O "Weselu" można by w
nieskończoność. Ze swadą i oskomą, z przesadą i bez przesady. Istotny trop
wszelkiej analizy znajdziemy w podpowiedzi określanej mianem podobieństwa zachodzącego
między zbiorem faktów a ich sfunkcjonalizowaniem w postaci artystycznego przetworzenia.
Taką zależność narzucają kładki łączące epizody historyczne ze starannie opracowanym
artefaktem literackim. Powiedziało się o zbiorze zdarzeń, tymczasem wypada zapytać:
jakich? Kogo lub czego ściśle dotyczących? Podczas dzisiejszego "czytania
Wesela" w "bronowickiej chacie" - czyli w odnowionym dawnym Muzeum
Młodej Polski często mówiono Gadamerem, momentami dopuszczano do głosu Brzozowskiego,
rzadko, rzadziej pozwalano mówić Wyspiańskiemu. Brak wzmianki na temat
"rogu obfitości", jakim były ówczesne bronowickie gumna, kopce, stogi
i komory zepchnęły rozmowę na tory osobne i umowne. Wyświetlanie tematu
weselnego w anturażu "liturgii przejścia" stanowi przykład
rozumowania na wyrost. Takie cebulki można sadzić na parapetach urzędu stanu
cywilnego w gminie otoczonej gęstym lasem. Nasi bohaterowie, zwłaszcza jeden bohater,
którego prototypem był szkolny kolega Wyspiańskiego, niczego aż tak istotnego
nie przeżywali. Racja, zagrzał ich, rozgrzał zorganizowany na okoliczność
towarzyskiego spotkania płynny zastaw gospodarski. Nikt stamtąd poza
bezcielesnym prawie Wyspiańskim trzeźwy do domu nie wrócił. Trzeźwość zachowuje
również (jakżeby inaczej) rezolutna Isia - najstarsza córka Włodzimierzostwa
Tetmajerów. Poza tym wszyscy znajdowali się pod wpływem: albo pili, albo
zamierzali, albo zdobywali się na śmiałą konstatację, że aktualnie mają już dość.
A Wyspiański stał i patrzył; na wszystkich i na każdego z osobna. Patrzył, wściekły
jak nigdy w życiu. Patrzył, oczom nie wierzył. Seria sytuacji zawstydzających,
seria zdarzeń z gatunku ostrego zrozumienia, przebrała miarę, przechylała czarę,
przechodziła w postać dygoczącego smutku; niestety to zbyt wiele, niestety za
dużo tego. Czas i przestrzeń nie sprzyjają, o kim, o czym i dla kogo te zalążki
i rozwinięcia? też do końca nie wiadomo. Jedyną nadzieją niezależny akt
twórczy, partytura i szkic tego, co się usłyszało w chwili obezwładniającego
skupienia. Zobaczył nagle, stanęło przed nim, zawirowało, zaiskrzyło weselnie.
Blisko by upadł, szczęściem miał za plecami futrynę. O nią wsparty stawał się z
chwili na chwilę jedynym widzem, który się tym, co zobaczył, zapragnął
podzielić.
Trzeba nade wszystko pamiętać, że
Wyspiański miał wówczas głowę zaprzątniętą czym innym. Kalendarium życia, towarzyskich
agonów i twórczości notują skrzętnie najmniej siedem niezależnych motywów; dwa
z nich dotyczą wyodrębnionych sporów i animozji z malowanym bohaterem wieczoru.
Podczas jednej z rozmów Wyspiański poczuł, że dawny szkolny kolega wyraźnie ma
go za nic. Nic się (niby) nie stało, ot maleńkie nieporozumienie, brak towarzyskiej
zgrabność, którym można tłumaczyć przedweselną tremę. Zaprawdę nic a nic, Rydel
prosząc kolegę o przyjęcie zaszczytnej roli świadka, najwyraźniej zapomniał, że
Stanisław niedawno sam stawał na kobiercu, co implikuje obowiązek zaproszenia
na ucztę także małżonki przyjaciela. Przed samym ślubem Lucjana i Jadwigi doszło
między kolegami do drobnej słownej utarczki, sprawa dotyczyła... stroju (nader
skromnego) Wyspiańskiego. Stanisław stał przed drzwiami bazyliki w długim
sztukowanym płaszczu, co najwymowniej świadczyło o tym, że aromatu grosza jego obszerne
kieszenie od dawna nie czuły. Projekt najbliższych wydatków zwiększał deficyt.
Wyspiański nie nadużywał szuflad, nie pozwalał rękopisom dzieł "skończonych"
dojrzewać miesiącami. Działał - można powiedzieć - impulsywnie, w tempie tylko
troszkę wolniejszym od tego, co dzisiaj postawilibyśmy obok dziennikarskiego
speedu. Nie wiadomo, co bardziej, co najbardziej okręcało się wokół szyi?
Pomyślmy tylko, jak się czuje młodzieniec, który od trzech lat z górką wypatruje
symptomów, który pracuje w trybie raczej technologicznym, któremu płacą z
odwłoką za zrealizowaną pracę, od którego niepokoją koniecznością zwrotu
pożyczek, który niedojada, nie dopija, który odkrył przed chwilą pod brodą niepokojącą
wstydliwą zmianę. Wyobraźnię Wyspiańskiego opanowała praca nad
"Legionem". Co z tego, że tekst z chwili na chwilę nabierał ciała...
Uruchomione sprawy nie pozwalały o sobie zapomnieć, trzeba było imprezy w
chacie Tetmajerów, żeby się czym innym zachłysnąć. Zasugerowałem istnienie o
siedmiu obiektywnych, udokumentowanych problemów, jako tako opisałem pięć, kto
lub co stoi za brakującymi? Zaczynu obu dotykały pracowite dłonie Teofili. Sama
w sobie była problemem. Problemem Wyspiańskiego było także przyglądanie się
sobie w nowej roli; od kilku tygodni był małżonkiem, czego nie rozniosła po
Krakowie żadna spokojna wieść ani krzykliwa feta. Rydel reprezentuje inną
krawędź istnienia; tym, że zmienia stan, żyło całe miasto. Nie brakowało opinii
przepełnionych obawami, zdań spod znaku przestrogi, wróżb że aż strach pomyśleć.
Jedyna radość, że wreszcie, rozpustą bowiem i niewypłacalnością kończy się
starokawalerstwo. Nie brakowało w Krakowie osób, którym rysująca się
perspektywa zarazem podobała i nie podobała się. Sprawy nie osadzano na skale,
ot igraszka zwiewna, rzewna, fanaberia, błysk, lamperia. Nie mówcie więc,
szanowni Państwo, że mamy w dramacie do czynienia z misterium przejścia.
Naturalnie przechodzono; z alkierza do gabinetu, gabinetu do izby, gdzie ścisk,
pisk i basetla, i kozice. Trzeba było muzykantom szóstką zaświecić, żeby przywleczona
z rodzicami dzieciarnia mogła sobie na skrawku klepiska pohulać. A wszystko z
inicjatywy Stanisława, który za pośrednictwem Helenki wydał odpowiednie polecenie
muzyce: "teraz niech zatańczą wyłącznie dzieci". Była to bodaj jedyna
okoliczność świadcząca o realnym wpływie Artysty na przebieg zdarzeń w
bronowickiej chacie. Nawet świeżo poślubionej Teofili za mankiet nie chwytał i
słowem nie temperował. Skutkiem siedmiu boleści stał o futrynę wsparty i
czekał. Z owego czekania, patrzenia wysnuwał rzecz nową, historię wesołą i
ogromnie przez to smutną... Bo martwić
się było czym, weselić zaś tylko tym, co i tak szybko przemija.
Nasz pobyt w Krakowie
przekształciliśmy w pouczającą, kaloryczną, opalizującą znaczeniami opowieść. Trudno uwierzyć, ale bezcenne
rekwizyty faktycznej osnowy nadal czekają na oczy i uszy nawiedzających
ożywioną po remoncie całość. Wycieczki naukowe do Bronowic były przed laty
tradycją naszej szkoły. Wracaliśmy przeważnie zachwyceni miejscem oraz bardzo
mądrą opowieścią na temat genezy "Wesela" jako jednego z
najważniejszych tekstów literatury polskiej. Z jednej wycieczki przywiozłem
dylemat - zagadnienie: Czy arcydzieło Wyspiańskiego należy do literatury
regionalnej? Pytanie dotyczy różnic między literaturą typowo krakowską i
charakterystycznie polską. Którędy przebiega granica? Czy nakłada się ona na granice
historyczne i geograficzne? Z iloma krainami ziemia krakowska sąsiaduje? Tym
pytaniom towarzyszył stukot kół na szynach kolei żelaznej. Odkąd zdefiniowano
trafność idei autobusowego komunikowania Katowic z Krakowem, korzystamy wyłącznie
z efektywniejszej opcji. Trasa kolejowa na odcinku Katowice - Kraków w kilku
miejscach zawiera odcinki, które nawet rumiane ekspresy pokonują z maksymalną prędkością
25 km/h. Dawniej wysiadało się na stacji Kraków-Mydlniki i stamtąd polami, szlakiem
Jaśka z "Wesela", truchtem do Bronowic. Droga powrotna wiodła przez
Łobzów, Karmelicką, Planty, Rynek - obowiązkowe punkty. Niech nas z krakowskimi
bohaterami "Wesela" łączy coś równie ważnego jak wiedza o treści i
formie utworu, niech połączą nas widoki (inne, niepodobne) rozprzestrzeniające
się wzdłuż trasy powrotu z Bronowic. Doświadczenie podróży sprzed blisko (za
chwilę przeczytamy: sprzed ponad) dwunastu dekad rozpatrywano w kategoriach
wyprawy. Jak wiele się zmieniło! Ciekawi mnie, co na to uczestnicy tamtych
wydarzeń? Czy w przejawach nowoczesnej aglomeracji dostrzegliby wypełnienie czy
zaprzeczenie zarysowanej w utworze perspektywy? Czy na czymś takim, na takim
właśnie rozwoju Bronowic i Krakowa zależało Wyspiańskiemu? Krakowa, w którym
jest cząstką pośród cząstek, Bronowic, o odwiedzaniu których z powodu nadmiaru
obowiązków oraz nadejścia oczekiwanej, spodziewanej nie mogło być mowy.
Szczęściem dał się namówić wtedy, dzięki czemu mamy Arcydzieło na miarę
najwybitniejszych dokonań i możliwości, mamy historię ponurą i ogromnie
przez to pouczającą.