wtorek, 23 kwietnia 2024

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię



     Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że choć schylam się i klękam, żeby podnieść różę, ciągle trafiam na opór poświadczający niedokształt wyczekiwanej, należnej elokwencji. Nie zamierzam epatować czytających te słowa plątaniną niedocieczonych wątków, obietnicą przekroczenia miary, wyrywnych i podskocznych igraszek spod znaku sarkazmu, ironii, niedyskrecji. Najbardziej obawiam się wielkich słów, a także ich – może się okazać –  niewystarczalności i sztucznie nadętej powagi, surowej, nieobrobionej fatyczności. A tego bym nie chciał. Dlatego milczę, dlatego tylko myślę, dlatego rozmawiam o Cioci wyłącznie z Wujkiem. I zarzuciłem projekt powzięty kilka minut po wyjściu z lokalu przy ulicy Drzymały w Chorzowie, gdzie podejmowano nas obiadem i gdzie myślano, co dalej. Bo życie nie znosi próżni, trwa i kpi sobie z odchodzenia. Nawet to, które już odeszło, kpi sobie, bo w tak wielu wychyla się, wychodzi, zaskakuje, odświeża pamięć, rozjaśnia kwestie, widoki, przestrzenie, kwartały ulic, pasaże i marszruty. Bywa, że się ujawnia nazbyt dosłownie, czasami Wujek Generał zwraca się do mnie Jej imieniem, co na początku brzmiało żenująco, a teraz wywołuje banana, gniew, onieśmielenie. Dlaczego nie… Czy w tym, co słyszę nie rezyduje aby szczerość akceptacji? Czy i mnie nie zdarza się formułą: „ale posłuchaj Wujku” doprowadzać do uśmiechu ostrego zrozumienia na ogół tylko pojętnych wychowanków? Czy onomastyczną żonglerką nie naśladuję najpełniej gotowego cierpieć za tych co byli, są i będą długowłosego Młodzieńca z Nazaretu? A może sobie wmawiam, że naśladuję.  A może szukam wymówki, uwagi, odpuszczenia… Czytelniku przyjazny, pomóż rozstrzygnąć. Muszę napisać, bom to Cioci Isi winien. Była zawsze, podkreślam: zawsze w chwilach trudnych i wzniosłych, zwyczajnych i kłopotliwych. Nie mieliście okazji, po prostu na stanowisku pracy Cioci nie wypadało – a może się mylę – w każdym razie odznaczała się nadzwyczajną, przekraczającą ramy elokwencją. Owszem, słyszało się, jak często objaśniała problematykę zawiłego nade wszystko i prostego po wyjaśnieniu świata fizyki. W głowach nagle robiło się jaśniej, a kto przywykł, by ryć na pamięć, ten się posiłkował pożytecznym dowcipem. I jakoś przechodził z klasy do klasy i wyżej. Potwierdźcie, jeśli czytacie, szanowni absolwenci IV Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Skłodowskiej–Curie, czym (akcentując wzmiankowany aspekt) zanadto nie przesadził. Muszę to wyznać, bo bez tego jak bez Boga; nigdy nie słyszałem najmniejszej na Ciocię z Wujkiem skargi, zawsze po ustaleniu, że nazwisko nie jest zrządzeniem zbiegu okoliczności, otwierały się przede mną i drzwi, i podwoje. Wyzbyty patosu szacunek polerował ścieżaj, którym zamierzałem iść dalej. I szedłem, a nawet zdarzało się, czułem, że mnie bezpiecznie dźwiga i unosi, i podpowiada: nie zmarnuj tego.

I podpowiada. Teraz też podpowiada. I to jak! Wróćmy do sytuacji sprzed chwili. Isia opanowała do perfekcji lingwistyczną medianę. Jej formuły mogły dotyczyć rzeczywistości nader zawiłej i trudnej w obróbce w sposób olśniewająco przejrzysty i giętki. Mówiła z rozmachem, co pomyśli głowa, angażując ingrediencje bogatego zasobnika bystrości. Raz jeden mnie zaskoczyła argumentem nie do zaakceptowania przez trzynastoletni umysł. Raz na całe życie: mniej niż nic!  Myślałem wówczas, kandydat na mistrza pierwszego kroku bokserskiego, którego dopadło dwóch takich w bramie, że samym tylko przedstawieniem argumentu Isi wywołałbym ledwie zajady. Obecnie, weteran bezpardonowej, pozycyjnej, prowadzonej na przetrzymanie wojny z przedmiotami, rzeczami – rzeczy się na mnie rzucają, szarpią mnie, piszczą: opisz nas, bez ciebie przepadniemy bez echa, bezsensem będą mianować intencję naszego zaistnienia, a także istnienie Tego, który nas stworzył – myślę inaczej. Niedocieczony, wyblakły argument Isi obecnie nie tylko brzmi, ale i znaczy.  Wtedy był po prostu śmieszny. Ciekawe, nie pamiętam, w jaki sposób zareagowałem. Podejrzewam, że w najgłupszy z możliwych. Pomińmy.

Jeżeli doświadczyło się dobra w czasie znaczącym, czyli punktualnie, jeżeli jeden gest uruchamia sekwencję etapów życia, jeżeli uruchamia precyzyjnie i etap po etapie do tego gestu odnosi, to inne przejawy dobra: wyraziste i cenne, adekwatne i szczere pozostają niejako w cieniu wydarzenia wiodącego. Reżyserem gestu była Ciocia. Czy ktokolwiek miał w życiu tyle szczęścia? Pytam, bo chciałby, żebyście wiedzieli, co o tym myślę. Gdyby nie ujawniła swoich możliwości, nawet bym tego nie zauważył! Mogłaby. A co tam. Ale wybrała inaczej. Własnym sumptem wyzwoliła mnie z opresji. Miał tak ktoś w życiu? Pstryk i światło, i problemy ścielą się w okolicy listwy przypodłogowej? Miał ktoś tyle szczęścia?   

Nad Tobą Ciociu, to znaczy w miejscu pożegnania, ciemna, wypolerowana, delikatnie nakrapiana płyta. Na ustach i w sercach słowa modlitwy. Rok mija.                            

 

sobota, 23 marca 2024

Pani Krystyna Krężel

 

Pani Krystyna Krężel, do której zwracałem się od zawsze: „Pani Profesor”, to ciocia Mariana Sworzenia – najwybitniejszego i najpracowitszego mistrza prozy wytapianej, odlewanej i hartowanej na Górnym Śląsku, a może szerszej od horyzontu Polski południowej. Do Pani Profesor Krystyny zwracał się nieodmiennie „Ciociu” – wyłącznie w takiej formie, bez zgrubień, narośli, udziwnień. Bardzo mi zależało na poszerzeniu rodzinnego kręgu o geniusza skupienia i tytana pracy, a także jego najbliższych. Zwracać się do kogoś takiego staroświeckim: drogi Kuzynie – znaczyłoby więcej niż: przyjacielu czy kolego brata. Granicę kręgu najbliższych przekracza się za pośrednictwem szlachetnego poręczenia albo naturalizacji. Mogłem liczyć jedynie na wariant drugi. Zaistnieć w kręgu za sprawą Cioci Krysi rozbroiłoby powagę dętej kurtuazji. Tradycją naszych rozmów była obowiązkowa wymiana grzeczności: „A co tam słychać u naszego Marianka? Pan wie”? „Ciekawe, co na to nasz drogi, wielce uczynny i czcigodny Marianek”? „I to, i to (tu padały soczyste egzemplifikacje) zawdzięczam akurat naszemu Mariankowi”.  Chroniąc rytuał przed skutkami ewentualnej modyfikacji, uprzedzałem pytania Cioci Krysi dyskretnym przypomnieniem, dzięki komu się znamy. Pani Profesor Krystyna Krężel w roli wytwornej rozmówczyni osiągnęła mistrzostwo gatunku. Za każdym razem czułem coś, czego darmo oczekiwać, czego nie można się spodziewać po rozmowie telefonicznej; chyba się nie pomylę, gdy wyznam, że za każdym razem doznawałem zaszczytu i czułem niewymowną radość. Owszem, do walca trzeba dwojga. Trzeba też zaufania. Mogła i będzie mogła zawsze na mnie liczyć. Mam na myśli opinie, które wygłaszała na temat uwierających sytuacji. Jeszcze się nie urodził, kto miał wszystko cacy. Ciocia Krysia prosiła, abym zawczasu informował, kiedy i gdzie odbędzie spotkanie z Basią Gruszką. Na każde przybywała z bukietem uśmiechniętych kwiatów, z każdego wracała zaopatrzona w książki uwielbianej autorki. Pewnego razu poprosiła, abym przeczytał wiersz o kościółku farnym w Dębie. Panią Profesor Krystynę Krężel zdobi nadzwyczajny dar tworzenia i umacniania więzi; zawsze jednak musiało towarzyszyć temu po śląsku konkretne, rzeczywiste, zmaterializowane a priori. W tej roli odnalazło się doskonale nasze zawodowe usytuowanie. Powiem, napiszę więcej: usytuowanie w wariancie więcej niż ścisłym. Oboje należymy do nauczycielskiego stanu, rangi wysokiej i wysokiego miejsca - cokolwiek sądzi pokolenie… Oboje pozwalaliśmy się emablować dobrostanem implikowanym cymesami szkolnictwa technicznego, zawodowego, branżowego. Nasi absolwenci osiągnęli albo maksimum możliwości, albo minimum dostosowania. W roli uczniów albo uzupełniali kwantum wiedzy, albo – jak w życiu - nie obudzili, albo (żyjąc) nie urodzili się jeszcze. W tymże stanie trafiali na nas i, choć zabrzmi wyniośle, to decydowało, kim koniec końców byli, w jakim stanie ducha i materii, i jeszcze czegoś opuszczali gościnne mury Oksfordu i Kemprycz.

Ciocia Krysia uwielbia podkreślać znaczenie i dorobek założycieli i współtwórców Jej przebogatej i pełnej wdzięku osobowości: „To zawdzięczam ojcu, to matce, to bratu, to bratowej, to mężowi, to księdzu katechecie, to Oli, to wnuczkom”… Prawie każde zdanie wyłuskiwała z wdzięczności. Często powtarzała surową prawidłowość nauczycielskiej rangi: belfer nie może, nie powinien przypominać dorożkarskiego napędu ze szczelinkami na wysokości źrenic. Nauczyciel musi się czymś autentycznie interesować, do teatru zaglądać, książki czytać, w klubach dyskusyjnych się udzielać. Powinien zadbać o coś swojego, bo przejął lub wypracował. Polonista albo historyk powinien pisać wiersze, nauczyciel muzyki z upodobaniem koncertować. Pani Profesor Krystyna Krężel – absolwentka Politechniki Łódzkiej – uczyła kroju, szycia i wdzięku Ślązaczki i przyjezdne w Dąbrówce Małej. Ucząc, przyczyniała się, by onegdajsza surowa rustykalność osiągnęła rozmiar Dębu z prawdziwego zdarzenia. Nikt Cioci Krysi nie mówił, jak to ma przebiegać, wyglądać. Odznaczała się wyjątkową znajomością rzeczy samej w sobie. Brylant uwiera w bucie jak zwyczajny kamień – pojęła w lot definicję naszego tutaj bycia, skutkiem czego natychmiast pustoszała długa ława oskarżonych i rozpływały się urazy. Mogło się zdarzyć, zdarzyło się na pewno, że osobą, którą jako podrostek mijałem w mieście, była właśnie Ciocia Krysia. Pod maską milczenia pulsowała przyszła serdeczność i zrozumienie. Nie rozmawialiśmy od dłuższego czasu, nie odbierała moich telefonów, nie oddzwaniała. Chciałem złożyć wizytę, wypominając sobie: za zimno jest, za ciepło, za wcześnie, za późno. Złożyć wizytę. Chciałem, bardzo chciałem. Tyle nowych wątków, tematów podbitych możliwością radowania się darem niepojętej symbiozy Dębu z Bukiem. O Beldonie opowiedzieć, bohaterach zwiniętych w kłębek, o wierszowanych idealizacjach moich belfrów, o których wiedziałaby, że to autoportrety. I o tej pustce kosmicznej, którą usiłuję skoncentrowanym chuchem sprzątnąć sprzed oczu, pustce, która przypomina o sobie w momentach przejściowych. I o życiu wiecznym. I dokończyć rozmowę o Bogu bogatym w miłosierdzie. Co wnet nastąpi.          

sobota, 9 marca 2024

 


Ten wiersz nie imponuje rozmiarami, nie imponuje także wiekiem; czterdzieści cztery lata i cztery/pięć dni. Pomyśleć tylko: czterdzieści, cztery i dodatkowa czwórka/piątka. Ale nam się wydarzyło. Od czterdziestu czterech lat i czterech/pięciu dni – jest i modeluje, i zmienia wszystko wokół. Zmieni każdego, kto go przeczyta. Zmieni dosłownie i w przenośni, przysposabiając uprzedzająco także tych, którzy go dotąd nie znali. Moment zerwania więzi z bezpiecznym ciepełkiem szuflady poprzedziło doświadczenie zapisu i korekty… twarzy. Towarzyszyła mu systematyczna, wyczulona obserwacja.

Wiem, skwitujecie natychmiast, że to wiersz o miłości. Prawda. O miłości i śmierci. W gospodarstwie wiersza, czyli: w ganku, salonie, na werandzie, pod lamusem i na podokolu honory pełni  polszczyzna z epitetami: olśniewająca, nadzwyczajna i niezwykła w zwyczajności i nadzwyczajności. I natychmiast przychodzi na myśl gruboskórna konstatacja, że tylko geniusz mógłby przekształcić tworzywo wyłaniające się z epicentrum potocyzmu w samowystarczalną, czujną i wyzbytą pretensjonalności substancję języka poetyckiego. Cząstki kompletne i bez domieszek konstytuują się w nim za sprawą prymarnego atrybutu rozszerzonej gamy pierwiastków. Oto dominium mowy nakładające się na jej dramat zaczyna przypominać repozytorium ewentualności.  Jedną z nich jest  konfigurowanie obcych sobie podsystemów: retorycznego i lirycznego. Jaka to retoryka? Odpowiadam świadomy, że rozpraszam mgiełkę nad oczywistością. Skąd zatem ją znamy, co powinna przypominać? Stawiam na „samokrytykę” wygłaszaną w obecności starszych i mądrzejszych. W 1980 forma ta szturmem opanuje masy i elity. Wyrzucanie sobie nie musi oznaczać wdrapywania się na kolejny lewel bezwstydu. Wręcz przeciwnie. W dobrym tonie będzie wyrzucać sobie przy innych. Pod koniec dumnej i szumnej dekady wzmiankowana zdolność

Stanowić będzie przepustkę do obszaru bezdyskusyjnej prawości. Kto się wówczas jako tako orientował, kto czytał między wierszami lub zachłystywał publikacjami spoza oficjalnego obiegu, ten wiedział, że już wkrótce, wiedział, że już za chwilę. Barańczak w 1980 był nie tylko systematycznym czytelnikiem tak zwanej bibuły, ale także sumiennym i oddanym jej podmiotem czynności twórczych.

Ten wiersz nie dotyczy marca 1980, nie dotyczy kaziukowych wypieków w kształcie serca. Park, szpaler, nagość akacji, dłoń, biodro. Wszystko zuchwale rzeczywiste. Zuchwałe, ale nie od razu. Poprzedza ją nieśmiałość. W „Ziemi jałowej” Eliota znalazłem epizodzik z gryzipiórkiem – w biurze jest gońcem wysyłanym najczęściej po tytoń i szkocką, ale na poddaszu, w ciasnej komnacie niewinnego dziewczątka, uważa się za króla wersalki. Komuś, kto mi zarzuci nadinterpretację, odpowiem, w przywołanym fragmencie „Ziemi jałowej” oraz arcydziele Barańczaka doszło do ustanowienia i powtórzenia roli bohatera lirycznego. Jedną z masek Eliot osłonił twarz Tejrezjasza – niewidomego, zreifikowanego wieszcza z tragedii Sofoklesa. Kim jest bohater liryczny Barańczaka? Przypadkowy przechodzień? Niedyskretny obserwator? Czuły czytelnik, któremu wszystko się dyskretnie zlewa albo warstwa po warstwie nakłada, albo kojarzy, rozjaśnia i w coraz bardziej złożoną przechodzi tajemnicę. Chciał ostrzec, przestrzec, zmusić do refleksji, przywołać autorytet zwyczaju… Może dlatego uległ argumentom gotowej do działania natury, ponieważ potknął się na wyczerpanej do imentu enumeracji chorego rozsądku.

Ktoś powie: aleś napisał, przecież to oczywiste, wszyscy młodzi  tak mają, a po latach, jeśli się miłość zdarzy, a wokół niej skłębi się to nerwowa, to serdeczna krzątanina;  epizodem oddanym/odlanym słowem poety przywoływać będą urodę i niewinność młodości.

No właśnie, napisałem.

A z czym wiersz zostawia poetę? Za sprawą wiersza bardziej przylega do rzeczywistości. To bardzo dużo. To wszystko i wbrew wszystkiemu. To przyjęcie stanowiska na warunkach tej, która zawieść nie może.

„Wtedy wydaje mi się że może jednak jest jakaś nadzieja”.              

         

niedziela, 14 stycznia 2024

Skromna dziewięćdziesiątka

 

Działo się w pierwszej połowie 1983. Pierwszy wyodrębniony z mgieł pamięci pobyt we Wrocławiu. Od razu dwudniowy, czyli z noclegiem w schronisku młodzieżowym: „Na Grobli”. Po wyjściu z pociągu przyprowadzono nas, czyli uczestników Klubu Literackiego Pałacu Młodzieży w Katowicach, do Teatru Polskiego, gdzie dawano słynny fajerwerk sceniczny pod nagłówkiem: „Tytułu nie pomnę”. Żadnych zdjęć, żadnych filmów, jakie takie konotacje, identyfikacje towarzyskie; organizatorką była Iga, towarzyszył jej pan z brodą, to znaczy opiekował się nami, starając się, żebyśmy, przesadziwszy z winem, głupot obrzydłych nie narobili. Szczegółów - poza jednym, istotnym – nie pamiętam; znudzony życiem, ciekawy świata obywatel portier schroniska, pod pretekstem sprawdzenia, czy prąd w gniazdku mamy, zasiadł z nami za stołem. Wokół krzesła, za krzesłami drobny przesmyk a za przesmykiem chłodne stelaże piętrowych łóżek. „Że niby tu skąd wy”? padło bezceremonialne. My instynktownie i na odczepnego: „A ze Śląska”. „Śląska powiadacie, toż i tutaj Śląsk”. „Zgoda, ale Dolny, ktoś rezolutną ripostą usiłował skutecznie zniechęcić oficera. Tamten ani drgnął. Niestety, rozpędził się, a nawet całkiem rozzuchwalił. Sytuacja zaczynała przypominać grę: „Oj, nie mogę się zatrzymać”. Szczerość za szczerość, pomyślała Iga i dała do zrozumienia, że jest gotowa wziąć na siebie niewygodę  ewentualnych zaczepek. Postanowiła zatem zinterioryzować pana ciekawskiego efektem doświadczania nadmiarem. Wychodząc naprzeciw pytaniom utajonym w kołczanie, lapidarnie i po wojskowemu oznajmiła, że wszyscy, jak nas tu widzi, zajmujemy się literaturą bardzo piękną; jedni piszą wierszem, inni prozą, jeszcze inni i wierszem, i prozą. Następnie, wskazując zgromadzonych wokół stołu, bez używania palca, z wyrazistą intonacją każdego z nas tytułowała: to jest młody poeta, to jest młoda poetka, to jest młody poeta, to jest młoda nowelistka, to jest młody poeta… Tu bym przerwał, wskazując zarazem, że i mnie przypadło w udziale rzeczone wyróżnienie. Pisałem wiersze, owszem, nawet jakieś  pozycje na turniejach poetyckich zajmowałem, ale nikt dotąd (również pogardliwie) tak mnie nie dookreślał. Tak – tak, chciano cytowaną nominacją wyperswadować nadgorliwemu stróżowi miejsca bezsensowność tradycji szczypania klientów. Udało się, ale nie w pełni. „A paniusia, to pewnie też młoda poetka, zgadłem”? „O nie, szanowny pan jest w błędzie, ja się tylko, ja się aż opiekuję rozwojem intensywnym młodzieży tworzącej wierszem i prozą”. „A ten pan, mam rozumieć - też poeta”. Tu podszedł z tyłu naszego opiekuna i bez ostrzeżenia założył mu tak skutecznego nelsona, że wnet by słyszano szelest mierzwionej brody. „A ten, to pewnie stary poeta i wielki, tak wielki – powiedzmy - jak… Matejko”. Zapadła cisza – głęboka i znacząca. „O tak, taki wielki jak Matejko, odparł wyrwany do odpowiedzi opiekun. Zaiste lubię duże wiersze pisać”.

Echo błyskotliwej kody domagało się czegoś równe dwie minuty. Śmiechu się domagało, gestu, rozbawienia, przyspieszonego oddechu. Domagało się także odgłosu klamki i zamka. Pan schroniska „Na Grobli” opuścił wynajmowane przez nas pomieszczenie trzasnąwszy drzwiami. W takiej oto atmosferze zmietliśmy ze stołu ułomki przywiezionych dobroci. Nazajutrz wspaniali opiekunowie zaprowadzą grupę do Teatru Współczesnego, w którym rozpocznie się rytuał zmazywania plamy wrocławskiego honoru. W takich oto okolicznościach, niespełna osiemnastoletni, usłyszę po raz pierwszy nazwisko: Hłasko. Publiczność zgromadzono… na scenie. Jednym z rekwizytów była wanna, innym prowizorka kokpitu. Aktorskie trio: niewiasta i dwóch kawalerów wzniosło się na wyżyny wyrazistości i konkretu. Dekada musiała minąć, żebym mógł w ogóle pomyśleć, że teatr jako instytucja sama w sobie byłaby w stanie zaprezentować coś ciekawszego. Pamiętam, że wracaliśmy zamurowani, dając do zrozumienia, jak wielką sprawiono nam radość, frajdę. Palcie ryż każdego dnia. Marek Hłasko. Rzucałem się na jego książki. Przed dwudziestką przeczytałem „Sowę, córkę piekarza”. Zapamiętałem zabawną anegdotę o Chopinie i wujku Józefie. Lektura z kartek rozpadającego się bloku. Dezintegracja totalna i spełniona. Ile wniosło odkrycie pisarza z prawdziwego zdarzenia. Umarł przekroczywszy 35 lat i sześć miesięcy. Gdyby żył, świętowalibyśmy z nim skromną dziewięćdziesiątkę.               

poniedziałek, 1 stycznia 2024

W skali Richtera

 

W skali Richtera

    Istnieje wiele formalnych i nieformalnych sposobów docierania z pomocą życiowo utrudzonym przez słowo krzepiące i pracę konkretną. Internet i tradycyjne media prezentują zapamiętale ziarna i trzosy gotowych rozwiązań. Nie unikają przy tym ostentacji. Podpowiadają możliwości, sugerują potrzeby, generują, intensyfikują skrzynkowy i elektroniczny spam. W Wysokim Zamku postanowiono realizować najlepsze zamiary z założeniem wyrzeczenia się krzykliwej i modnej nachalności. Dlaczego pewnego czwartkowego popołudnia przekroczyłem próg tego Miejsca? Uczyniłem to (wreszcie) z dwóch powodów. Rolując fejsbuka na jednym ze zdjęć dokumentujących pracę wolontariuszy, dostrzegłem wyrazistą sylwetkę ówczesnego koadiutora arcybiskupa Adriana, który zamiast sutanny, alby i ornatu prezentował fartuch z charakterystycznym napisem. Na innej fotce naszemu Adrianowi towarzyszył Marceli, kolega z klasy, absolwent nieistniejącego od lat Liceum Zawodowego przy Hucie Baildon. Musi to być – westchnąłem - wielka sprawa, skoro... Czytelniku, nie pomyśl, że chodzi mi o człowieka, którego nie można nie zauważyć, człowieka przygotowywanego do tej roli już w łonie matki. Mam przede wszystkim na myśli Marcelego, ale także jego żonę Małgosię, ale także Sonię, Hanię, Gabrysię, Maję, Zuzię, Rysia, Wiktorię, Krzyśka, Romka, Mirkę, Bogusię, Magdalenę, Michała, Janka, Rafała, Dorotkę, Ilonę, Wiolettę, Basię, Kasię, Helenę, Łukasza, Joannę, Anię, Marysię, Ewę, Anię, Jacka, Damiana Izabelę, Marka, Sławka... Pewnego razu pokonałem fosę prywatnych oporów. I zaistniałem. I oto jestem. Kiedyś fakt, że tam zachodzę, otulałem woalem tajemnicy. Czym się tu chwalić; zachodziłem raptem na chwilę, popracowałem i znikałem. Nikt mnie nie zatrzymywał, co drugi  rozumiał. Przełom nastąpił wiosną, doszło wówczas do czegoś, czemu nadałem rangę wydarzenia… gotowaliśmy właśnie wielkanocny żur. Zanosiło się na wstrząs między dziesiątym a jedenastym punktem otwartej skali Richtera. Ktoś przyniósł z miasta dwa solidne korzenie chrzanu w otulinie beżowego naskórka. W pierwszej kolejności należało się rozprawić z wątpliwej urody strojem, następnie powierzyć treść gorejącą tarce o drobnych oczkach. Zaoszczędzono mi tym razem doznań towarzyszących tej czynności; ucierany trzeszczał i darł się zapamiętale, ale nawet jednej łzy oczu moich nie wycisnął. Jak to rozumieć? Dotąd zachodzę w głowę.

   Z gniazda kazuistyki wyłonił się konstrukt na szczęście stokroć cenniejszy. I wtedy prawdziwie zagrzmiało. Tak, Czytelniku, chciałbym otworzyć perspektywę stanowienia wspólnoty także z Twoim udziałem. Nie chcę Cię ani zachęcać, ani naprowadzać, ani tym bardziej zobowiązywać. Przybądź, zobacz, rozgość się…

 Organizacja powinna działać według wypracowanych, przewidywalnych standardów. Wysoki Zamek to Fenomen wart wielkich liter. Miniony 2023 bronił mnie przed złym i jeszcze gorszym właśnie w Wysokim Zamku, czyli Miejscu ogniskującym społeczność. Jak Meksykanin krytą żabką pod lustrem Rio Grande – zdobywam się na odwagę, docieram i odnajduję w obrębie. Ktoś powie… Nie, niech lepiej nic nie mówi, nawet doświadczeni, których imiona z nazwiskami przechowują stronice najgodniej spożytkowanego brulionu, znają ogólny zarys tego Zjawiska jedynie po wierzchu; jeśli szukać w nim czegoś obiektywnie wspólnego, nie obejdzie się bez udziału pręta mierniczego oraz narzędzia skali jako tako możliwej do wyobrażenia. Skali w rzeczy samej - Richtera. Twórca systemu identyfikowania i porównywania zdarzeń podpowiedział sposób wymiarowania nagłego, gwałtownego i nieodwracalnego. Przedmiotami poddawanymi badaniu z użyciem wspomnianej skali są zwykle katastrofy geologiczne. Precyzyjna definicja dzieli je na faktory zmieniające oblicze krajobrazu i te, których przejawianie się skutkuje zmianami przekształcającymi jakość życia w jej antynomię. Swoistość, niepowtarzalność i urok malownicze zatoki, gigantyczne uskoki, kratery wysnuwające zawartość głębokiego tygla bezcennych substancji mineralnych i rzadkich pierwiastków miejsca na Ziemi zawdzięczają wystąpieniu katastrofy w wariancie pierwszym. Nic się samo nie zrobi, nic się samo nie odkopie. Niby jasne a jednak ciemne, coraz ciemniejsze. Tymczasem więcej w nas na widok podziwu niż wątpliwości. Ładna zatoczka – mówimy -  czyniąc to ze świadomością, że kiedyś, dawno, dawno temu musiało tam grzmieć i huczeć, kroić się i walić. Działo się poza kamerami, obecnością zdolnych do złożenia raportu lub porzucenia na ścieżce ucieczki innego zawiniątka. Gorsze po wielekroć są warianty, w ramach których czynniki sprawcze wdzierają się bez pardonu, sugestywnie przekonują, że co najwyżej nawiedzają domostwa, w rezultacie odwiedzeni nie mają do czego wracać. Gromadzący się co czwartek na Placu Przyjaciół z Miszkolca w Katowicach to najczęściej ofiary właśnie takich katastrof. Żyją, owszem, ale pod presją sprokurowanych lub ustalonych okoliczności, co znaczy, że daleko im do statusu osób odpowiadających za kondycję myśli w stanie ironii, której założono kapelusz ze zbyt szerokim rondem. Stany naszych bliźnich wykluczonych może oddać suwmiarka skali Richtera. Ilekroć przyglądam się Panu Jezusowi w twarzach samoistnie formującej się kolejki, tylekroć czekam na błyszczyk przełomu, na widok otwierającego się nieba, przemieszczającej się iskry. Często rozlegają się okruchy i rogaliki ludzkiej mowy, której sama osnowa mogłaby oznaczać pragnienie nadciągającego cudu. Do ilu już takich doszło, do jak wielu.

    Jednym z takich właśnie cudów jest entuzjazm towarzyszący podejmowanym czynnościom. Góra warzyw golona do poziomu równiny, podzielność uwagi, rozmowy serc, bycie obok i bycie z sensem. Ponadto ekspresje wyzwolonych od utrapień codzienności. Rozumiesz, co mam na myśli? Doceniasz bogactwo artefaktów umacniających rangę Jezusowego dzieła kulinarnego? Wystarczy uzmysłowić sobie od wielu miesięcy utrzymującą się równowagę między popytem i podażą. Ktoś wytrwale i pobożnie o ten stan zabiega, ktoś w tej intencji ofiaruje utrapienia. Wśród wolontariuszy odnalazłem ulepionych wg wzorów z pierwszego wieku chrześcijaństwa – to bohaterowie 29 rozdziału „Księgi Dziejów Apostolskich”, zwracający się do Pana Boga „Abba”, czyli Tatusiu. O cokolwiek poproszą, stanie się, staje się. Im się staje i całemu światu.    

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...