no fiński nóż i rozpraw się z banderolami na pozostałych pakach. Konstrukcja kartonowa, której układ ulegnie przedawnieniu, przypomina usytuowanie brył wyższego budynku wzniesionego w miejscu dawnego deokapu między rondem a Nosprem w Katowicach. Konserwator zabytków i główny zarządzający panoramą miasta to duet odważny i progresywny. W konkurencji odrywania nowych obiektów od tego, co ludzkie, grubszego w Katowicach rekordu raczej już nie ustanowi. W dni ze słońcem obiekt imituje siedzibę zuchwałych promieni, w te bez słońca, wieczorami, nocami, zwłaszcza wtedy, gdy wre praca i sączy się zwolna w najlepsze ekologiczna maślanka bladych świateł, budynek obserwowany od strony południa, zły przekształci w żałosną egzemplifikację postmodernistycznego tragizmu. Załączony obrazek rozpiera groza obłudy; jakby obcy, cudzy, wrogo nastawiony - zamiast zadowolić się możliwością wystawienia cyrkowego tropiku czy montowaniem ramion diabelskiej karuzeli – postanowił złośliwie na czas nieokreślony przestrzeń zaanektować. Kto tu rządzi? - się pytam; kto nad tym panuje? Swój czy cudzy? Architektoniczna dygresja. Zaprawdę nie mam ani wiedzy, ani odwagi, ani niezbędnego pomyślunku, ani kapitału, żeby zaproponować miastu jakąkolwiek alternatywę. Odkąd wylądowałem na Giszowcu opuściła mnie pasja projektowania wnętrz. Bruliony z rysunkami trafiły do młyna w pierwszej kolejności. Obecnie, po reaktywowaniu onegdajszych zainteresowań, mógłbym się co najwyżej zdobyć na dobrowolną banicję uruchamiającą procedurę napędzania silnika twórczości według dziewiętnastowiecznych konwencji; dominuje wśród nich zintegrowana, twarda niczym warkocz najzdrowszej fryzury zbiorowa klątwa zgromadzenia sołtysów: nieprzejednanych i nieskorumpowanych piewców i apologetów katowickiej rustykalności. Budynek to komunikat o coraz węższych asymptotach. To także odprysk treści gorejącej, której aktywną lekturę podejmuje jedynie wzrok czekających na tramwaj lub autobus. Pewnie ktoś już w myślach organizuje wycieczki z zamiarem upowszechnienia wiedzy dotyczącej znamiennych katowickich elewacji, sztukaterii, funkcjonalności. Ktoś już pewnie chroni w bezcennym zanadrzu wirtualne trasy ulicami Katowic: dawnych, socrealistycznych, wielkopłytowych i developerskich. Aktywność miłośników miasta zrzeszających się nieformalnie w rozmaitych wirtualnych społecznościach, tysiące zdjęć archiwalnych i współczesnych, naturalnych, naturalizowanych i retuszowanych, amplifikowanych i dziobanych obrzydliwym liternictwem dowodzi istnienia społecznej potrzeby hiperbolizowania wzruszeń, łatwego przechodzenia od stanu zdawkowej obojętności do sytuacji oznaczającej zgodę na wzniosłość. Lada jaka pamiątka rozczula nawet twarde, uśpione serca. Wiem coś o tym, ponieważ od czasu do czasu i swojemu się przyglądam. Jest w Katowicach – placu budowy permanentnej – istniejących z myślą o wygodzie socjalnych i zawodowych odpowiedników dawnych wojaków (utrzymujących się z pańskiego żołdu), poruszających się z gracją pracowników dawnych kombinatów eksportowych – coś niebywale odrażającego. Dzieciom dzieci kształtujących wyobraźnię ansamblem permanentnej prowizorki gorąco współczuję. Co przekażą swoim pociechom świadkowie budowania i burzenia, burzenia i ogonów oczekiwania na jakikolwiek efekt. A może nie mam, a może faktycznie nie mam racji, bo nie mam i kropka. Tak właśnie przejawia się, przejawiać się nie powinna municypalność naszych czasów: brudne ostańce, kałuże i lodowiska a w najbliższym sąsiedztwie nowoczesna infrastruktura sterowania ruchem, która niby przesądza o być albo nie być użytkowników drogi, w istocie bardzo wspomnianemu „być” utrudnia życie. Pozwoliłem, napozwalałem sobie, niczym Rachel przy „Weselu” dygresji dosiadłszy. Usunięcie jednego elementu z kolumny demontażu całości nie przeprowadzi. Jakoż po użyciu fińskiego noża i otwarciu kartonowej klapy oczom naszym ukazał się zgięty w pasie plik papieru stanowiący legendę przesyłki. Na kilku zadrukowanych i zszytych stronach wykaz około dwustu siedemdziesięciu pozycji książkowych stanowiących zawartość pudełek, których układ bardzo katowickiego szkieletora przypomniał. Po wygładzeniu znaleziska skonstatowałem, że od lektury nazwisk i tytułów oraz miejsc wydania, a także nazw oficyn warto rozpocząć grę z nadesłanym pięknem. Obfitość imion, nazwisk, tytułów tomików zwiastuje niebywałą rozkosz; żadna to tajemnica, żadne jej odkrycie, wszak tytuł i okładka wabi i sprzedaje, przyciąga lub zniechęca. Tyle pracy – ciężkiej i nieustępliwej – a potem przychodzi redaktor i przedstawia takie czy inne życzenia, zleca robotę grafikowi, który ani myśli zapytać autora, czy niewątpliwy magnetyzm okładki nie jest przypadkiem w odniesieniu do treści dzieła tropem fałszywym. Trafiały się w kartonach okładki, na które jako autor zgodziłbym się jedynie po przyłożeniu lufy do skroni. Wielka jest kwiatów władza, większa zapewne okładek. Tak się mają te zależności. Z przeglądanej listy wyłowiłem kilku dobrze znajomych, bliskie wątrobie miejscowości i wydawnictwa. W 2022 wydano zapewne dużo więcej tomików i wyborów. Brygady poetów i zastępy poetek z różnych względów odbiją sobie fakt niewydania niczego w roku następnym. Ilość przewrotnie imponująca. Produkcja bije na głowę i kompromituje na całego wszelkie ewentualne rachuby, założenia ministerstwa artyzmu. Czy chociaż w połowie nadesłanych i opublikowanych prac opatrzonych na czwartej stronie okładki kodem kreskowym i ceną macerował się substytut bezcennych skrupułów, który zwyczajowo powinien towarzyszyć każdemu, kto przystępuje do pracy nad wierszem? A może zadziwiająca łatwość, z jaką wiersz przyszedł, nie powinna niektórych zawstydzać… Jak dobrze być krytykiem w naszych czasach, jurorem także; można dysponować wiedzą, o jakiej nie mają pojęcia urzędnicy z cenzusem.                                       

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...