„Ballady i romanse” Adama
Mickiewicza otwierają polski romantyzm; uczeni lubią operować kategorią:
stanowią cezurę, wyznaczają moment, wywołują przełom, formułują nieodwoływalne,
bezpowrotne, nieodwracalne. Skoro uczeni lubią operować, radzi odpytać nas z
tego, co uznali za słuszne albo co sobie wymyślili. Osoby, których los zawisł
od tego, w jaki sposób odpowiedzą na pytanie wcześniej urodzonych, muszą to i
owo w sobie przełamać, to i owo oswoić; szaleństwem bowiem (ściśle romantyczna
kategoria? ) byłoby pomijanie czy wymijanie oczywistości. Zaczęliśmy od
naukowego sztafażu, o którym czterech na pięciu poetów marzy jak o adresie najwłaściwszym
– nieosiągalnym. Ten to miał szczęście, zazdroszczą Mickiewiczowi, ten to miał.
O nas cicho na katedrze; gotowym srogi kołacz upiec lub najmniej zamówić, żeby się
to zmienić mogło. Mickiewicza, dobrze pamiętacie, chłostano za ballady do krwi.
Jedynie kucharki przenikały te treści ze smakiem, dyspensując się od darcia
jarzyn i rozrywania różowej klawiatury wołowego i przesiewania jagód bobu. Czy
widział ktoś Danusię przechwytującą z książki najczulsze subtelności na
stopniach kuchennych schodów? Tego widoku zaoszczędzono nawet niejakiemu Krukowskiemu,
na temat którego rosło przekonanie, że w Wilnie nikogo nie znając, o każdym
wszystko wie. Gdy dobrniemy w małej improwizacji do wyznania: „jam się z
krukiem zmierzył…” otrzymamy pośrednio rozproszony portret eksplikacji zła w
ujęciu potocznym i wielkomiejskim. Portret, którego eschatologiczną wyrazistość poprzedziło
studium szkicu z natury. U Mickiewicza zło ma twarz: zastawia sidła i samo w
nie wpada. To coś więcej niż jakość dodana! Zwykliśmy tłumaczyć dzieciom i młodzieży,
na czym polega oryginalność i nowoczesność tych wierszy. Odnajdujemy się
wówczas w roli zakładników lepszej przyszłości, niczym trzeci teatralny
garnitur, któremu oznajmiono, że w planach na nowy sezon dyrekcja teatru przesądziła
o rozpoczęciu przygotowań do dwóch albo trzech premier z repertuaru Szekspira.
Chociaż się czujemy nieswojo, straciliśmy nadzieję na obecność naszych imion
obok postaci z górnej części afisza, wierzymy, że tym razem chociaż z halabardą
po scenie pobiegamy. Nawet ktoś – powiedzmy sobie: niewyraźny – nagle się
odzyska, być może skutecznie przełamie, na nowo odkryje… Bo „Ballady i romanse”,
bo romantyzm cały wyrasta bezpośrednio z doświadczenia tajemnicy. Owszem, można
mówić o kontekstach, millenaryzmie, emigracji, przeklętej doli, charyzmatach,
można rozdrapywać związki literatury z językiem, słownictwo z estetyką, wiary
religijnej z wiarą w sztukę. Można, ale bez komentarza dotyczącego lekcji
wtajemniczenia, bez opisu literatury jako przejawu, bocznej arabeski dążenia do
czegoś więcej, do czegoś, co poprzedziła świadomość ciężarów branych na siebie
wyzwań i obietnic – powzięty wysiłek poznawczy, naukowy, dydaktyczny zapadnie
się w obrazie literatury wyprowadzonej z przyczynków. Przestrzegam przed próbą
zastygania w przekonaniu, że pisarstwo to typ określonego zajęcia. Pisarz w takim
rozumieniu nie potrzebuje ani kierownika, ani wydawcy. Nie potrzebuje nawet
stołu. Wracamy do romantyzmu jak do zdroju również naszych odkryć, olśnień.
Wszystko co piękne w literaturze nowożytnej wynika z romantycznych powinowactw.
Czasami te zależności są tylko sugerowane, czasami insynuowane. Czytelnik „Ballad
i romansów”, szczególnie taki, którego zapewniono, że teksty składające się na spójny
zestaw, to literackie pierwociny Mickiewicza, ma prawo żywić przekonanie, że
nasz twórca już właśnie taki był i kropka.
Był zdolny, skoro już w pierwszej osobnej książce osiągnął pułap niedostępny
dziesiątkom autorów o chwiejnej reputacji.
Czego spodziewać się po Mickiewiczu,
czego po uważnym czytelniku jego tekstów? Pewności, jednoznaczności oceny
moralnej na tle estetycznej spójności. Prawidła moralne, jednoznaczne
opowiadanie się po stronie dobra, prawdy, piękna, wiary, nadziei, miłości umieszczają
w nawiasie normy fachowo temperujące siłę wyrazu. Klasycyzm stoczył zwycięski bój
z ekspresją. Nad jej zwłokami wprawił w ruch kręgi ospałego powietrza. Klęskę przeciwnika
przypieczętowały walory skutecznie odstręczające czytelnicze zaufanie. Klasycystyczne
„ja” dochodzi do głosu w prowokowanym dialogu; narratora definiuje przekonanie
wynikające z obiektywności, dookreśla perspektywa permanentnego post factum.
Narrator ballad pozwala się zaskoczyć, prowokuje rzeczywistość do okazywania
tego, co w niej odkrywcze, dziejące się, trwające, wydarzające się. Ballady stanowią
bezpieczne izolatorium nieliterackości będącej gwarancją „prawd żywych”. Kryterium
powagi mianowano muzyczność tworzywa dzieła literackiego. Kto by pomyślał; po dziesięcioleciach
epatowania sensem i metonimią, rachunek przyszedł pocztą, a wraz z nim pakiet
radosnych czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz