Aktualnie
jesteśmy świadkami mieszania się szarości z refleksami słońca, które ma
kaprys prowizorycznie dogrzewać pod zbyt ostrym kątem. Oto przywilej
mieszkańców krajów północy w drugiej połowie października.
Prawdziwego
światła i najprawdziwszego ciepła szukam zapamiętale u innych; prowadziły mnie
do nich - ileż razy - także Twoje słowa. Zgodnie z tym, co pisałem w
ubiegłym tygodniu, wielki głód wrażeń chciała zaspokoić obietnica przeniesienia
się w kierunku wschodnim. W piątek stanęliśmy z Hanią na chwil parę w
Przemyślu, mieście pełnym świątyń i piwnic ewangelicznych celników, by po dwóch
godzinach w marszrutce osiągnąć rogatki Królewskiego Lwowa. Przeżycie
niewymuszonej euforii porównywalne z tym, czym napełniały się nasze serca w Wilnie.
Zdarzyło
się jednak coś, co wykroczyło poza logikę następstwa faktów, coś z konwencji
narracji zbierających naparstek po naparstku nektar mijanych
miejsc. Zostaliśmy mianowicie podjęci jak bohaterowie baśni uwypuklającej motyw
bezwarunkowej gościny. Królewskiej nomen omen. Wyrównamy ten cud twórczością,
bo nie może być tak, żeby ślad, żeby długa seria śladów miała przybrać postać
wstydliwie osłanianego keloidu. Niech inni też coś mają z tego, że Lwów widzieliśmy
i że czuliśmy, jakbyśmy na świat w nim przyszli; jakbyśmy nigdy z niego
nie wyjeżdżali. Ślady w postaci zdjęć już są. Bezpieczne. Zabezpieczone. Dokonam
wyboru i zacznę się dzielić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz