Miasto o ludziach...
napisać o Barcelonie. Bez atlasu,
przewodnika, paragonów. Wyprowadzić ją z płytkiej pamięci, z niedawnego
dotykania, wsłuchiwania się, wyczuwania obecności, z teorii odbicia i doświadczania
gasnących reperkusji. Gdybym był mądry, przywiózłbym stamtąd kastaniety; ale
nie jestem zbyt mądry, jestem opieszały bardziej niż bystry, w związku z tym moi
sąsiedzi zażywają aktualnie rozkoszy błogiego spokoju. Chociaż klawiatura mogła
by imitować sprężystość paso doble
ocienionych ulic, jej dźwięk nie rozedrze jednak żadnej szaty, nie sprowokuje
ani zazdrości, ani protestu. Chciałbym każde o Barcelonie zdanie wyprowadzać z
rytmu czułego zasłuchania. Twoje życzenie jest dla nas rozkazem, układają się miękko
i łagodne pod opuszkami klawisze. Rytm jest naszą pocztówką, nic by tam nie zaistniało
bez rytmu. Gaudiego by nie było, kwiatów tamtejszych, przezroczy. Barcelona - latarnia magica - słowo
klucz - kwiaty, bukiety, gazony pogodnych asocjacji. Wypowiedz słowo, zadaj
sobie trud i wypowiedz nazwę, odważ się, ośmiel ją. Zapewniam, że przy kolejnej
(być może piętnastej repetycji, może też już za siódmym razem) usłyszysz w
niej, co usłyszałem w nazwie wyzbytej tak częstej w języku predylekcji do przeinaczania,
wyinaczania i pomijania źródeł i znaczeń. Polszczyzna tymczasem splotła się najczulej
z rdzeniem tylu innych języków naturalnych, pragnąc wzorem innych ewokować szlachetne
zasoby wprost z rzeczywistości. Niewiele nazw miejscowych przeżyło konfrontację
z wszędobylską potrzebą przycinania, rozszerzania, zawężania. Rzymy, Wiednie,
Paryże, Pragi, Sztokholmy, Mediolany, Kopenhagi, Lizbony, Bruksele dryfują na
powierzchni repozytorium odważnych inwencji. Barcelona nie podzieliła losu
innych nazw. Ten napis w postaci niezmienionej znajdywałem na drogowskazach
montowanych przy szosach włoskich, francuskich, niemieckich. Gdybyśmy się w
ramach nadużycia (ponieważ modyfikacje nazw własnych to skutek ewidentnych
nadużyć) wsłuchiwali się w to, co wyłoni się z imienia, skonstatujemy obecność
wymownych i często zaskakujących ekstrapolacji: Barcelona - porcelana,
barcelona - barka, barsa, forsa, farsa oraz Barcelona - Lona, luna, łuna,
Ilona. Zauważ, jak daleko odbiegają zaproponowane przykłady. Są to tylko
przykłady. Proponując zorganizowanie turnieju, którego efekt miałby służyć
rewaloryzacji sensu, uruchomiłby lawinę nie do zatrzymania. Sama nazwa żyje.
Żyje i to jak! Przybyliśmy do Barcelony w niespełna miesiąc przed hucznie
zapowiadanym referendum. Radosna atmosfera, przyjazne spojrzenia, ale także wyczuwalne
w wielu miejscach (szczególnie na rogatkach La Rambli) napięcie, nadprogramowa ostrożność,
niepewność. Pewnego razu wylotu osławionego deptaka pilnowało dziewczę
szczuplejsze od bratanicy notorycznego chudzielca. Zwisający na taśmie automat
przypominał zagadkowy rekwizyt bohaterów dziecięcych sesji portretowych niż koronny
argument zdeterminowanej apologetki porządku publicznego, której obowiązki nie
odbierają radości przekraczającej wszelkie pojęcie. Chciałem podejść
wystarczająco blisko, by stwierdzić, co skonstatowałem z odległości trzydziestu
metrów. Podejść i natychmiast utrwalić niespotykane zjawisko: uśmiechniętą,
dziecięco rozbawioną twarz policjantki, żołnierki, antyterrorystki. Podejść i, żebyście
wy nie mieli wątpliwości, wycelować, uwolnić migawkę. Akurat ktoś z naszych,
Rafał czy Łukasz, przywołał mnie dyskretnie do porządku. Po jakimś czasie
zrozumiałem, że co można - to wolno, ale czego nie wolno, tego nie można. W
pełni te słowa dotarły podczas prelekcji Grzesia Lityńskiego, którego
fotograficzne sukcesy wyznaczają takie miary jak: ilość obfotografowanych
kontynentów, krajów, kolumny, stosy albumów tematycznych, gdzie zdjęcia dobre sąsiadują
z wyśmienitymi, a także udział w sytuacjach określanych mianem tańca na granicy przetrwania. Nigdy z
ukrycia, nigdy z grubej lufy, nigdy z bliska; nigdy, przenigdy, jeśli relacje
między fotografowanymi a fotografem nie są na inny sposób bliskie. Najpierw
trzeba teren oswoić, otupać; ludzi przyzwyczaić,
chmury przegnać lub przywołać, ptaszkowi mieszkającemu w aparacie prosa nasypać,
wody polać. Łowcę sensacji, złodzieja wizerunku ścigają na lądzie, na wodzie,
pod wodą i w powietrzu. Mają rację! Pojąłem i odczułem, że fotografowanie ludzi
w pracy, ludzi pracy, służby, że fotografowanie bez wiedzy, oswojenia, zgody - to
rodzaj nieprzyzwoitości. Nie mam nic przeciw zdjęciom przedstawiającym
uniformy. Wręcz przeciwnie. Nie mam nic pod warunkiem jednak, że będą to
amplifikacje rzeczywistości lub jej znaczących fragmentów a nie karygodne
wymuszenia. I co z tego, że dziewczyna zgrabna, szczupła skoro automat, do
którego ją przypasano, o cztery numery za duży. Kaliber wprawdzie niczego
sobie. Jej kolegę, który wyłonił się nagle z opancerzonej furgonetki, zaopatrzono
w tym samym arsenale. Widok, powiedzmy sobie: partnerstwa dla pokoju ani martwił, ani dziwił, ani oburzał. Ci
ludzie pilnowali porządku, pilnowali go po katalońsku, po katalońsku o nim
myśleli i po katalońsku o nim rozmawiali. Porządek mógłby zakłócić
niekoniecznie ktoś z Madrytu, Sewilli, Toledo, Katowic. Miejsce samo w sobie
drżało, falowało regularnie; wystarczyło się przyjrzeć mozaice wypełniającej
szeroką oś La Rambli, żeby kroczyć z dużo większą niż gdzie indziej uważnością.
Niebezpieczeństwo mogło się zaczaić w koszach przytwierdzonych do latarń,
dlatego odwróciwszy do góry dnem, zamieniwszy je w bezgłośne tam-tamy,
zrekonstruowano z dawna przypisaną im funkcję. Niebezpieczeństwo kryło się w konarach
i listowiu wysokich drzew, czyli tam, gdzie gnieździły się miejscowe ptaki. Coraz
bardziej skupionym, patetycznym, rapsodycznym tonem głosiły swą historię
szlachetne i półszlachetne portyki. Surowa symetria ścian frontowych odbijała
deptakowe fanaberie, uroczyście zapewniając, że nie takich osobliwości były
świadkami, że mogłyby, po swojemu, cytując zasłyszane głosy, stworzyć pojemny
appendix ludzkich dziejów. Pilnowałem się jak nigdy, powtarzałem sobie:
przecież byłeś w tylu miejscach, przyglądałeś się tak wielu urzeczywistnionym
pomysłom, byłeś w Sztokholmie, Wiedniu, Rzymie, Wilnie, we Lwowie, Berlinie,
deptałeś obrzeża i serca tylu wysp, nie powinieneś popadać w egzaltację,
wielomówstwo, dopuszczać się zdrad, cudzołożyć z ledwo poznaną już spisywaną na
straty obfitością niedookreślenia, przesadni. Odkąd znalazłem się w Rzymie,
odtąd niepodzielnie nurtuje we mnie przekonanie, że mam przed sobą i wokół
siebie stolicę świata, namacalny dowód trwania pośród rozwarstwionej i rozwarstwiającej
nietrwałości, i że już nigdy i nigdzie nie spotkam czegoś, co by mi bardziej
dech zaparło. Domyślasz się zapewne, dokąd zmierzam. Uprzedzam, że żadnych
wysilonych paralel czy odbić się nie doczekasz. Rzym jest Rzymem, Barcelona
Barceloną. Te giganty, te państwa w miastach połączył, pomyślisz - nazbyt
egzaltowany cytat... Na widok świętej symetrii ulic i bogactwa, obfitości,
różnorodności, którymi zostały wypełnione, skonstatowałem ze zdziwieniem
całkiem realną obecność staroświeckiej, wyświechtanej, dawno zużytej i
przetrawionej euforii, której ekstrakt zawarto w pytaniu: "Czy diwy z
ćwierci lądu dźwignęli te mury... "? Tym samym pytaniem usiłowałem
zdyscyplinować wybuchy niepohamowanej ekspresji, którą implikowały ulice Rymu.
Pytanie wydarte ze słynnego sonetu zawiera przenikliwą i więcej niż sugestywną
myśl, której można by nadać rangę zasobu elementarnego, takiego mianowicie, bez
którego światło myśli dotyczącej genezy miast, utonęłoby, zapadłoby się w
niemocy. Jest zatem pierwotnie jakaś ćwierć lądu, jakaś nieuformowana powierzchnia,
skłębiona masa; dopiero wtedy, gdy się ją podniesie, osaczy, zarygluje,
okiełzna będzie mogła przedstawiać coś lub (najlepiej) kogoś. Stanie się
miejscem danym i zadanym, przestrzenią ziszczającą obietnicę onomastycznej
zapowiedzi. W wielu, zaiste w bardzo wielu miejscach czytałem, że im
piękniejszy krajobraz, tym liczniejszym i straszliwszym próbom podlegał obszar
stanowiący głęboko zakorzeniony fundament jego (endemicznego) uroku.
Podziwiając piękno, przyglądamy się bliznom, kroczymy tropem onegdajszej rany. Natura
podpowiedziała i zadała gronu szlachetnych prestidigitatorów bogactwo najosobliwszego
tworzywa, wskazała drogi wolności i godności, określiła reguły wewnętrznej
konkurencji, czegoś poskąpiła, coś obiecała. Dzięki temu wyrosło Miasto. Znad
krawędzi olbrzymiej dzieży wywołują nas również osobliwe nowości, współczesne ulice
i uliczki, donice i doniczki, róż, biel i seledyn bawełny, na której spętane
najtańszym szpagatem to zacne, to ohydne imitacje wyrobów markowych,
produkowanych w dusznych warsztatach, kosztem środowiska i zmysłów. Ktoś potem
taki produkt lub półprodukt ładuje do kontenera, a potem wiadomo: trotuary
wielkich metropolii, nieustanny karnawał w rozpadlinach sankcjonowanych poetyką
malarstwa nasyconego dosadnym, wyzbytym wszelkiej wzniosłości antropomorfizmem.
Diwy z ćwierci lądu dźwignęli te góry, co nie przeszkadza bynajmniej
progresjom, peregrynacjom, gonitwom garnąć się i zagarniać.
Gdyby
nie wszędobylska kakofonia jęków, śpiewów i języków, nazwałbym ten pejzaż: miejscem
ciszy, uspokojeniem lasu. Lasu pilnowanego heroicznie, rzetelnie. Czasami
czułem, że to ze względu na mnie te wszystkie środki bezpieczeństwa. Prawda
jest jednak inna. Umundurowani, uzbrojeni pilnują wyłaniającego się krok za
krokiem piękna ze względu na was, żebyście czytając, wymknęli się poza ramy i
ramki. Żebyście z lektury pojęli i przyjęli, że podstawowa powinność
współczesnych polega na systematycznym podawaniu dorobku przeszłości tym,
którzy nie urodzili się jeszcze. Treści umieszczone na bilbordach to kwiaty we
włosach, przeminą, zostaną zjedzone. Sztafetą podawaną jeden drugiemu jest
pomysł, namysł i akt przeszłości. Czeka na podorędziu kilka folderów
przedstawiających serie fotek z Barcelony. Są wśród nich zdjęcia okładkowe,
emblematyczne, takie, które nie mogły się nie udać. Pomyślałem, że oglądanie
ich i oglądanie, pozwoli mi tę narrację jakoś uporządkować; pomyślałem: zobaczę
i będę wiedział. Nie muszę oglądać, żeby wiedzieć! Miasto jest wystarczająco sugestywne,
że nie podobna wyrwać z pamięci wdzięku, jaki wytwarza i w jaki się przetwarza.
Wdzięk metropolii, wdzięk miasta na temat, wdzięk miasta o ludziach.