Minął kwiecień, najwyżej
czteroletni z mamą,
Żaden z was w moim wieku nie pracował
w hucie
i żadnych z częstych wizyt nie
wyniósł przezroczy
ani cekinów piękna, jakimi dekorowano
konfekcję
pierwszomajowych pralin. Ciężkie jak słoń szuflady,
a w nich czekoladki i mikroskopów dziesięć,
przy których tokowała zgromadzona chmara,
młodych dam z synami, a jeśli córki
miały,
przyszły tu z córkami. Zwyczajem staroświeckim
pan Doktor za biurkiem wypowiadał imiona,
na każde reagując gestem
akceptacji.
Synów zbyt muskularnych wysłałbym
na hałdę,
oto właściwy – rzecze mędrzec odjechany:
Widzę, że chcesz pan ruszyć śladem
swojej mamy.
Doktor
Jerzy Mroziński przez wiele lat był szefem mojej Mamy w laboratorium chemicznym
Huty Baildon. Cieszył się powszechnie ogromną estymą. Nigdy nie należał do
partii, co niesłychanie komplikowało mu relacje z lokalnymi notablami. Dalekowzroczna
umiała wszelako docenić i uszanować jego wiedzę i inne talenty. Zdarzali się
tacy urzędnicy, którzy podpuszczali Jerzego z nożem w zębach i mimo wyraźnych
protestów zainteresowanego, zamieniali w nagłówkach listów gratulacyjnych adekwatne
„dr” na przegadane, jednoimienne „tow”. Z opowieści rodzinnych wyłaniał się w
postaci osoby praktykującej realną dobroć. Dzięki Jerzemu, któremu nadałem
tytuł „odjechanego mędrca”, moja Mama czuła się w pracy wspaniale. Doktor chemii Jerzy Mroziński - nauczyciel
zawodu, spolegliwy opiekun, wzór szefa; kultywował zwyczaj rozpoczynania pierwszomajowych
pochodów, z których tradycyjnie zawczasu się urywał, macierzyńskim piknikiem w miejscu
pracy. Dzięki temu miałem sposobność poznać bliżej potomstwo koleżanek Mamy:
Krzysia, Rysia, Basię, Witka, Tomka, Adama. O żadnym z wymienionych pan dr
Mroziński nie wydałby krytycznej opinii; prędzej język przyrósłby mu do
podniebienia. Jeśli odbiorca wiersza stwierdzi, że jego bohater nie pasuje do odczytywanego
niniejszym portretu, będzie to świadczyć wyłącznie o niskiej jakości tworzywa i
syntaksy, z których utoczono niefortunną frazę. Żadną miarą o kimkolwiek dr Mroziński
nie wypowiedziałby słów, na jakie zdobyło się w wierszu wyodrębnione porte
parole. Najwyższa pora wytłumaczyć dwie
istotne kwestie! Mędrzec odjechany to związek odzwierciedlający
doświadczenie losu. Forma określająca nie jest epitetem tylko przymiotnikiem pozostającym
pod silnym wpływem konstrukcji z imiesłowem.
Odjechany znaczy, że dokądś się udał, dokądś wyjechał i że tutaj po
prostu go nie ma. Legenda głosi: pewnego dnia nie wytrzymał i ostentacyjnie,
widowiskowo odmówił przyjęcia kolejnego wyróżnienia, którym uzurpowano sławę i podnoszono
zasługi ugrupowania jednoznacznej konduity. Odpowiedziano mu zwolnieniem ze
stanowiska, po tygodniu wyrzuceniem poza bramę zakładu, któremu ofiarował
najlepsze lata. Przypisuje się mu los banity, emigranta. Ile w tym prawdy, ile
legendy? Legendą natomiast nie jest następujące wspomnienie: podczas jednej z
wizyt w miejscu pracy mojej Mamy dr Mroziński, dostrzegłszy u mnie (czterolatku)
szczere zainteresowanie laboratoryjnym instrumentarium, zwrócił się do mnie
per: „panie kolego”. Następnie dodał słowa przytoczone w stopce sonetu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz