niedziela, 8 grudnia 2019

Sam wyjdę bezbronny...



Sam wyjdę bezbronny...

                        Są dni, gdy nie otwieram okien.
                        Nie otwieram, wiedząc, że za nimi nic prócz chłodu.
                                                            Św. Danuta 

                        Są takie znajomości, są takie przy - jaźnie, o których nie wiadomo, co powiedzieć, nie wiadomo, co napisać. Przyjaźnie odkładane na bezpieczne później, na świętej Kiedyś, świętego Kiedysia. Przyjaźń nasycona pewnością, uroda pojmowana w lot i nad podziałami. Przyjaźń zrodzona z pewności, że nazajutrz po mnie, wyprowadzisz z mroku słowo krzepiące i jasne, spolegliwe i określające, precyzyjne i niepozbawione sentymentu, rozpierające się na kopczyku projektów: niecierpliwych, połyskliwych, podskakujących z gracją na patelni ciepłej. Żywię przekonanie, że przyjaciel podejdzie do okna, rozejrzy się, muśnie myślą obowiązkową agendę, do biurka wróci, książek poszuka, przewertuje, poczyta, przypomni sobie, pióro odkręci, laptopa włączy, pisać zacznie. W ogóle miało być inaczej, mieliśmy się obaj solennie zestarzeć, raz a porządnie, do zawstydzenia, po kres wstydu upić, upajając się przy tym widokiem pawiego ogona wspomnień, obmacywać zachłannie dawne powidoki, do własnych, do cudzych błędów się poprzyznawać, lukami pamięci, wylotami wyobraźni cieszyć. Powiedziałbym mu wtedy: wiesz Krzysiu, czuję, że zmarnowałem życie. On by mi wtedy: Ty zmarnowałeś? Nieprawda, tylko zobacz, spójrz, zastanów się.
            I z tym byś mnie zostawił, ogołoconego, bezradnego całkiem wobec niewydolności stylu, rozpaczliwej elokwencji, podciętej inwencji oraz czegoś, czego z braku wiedzy nie wypowiem. Okładałbym się tym zdaniem - apelem jako jedyną krytyczną uwagą, którą skierowałeś pod moim adresem. I nie dlatego, że brakowało powodów, pretekstów. Przyjaźnie polegają na niemówieniu w obecności zainteresowanego czegoś, co w innych okolicznościach wyrwałoby duszę do sportów siłowych. Przesądziły o tym cechy u innych nader rzadko spotykane, nieistniejące ani w podobnej intensywności, ani kondensacji. Nie mam na myśli obfitości cech, różnorodnej i zróżnicowanej, delikatesowej złożoności; wartości Tobie bliskie odnoszę do jakości, a także wyjątkowego rytuału pracy. Jestem dłużnikiem Twoim, Krzysiu. Gdy zbieram zewsząd rozproszone cząstki, konstatuję zaskoczony, jak wiele tego było, ile jest, z jak wielu stron przybywa. Skąd do Ciebie przyszły łaski, zdolności, moce... domyślam się. Wam, drodzy moi, niczego nie sugeruję, nie narzucam. Przede wszystkim nazwisko. Odpowiedziałeś bez euforii, dumy, że słynny Zbigniew, autor Wspólnego pokoju, to faktycznie Twój krewniak po mieczu. W trakcie krótkiego życia napisał dość sporo. Miłośnicy dwudziestolecia wymieniają go w pierwszej piątce autentystów i kluczników, niezwykle utalentowanych i czujących wczas o sobie literackich naturszczyków. Moją samoistność również fundowały liczne talenty krewnych po mieczu i kądzieli, z tą różnicą, że nie chciały istnieć w ciemności bibliotecznego regału. Nikt spośród moich nie okazał się ani autorem książki, ani bohaterem debat; przenikali za to do legend i plotek lub czegoś w tym guście. Mimo boleśnie naówczas odczuwanych mankamentów zmierzaliśmy po własny owoc rodzinnym popychani, prowadzeni kijkiem. W czasach naszego: uu - aa, w epoce naszego da - da hitem wielorakich straganów odpustowych były drewniane, w kółka zaopatrzone, do lasek przytwierdzone motylki. Kółka suwane po asfalcie, betonie wprawiały w ruch ozdobione kwiatkami skrzydła, które w zależności od tempa reagowały aplauzem raz głośnym, innym razem cichym. Dzisiejszych milusińskich zabawka ta - podejrzewam - ucieszy na chwilę. Co innego nas; byliśmy wszak zakładnikami ponurych, siermiężnych deficytów, które nawet wątpliwej jakości instrumentarium podnoszą do rangi ośrodka zdarzeń. Łaskoczący powietrze motylek ze sklejki dosłużyłby od biedy powagi, która pozwoliłaby mu przejawiać aktywność w randze przedmiotu kierunkowego, nadającego ton. Mógłby określić kierunek i osaczać fazę nie tylko dzieciństwa, młodości, wieku męskiego, ale także dorobku do pozazdroszczenia, zasłużonej i godnej, endemicznej i niekwestionowanej pozycji w świecie profesjonalnej krytyki literackiej oraz niewyżebranej hierarchii akademickiej. Chciałbym przedstawić portret Krzysztofa spoza literackich, naukowych, krytycznych afiliacji. Pamięć podpowiada takie momenty, gdy podczas rozmów o książkach orkiestra nagle stawała, na tapetę, wokandę, mównicę wkraczało samo życie w postaci opowieści o tych i tamtych, nade wszystko o dzieciach, synu, córce; rzadko, bardzo rzadko o kolegach z pracy, szczególnie młodych, najmłodszych. Jako absolwenta studium doktoranckiego, poprosiłem Cię o wykład dla uczniów mojej szkoły. Zgodziłeś się z miejsca. Zasugerowałem temat. Jednego, czego faktycznie żałuję to tego, że pogadanki dotyczącej literatury najnowszej nie zarejestrowało żadne, dzisiaj tak popularne instrumentarium przenośnej pamięci. Krzysiu, na spotkanie z Tobą, choć rozpoczęło się dawno po obiedzie, przybyli ułani z klasy, której byłem wychowawcą i kilku spoza tej struktury, ponieważ wykład Twój miał mieć charakter otwarty. Słuchało Cię ponad dwudziestu uczniów czwartej klasy pięcioletniego technikum automatyczno - przemysłowego i kilku zainteresowanych z innych klas, którym zawczasu perswadowałem ogrom korzyści, jakie niesie możliwość uczestniczenia w spotkaniu z kimś, kto najlepszą wiedzę zawdzięcza bliskim i częstym kontaktom ze środkiem źródła. - Ale jak mam do nich mówić? - pytałeś z chwilą przekraczania progu sali opatrzonej numerem 307.  - Krzysiu, to wspaniała młodzież, miłośnicy wiedzy i konkretu, a swoje słowa traktuj jak ziarno przeznaczone na zasiew, czyli zarazem oszczędnie i rozrzutnie, jeśli można w ogóle, a można było przecież tak rozumianą ambiwalencję połączyć. Ledwie Cię zaprezentowałem, już się zaczęło. Pięknie i mądrze. Za oknami dzień się nachylił i w mrokach dane nam było opuszczać miejsce odczarowane na czas jakiś. Jednego spośród słuchaczy w pewnym momencie sen ogarnął, co stwierdziliśmy obaj z niejakim rozbawieniem. Widok ten ani Ciebie, ani mnie nie skonfundował, przejął, wszak (wiadomo powszechnie) różnych ma Pan Bóg stołowników. Skądinąd, powinieneś to wiedzieć Krzysiu, ale ów rycerz śpiący nie spał twardo zgoła, jedynie śnił natenczas, by później, to znaczy po kilku miesiącach, obudzić się z pragnieniem podjęcia studiów filozoficznych, socjologicznych. Implantowałeś widać pragnienie zrozumienia i Twoje słowa rozwijają nadal.
            Z najgłębszych sektorów pamięci dobywam momenty, do których nie dotrą skoncentrowane impulsy badaczy, subtelni wyświetlacze licznych dóbr i zalet. Krzysztofa Uniłowskiego wyłowiłem z nielicznej grupy łebskich, odważnych polemistów. Już na pierwszym roku przekonałeś mnie, że dysponujesz potencjałem i zasobami przekraczającymi pospolity standard. Słynne dyskusje w ramach ćwiczeń z filozofii, to wtedy właśnie po raz pierwszy dostrzegłem Twój realny format. Byliśmy bodaj jedynymi, którzy nie pozwalali sobie na status ofiary gwałtu przez uszy. Naszym przeciwnikiem był człowiek w mojej ocenie za bardzo jak na miłośnika mądrości spetryfikowany. Z radością konstatowałem, że wytyczonym tropem ruszyli inni, po kilku miesiącach pan Tomasz miał problem i raczej niechętnie układał się z koniecznością przedkładania spierniczałych mądrości elicie naszych połączonych konwersatoriów. Po filozofii mieliśmy - pamiętam dobrze - lektorat języka angielskiego z Jadwigą Węgrzyn, wy zaś poetykę z Anią Węgrzyniakową, potem było coś jeszcze, po czymś jeszcze coś innego. W końcu - wf. Piękne to były wspomnienia, miłe przeszłości obrazy, przypominał sobie we mnie wołek jak cielęciem bywał. To dziwne, ale dotąd pamiętam Twoje na boisku w dniach ze słonkiem szarpaninę. I te kontrasty liczne tak dobrze pamiętam, jak na szerokim jeziorze połyskujące skrawki nieba. Proponowałeś styl, rzekłbym: źródłowy, angielski. Sprawdzałeś się nade wszystko w napadzie, osobliwie zaś jako lewoskrzydłowy, niesłychanie szybki, ale też bywałeś szlachetny, finezyjny niczym Karl Heinz Rummenigge. Ciebie mieć w składzie - sukces raczej pewny, choć przeciwników - musisz przyznać - mieliśmy nie w kij dmuchał: Nowojski - król środka pola, Stypa - klasyczny libero, Kos - lustrzane odbicie Didiera Deschamps'a i Zarzycki - słynny Smolarek starszy, w jednej osobie zarazem sprawny i wygadany. Grał z nami także Gienek Moskała - najwybitniejszy spośród, pomysłowy jak Deyna, pracowity jak Matysik. Szum, który powstawał, gdyś do boju szedł, zagłuszał klekot pędzących opodal motorynek. Wierzcie mi, gdy się Uniłowski w okolicy cudzej bramki z piłką zjawiał, widok ten deprymował najdzielniejszych zgoła. To jest charakter, to jest temperament - rozszerzałem w myślach zasoby sportowej nomenklatury. Na sukces drużyny pracowaliśmy wspólnie, osobliwe zasługi przyznać trzeba Sklorzowi, to najlepszy przecinak, z którym w życiu grałem; w odbiorze: mur - beton - klinkier, w wyprowadzeniu: trzask bata, w ułamku sekundy podawał na wolne pole, stamtąd, niczym trudna do wyobrażenia synteza Rummenigge'go i Stoiczkova, przenosiłeś ze smakiem ciężar wielkiej gry! Rywali mieliśmy godnych, stąd wyników, jak w angielskiej lidze, nie umiałby przewidzieć nawet specjalista. A po meczu od razu wracałeś do lektur i niekończących się kwestii przed zawodami podjętych.  
            Po latach urosłeś jeszcze bardziej, podjęcie równolegle studiów na kierunku drugim przesądziło, jak mniemam, o Twojej przyszłości. Pozwól, w tym miejscu muszę to wyznać, wielokrotnie przybliżałeś w rozmowach sylwetkę szkolnego polonisty, słynnego Aleksandra Bytomskiego, któremu zawdzięczałeś więcej niż wypowiedzieć można.  Dekadę temu sprezentowałeś mi książkę poświadczającą kolejny etap Twoich niebywałych osiągnięć, spotkał Cię w związku z jej powszechnym uznaniem zaszczyt występowania do gronie laureatów nagrody im. Kazimierza Wyki. Serce rosło na wieść i na widok.
            W ramach snucia wątków srebrne dobywam nici. Wśród nich winienem czytelnikom i taką. Byłem jednym bodaj świadkiem zdarzenia, które najpilniej, najrzetelniej rejestruje charakter, warsztat i format mojego wybitnego Kolegi. Był rok 1988, działo się 5 grudnia, początek kolejnego spotkania w ramach seminarium magisterskiego koncentrującego się wokół literatury XX wieku. Słonko, pamiętam dobrze, dokazywało na gzymsach, świadomość aktualną to rozdzierał, to kleił niecierpliwy pytajnik, przesąd nadciągającego końca studiów, rok czwarty, wokół coraz odważniej ośmieszają się fantomy Peerelu. Gromadzimy się wokół mistrza, człowieka gruntownie, rzetelnie zdeprymowanego mistrzostwem swoim. Gromadzimy się wokół Mistrzów, których twórczość postanowiliśmy profesjonalnie poznać i zbadać. Nagle ktoś, nie pamiętam kto, wkroczył do gabinetu i z impetem informuje bez średniówki, o czym doniósł przed chwilą eter reżimowego radia: 5 grudnia 1988, przeżywszy lat niespełna 81, zmarł w Warszawie Teodor Parnicki - wybitny powieściopisarz. Teodor Parnicki, bohater Twojej pracy magisterskiej, ulubieniec Stefana Szymutki, którego - nie wiedzieć dlaczego dotąd, choć było blisko, nie poznałeś. Tego nie można zapomnieć Krzysiu, byłem świadkiem - koronnym - Twojej pierwszej (zanim dotrą w pełnym brzmieniu konsekwencje faktu) reakcji na ten komunikat. Uniosłeś brwi, posmutniałeś, zaniemówiłeś. Następnie ze skórzanej, modnej wówczas raportówki - protoplastki słynnego neseseru chirurga, z którym się wkrótce choćby na moment nie rozstaniesz - wydobyłeś gęsto zapisany brulion formatu B5, wygładziłeś jego pierwszą stronę i pod nagłówkiem: Teodor Parnicki, obok zapisu: Berlin 5  marca 1908 dopisałeś: Warszawa 5 grudnia 1988. Nie pamiętam, co było dalej, pewnie zapadłeś się w sobie, czegoś dowieść chciałeś, o czymś zaświadczyć, może odwoływałeś w myślach zamiar wyjazdu do stolicy, by się z pisarzem spotkać. Zależało Ci, ale nie zdążyłeś. Zawsze ten sam, czujący wczas o sobie, solidna firma, sicher ist sicher.
            Nie grzeszyłem wówczas rozumem, ale to umiałem dostrzec, roztargniony, śmieszny, popieprzony taki. Zdarzały się odejścia i niepewność trwania, ale wszystkich jeszcze jak na dłoni, jak na choince miałem, choć Adwent się ledwie zaczął, a niewiniątka spod sierpa, młota znaku lawinowo uwłaszczać. Dowodu solidności Twojej nic z głowy, z pamięci nie wytrzęsie. Gdyby zależało komu na tym, aby Cię w miarę lapidarnie określić, służę stosowną metonimią: Krzysztof Uniłowski, czyli spontaniczna rzetelność tytana pracy.
            Mam taką wizję: ze Stefanem u Teodora Ty. Zajęliście właśnie niskie fotele wokół uczelnianego stolika, Marysia herbatkę w dużych kubkach niesie, rzecz jasna na tacy, którą kładzie właśnie między popielniczką i cukiernicą, by, oddaliwszy się chyłkiem, sprawdzić, czy wystarczą zasoby ociekające na suszarce, czy też trzeba będzie sięgnąć głębiej, uchylając drzwiczki kredensu. Wystarczy - twierdzi, układając nad czołem szpakowaty kosmyk. Przyjrzy się wam, zauważy, że przyglądacie się sobie, sięgając jednocześnie po gorące kubki. Podnosicie, przechylacie, przełykacie, odkładacie. I znów przenikliwie, z niedowierzaniem gapiąc się na siebie. Czekacie...         

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...