piątek, 30 lipca 2021

Fredek

Fredek 

        Był to raczej prototyp roweru, zaczątek namolnej serii niż coś, czym wypada się chwalić. Nawet w długim zdaniu nie można powiedzieć wszystkiego. Wiejskimi drogami od lat poruszano się czymś takim. Latem, zimą opierał ścianę między oborą i stajnią. Czy do sklepu, czy do kowala, czy do księdza - wskakiwano na rower i raz – dwa zajeżdżano, gdzie trzeba. Zbyt wysoki, by mogły zepsuć go dzieci. Czarny, kompletny, niezawodny. Wysłużony egzemplarz z serii przekraczającej dziesiątki milionów. Dzieło topornej technologicznej linii produkującej z zamkniętymi oczami i siłą rozpędu, fabryki – żywicielki powiatu, której nikt nie oważy się zatrzymać. Żadnych szczególnych znaków – standardowa geometria, poczciwy Pietia Goras. Stelaż - żadne cacko; doprawdy nic nadzwyczajnego: dwie przyprostokątne, jedna przeciwprostokątna. I siodełko, którego dolną część przyspawano w sąsiedztwie wlotu rurki najkrótszego boku. Żadnych fanaberii, żadnych związków z inżynierią kosmiczną, zapomnij o przerzutkach, hamulcu nad kierownicą, światłach, zwierciadełkach. Jeden jaki taki odblask i błotniki przykręcone dłonią praktykanta. Zanim nie rozwarstwią się werki, zanim na dobre nie urwą się dzyndzel i podstawka, ojcowie rodzin będą mieli czym przywoływać dzieci. W świecie zatopionym w ciszy echo dzwonka gasło pod lasem. Jedynym dodatkiem były żółte litery wyrazu: yкраїна. Napisu tego nie czytano często, korzystano z roweru; to był po prostu rower marki rower. Do rzadkości należał zwyczaj przedkładania kwestii politycznych podczas samotnej jazdy. Nie usłyszałem nigdy: wskakuj na ukrainę albo zejdź z ukrainy. Zostawmy.

Odkąd podeszwami zacząłem sięgać pedałów, nieustannie szukałem sposobności, by się karnąć. Takie słowa rozlegały się często w podcieniach  Superbudy: ale daj się karnąć – i w odpowiedzi: ależ proszę: karnij się. Fascynująca forma, ile w niej semantycznych rozgałęzień, ile taktu przypisywanego autorytetowi wyrazów nie do zdarcia. Karnąć znaczy: jeździć na cudzym rowerze. Nie tyle korzystać, dotykać, co właśnie jeździć. Jeździć, ale niespecjalnie daleko, by zaprzyjaźniony posiadacz mógł mieć cenny gadżet stale w zasięgu oka. To był nasz pokoleniowy regionalizm. Gdybym w Dobrakowie odezwał się: daj się karnąć,  mogłoby to oznaczać, że zamierzam przyszłą ofiarę w całości od stóp po czubek czernią otoczyć, sadzą zapaskudzić. Czy wobec braku adekwatnego słowa jeżdżono wyłącznie na własnych rowerach? Bynajmniej, czyli nic nikomu do tego. Chcąc wypróbować cudzy rower, wyprowadzało się go z podokola albo, gdy posiadacz roweru pozostawał w obrębie, proszono: daj się zjechać. W odpowiedzi padało tak częste na wsi: tylko nie zepsuj. I się jechało, jechało, a sprężyny przyspawanego siodełka stękały, jęczały. Zepsuj? Co miał na myśli miłośnik sprawdzonych formuł? Przypuszczam, że temu komuś zależało na relacji, na tym, żeby jej zanadto nie skomplikować, bo co innego mogłoby się podczas przejażdżki sknocić? Kierownica nie odpadnie, siodełko się nie urwie, błotniki nie odfruną, rama nie popęka, przeciwprostokątna nie strzeli. Panę złapać można, oponę przedziurawić, przednie koło skrzywić. Tak – mógł się czegoś takiego obawiać, zwłaszcza że za chwilę lub nazajutrz czekać go będą sprawy do opędzenia wyłącznie na rowerze. Którym jazda dziwną jest, muszą się liczyć ze statusem roweru jako podstawowego narzędzia pracy. Dlatego takie składowe, taka konstrukcja i tylko taka uroda.

Odkąd odpowiedni wzrost osiągnąłem i równowagę utrzymać mogłem, rower stawał się lasem, ja natomiast zamieniałem się w wilka. Bardzo młodego wilka; wyszczekanego, dzikiego i bezwzględnego. Pewnej wiosny w Dobrakowie rozwinięto asfaltowy dywanik. Zanim nie potłuką go podkowy, nie wypaczy, nie wydrąży, nie poharata ciężar maszyn, gąsienic, wozów oraz gwar i żarłoczność staroświeckich kosiarek, przewracarek, grabiarek – będę mógł z niego korzystać niczym z dodatku do miejskiego chodnika. Efekt porównywano z osiągnięciami epoki najnowszej. Przed laty po każdej ulewie, tradycyjnie z początkiem wiosny ścieżaj falował zwałami błota – teraz jest inaczej, jest wygodnie i czysto. Do tego, co było, żal nawet myślą wracać. Jakoż pewnego razu, gdym ponad wszelką wątpliwość ustalił, że rower Wujkowi nie będzie potrzebny, po niezużytym asfalcie wyruszyłem pod górę, żeby krówkę przewiązać. Po kilku chwilach konstatuję sensację: koła nie czują znajomego oporu! Dawniej, aby pokonać wzniesienie, musiałem przed najostrzejszym odcinkiem zsiadać i dobrych kilkanaście metrów rowerem się opiekować. Urosłem? Sił nabrałem? Zmężniałem?  To i to, i tamto. Po zadzwonieniu krowim łańcuchem na rower wsiadam i dawaj, jak mawiają: z górki na pazurki. Nie tylko we mnie, także między szprychy czarnego rumaka wtargnęło nowe życie. Nie tylko ja, także rower powziął zdecydowany zamiar ustanowienia rekordu prędkości, wytrzymałości, wdzięku. Takiej zgodnej i owocnej współpracy międzynarodowej Dobraków dotąd nie oglądał. Tym razem patrzył na to, co się stanie. Stał, patrzył i nie puszczał pary. Kto patrzył? Fredek, gospodarz, dobry kolega Wujka. Zwykle zajęty pracą, tym razem rozmawiał z kimś na krawędzi szosy. Na widok obserwatorów jeszcze głębiej przenikała dusze (roweru i moją) wymowa sloganu z odrapanego szyldu gminnej spółdzielni: szybciej, dalej, sprawniej. Rozmowy zaprzestano. To mogło oznaczać, że przekroczyliśmy właśnie zawrotną prędkość trzydziestu ośmiu na godzinę i że nie jest to nasze ostatnie słowo i już za chwilę zbliżymy się jeszcze bardziej do prędkości dźwięku i pamięci. Było to zaiste doświadczenie pierwsze i piękne. Emocje oglądających, którzy w otulinie wzruszenia poczuli ciepło i wygodę jak podczas koncertu, wernisażu, głośnego czytania poezji. Zajęty rozmową Fredek instynktownie zamilkł, osobie, z którą chwilę temu rozmawiał nakazał mimiką milczenie, westchnął, wyprostował się, zasklepił w podziwie. Gdyby nie majestatyczny, rzadko oglądany ruch głową, mogłoby się wydawać, że umarł na stojąco, a towarzysząca mu postać to żaden kolega tylko podtrzymujący go anioł. Czegoś takiego – pomyślał - u nas nie grali, miastowy na wiejskim rowerze i do tego jak szybko – weźże mnie uszczypnij… następnie głową w prawo, głową w lewo, głową w prawo, głową w lewo. I tak przez dłuższą chwilę. Myślcie, co chcecie, ale powiem wam, że chciałbym, abyście w taki właśnie sposób reagowali na moje wiersze.

                                 

 

środa, 28 lipca 2021

O istnieniu Leonarda Neugera

 


 O istnieniu Leonarda Neugera dowiedziałem się z ust starszego kolegi. Pachniało wiosną. Pod wpływem zapowiadanego wydarzenia skorygowałem precyzyjną marszrutę pracowitego popołudnia. Budynek  sosnowieckiej podstawówki przerobionej gwałtem na liceum, jedną z sal liceum, o którego gmach po dobroci, skutecznie upomniał się uniwersytet, miał nawiedzić ktoś z daleka i wysoka. Działo się w 1987. Tym kimś był Doktor Stamtąd, realna postać nadrealnego świata. Spotkanie z eleganckim i rzeczowym reprezentantem sztokholmskiej slawistyki zapamiętałem w formule słodkiej, kwaśnej konfrontacji sposobów bycia. Z jednej strony przaśna, zakurzona atmosfera epoki niedoborów, z drugiej uosobiona afirmacja niczym niewymuszonej normalności. Nie zapamiętałem szczegółów pogadanki, oswoiłem natomiast nastrój, koloryt i wdzięk kilku drogocennych chwil; oto w bezludnej na ogół siedzibie zakładu wiedzy zrobiło się jednocześnie tłumnie i sensownie. Zastanawiam się, czy powinienem we wspomnieniu sięgać po zasoby najgłębszego zapadliska? Może wystarczy odsłonić genezę lokalnych intryg albo zreferować intencje zaszyfrowanych donosów rzeczywistości? Zamierzam oddać głos pamięci kształtu skupiającego się wokół zjawiska wymiany myśli, precyzowania opinii oraz jej promieniowania. Komentując na bieżąco nietypowe zdarzenie, starszy kolega akcentował potrzebę wypowiedzenia kilku uwag na temat powierzchowności smukłego Doktora; za szczególnie istotne uznał kwestie dotyczące odzienia, obucia, a także wyrazu twarzy. Tak właśnie - dowodził - prezentuje się oblicze człowieka wolnego, nie tylko wyzwolonego, ale właśnie wolnego. Doktor wsparty horyzontalną osią pośladków o kant płowiejącego biurka nie tokował, nie trąbił,  nie przemawiał, nie udawał. Tę chwilę przywołuję, ilekroć pragnę odświeżyć atrakcyjny paradygmat stylu i gimnastyki obecności. Zaskoczyła mnie wówczas powaga osoby spójnej; walor, który w zachowaniu naszych nauczycieli odsłaniał się rzadko. Owszem, dbali o siebie, nie przykładając jednak do tego wagi. Jeśli nawet dopuszczali do głosu pierwiastki wyjściowej elegancji, żywili przeświadczenie, że nazbyt wyraziste kosmopolityczne ochędóstwo spowije natychmiast pogardliwy paproch prowincjonalnej skromności, a także irracjonalne pragnienie przypisywania zasług dyrektywom cudzych aspiracji. Zobaczcie, myśleli sobie, za kogo ukochana - żona, matka (potrzebne zabezpieczyć) postanowiła mnie przebrać przed dzisiejszą potańcówką z językiem i kontekstami, czym zapragnęła  przed chłodem osłonić... Powagę bezgłośnego zażenowania potwierdzą strzepywane ochoczo skrawki małomiasteczkowej powierzchowności. Powiedzmy sobie szczerze: dobre szycie przepadało, szło na eksport. Nawet poprawnie skrojoną i wymodelowaną marynarkę zdominowały  doświadczenia trudne, na przykład to, że wytwory kontynentalnej urody padały łupem nachalnej włókienniczej litoty. Ilekroć trafialiśmy na zdewastowane wykroje szlachetniejszych tkanin, tylekroć konstatowaliśmy, że nawet jakość w żaden sposób nie obroni cennej substancji przed autorytarnym osądem zardzewiałych nożyc. I tak źle, i tak niedobrze. Zdecydowana większość naszych nauczycieli instynktownie poszukiwała wygody; język ciała tajono w kołczanie drzemiących antycypacji. Leonard wsparty o kant zarekwirowanej politury, podkreślał znaczenie badań, przekonywał o istnieniu oceanicznych obszarów nieopisanego, gigantycznych zaległościach zawodowych filologii, które z uporem i bez wytchnienia palcują ścianki skostniałych struktur, że umknęło im życie spłaszczone do rozmiaru politycznych ostentacji i estradowych kompromatów. Zawodową filologię czeka poważna zmiana, widma kryzysu przekształcają się w ponury konkret, doświadczenie wyczerpania w bulgotanie zużytych metodologii. Nauce o literaturze zwiewa obiekt główny, najważniejsza winowajczyni – historia ludzka. Gońmy ją. Z tej, wyłącznie z tej przyczyny, domagajmy się solennego wsparcia logiki umocnionej powagą asystencji słów. Obowiązkiem filologa powinna być głównie dbałość o interesy jednostek bezradnych i pokurczonych, troska o recepcję wyłączającą konieczność nachalnego wartościowania. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że wśród emigrantów najmłodszego pokolenia przeważają osoby, które przejawami materialnego powodzenia załatali oznaki duchowych deficytów. Ówczesna nowa emigracja, chcąc uniknąć konfliktu tożsamości, świadomie rezygnowała ze statusu depozytariusza kulturowej ciągłość oraz tradycji czytania. Nowi emigranci, wyłączywszy tych, którym zaoferowano pracę na stanowiskach uniwersyteckich slawistów czy historyków specjalizujących się w obrazowaniu dziejów Europy centralnej, przejmują się wyłącznie amplifikacjami przetrwania. Nic dziwnego, że prawie natychmiast doszło u nich do zrównania czytania z nieczytaniem, że bez walki zaczęli gardzić osobistym urokiem, ośmieszali wrodzoną przenikliwość. Skazanym na imitowanie powierzchownych wzorców ani w głowie idea celebrowania radości na widok oryginalnego dzieła sztuki. I tak nam mile godzinne kolokwium upłynęło. Rozchodząc się żuliśmy powietrze zaprawione niedosytem. Co ciekawe Doktor żegnał się z nami nienasycony bodaj bardziej. Wydarzenie godne zestawienia z wizytami Herberta, Miłosza. Wśród uczestników zaimprowizowanego spotkania wypączkował i rozszerzał się kult sięgania po niestandardowe treści. Ktoś poczuł, ktoś nagle zrozumiał, że od dawna istniał w ich kręgu, ktoś inny zaczął organizować ożywione właśnie elementy. Nowe treści, zarys niezbędnych metod umocnił autorytet podniesionej głowy i wyprostowanych kolan. Grama nadętych emigracyjnych czy krajowych świętości; zamiast tego subtelna panorama zjawisk. Na odchodnym Leonard rzucił zwięzłe: zapraszam. Czułem, że to oferta stanowczo na wyrost. Na miły Bóg, któż z niej skorzysta? Jeden, drugi profesor, jakiś docent może, doktor, magister. Kadra naukowa owszem, ale studenteria…? Zapomnij wiatr, jak miło było zimą. W ostatniej dekadzie lipca 1989 - ja, kadłubem samolotu mgłę nad Bałtykiem rozsnuwając, obiecywałem sobie, że po odespaniu podróżnego stresu,  do książki telefonicznej zajrzę, ciekawy czy aby numeru, adresu Leonarda nie namierzę. Pobyt w Sztokholmie, którego echa raz po raz wracają słodkim wspomnieniem, uważam za najlepsze, co mogło mnie w egzystencjalnie bardzo trudnej sytuacji spotkać. Jak postanowiłem, tak książkę otwieram, wertuję, słuchawkę podnoszę, tarczą kręcę, ciekawość zaspokajam. W głośniku emocja uradowanego dźwiękiem polskiej mowy. Ośmielony zachętą, uprzejmie informuję, że jestem. Zatrzymałem się u krewnych w Mälarhöjden, gdzie pomieszkam do 10 sierpnia. Dobrze, bardzo dobrze, spotkajmy się zatem; powiedzmy… jutro, odpowiada panu? Z początkiem sierpnia, proszę pana, lecimy na Kretę. Zatem jutro o jedenastej na uczelni, na slawistyce, może być? Uniwersytet pokażę. Uwierzytelnieniem zaproszenia stała się drobiazgowa informacja, czym z Mälarhöjden na stacyjkę: Uniwersytet dojadę i którędy powinienem się udać, by za bardzo nie pobłądzić.

   Slawistyka Uniwersytetu Sztokholmskiego, gdzie w 1983 odnalazł się Leonard Neuger, zajmuje budynek nowoczesny i odpowiednio przystosowany do wymogów poważnej pracy naukowej. Bardzo dobrze zaprojektowane pomieszczenie, sprawdzające się w roli siedziby rady wydziału, przypomina obszerny salon z przydatkami o metrażach znacząco skromniejszych. W jednym z takich pomieszczeń znajdował się gabinet szczupłego Doktora z Polski. Trwał w najlepsze sezon urlopowy, poza Leonardem i przemykającym korytarzem korpulentnym slawistą, który, gdyby nie krótka pamięć, ścian miejsca pracy zapewne tego dnia by nie oglądał, nie zastałem nikogo. Leonard doskonale wiedział, czym mnie zaskoczyć, zainteresować. Zaczął od prezentacji warsztatu nowoczesnego filologa. Na blacie obszernego biurka zauważyłem sporych rozmiarów bańkę monitora sprzężonego izolowanym łańcuchem z blaszaną skrzynią. Przed monitorem klawiatura. To jest komputer, główne narzędzie pracy, gdy mam gotowy tekst, przepisuję go, drukuję, sprawdzam, znowu drukuję, znowu sprawdzam, poprawiam… I tak do skutku. Teraz właśnie szlifuję referat pisany z nadzieją wystąpienia na konferencji dotyczącej Gombrowicza. Myślałem, że tekst mam już gotowy, okazuje się nic z tego – łatwo powiedzieć, taki sprzęt demaskuje wszelkie słabości, wykrywa możliwe i niemożliwe braki, proszę spojrzeć – podał mi wydruk stanowiący zarys artykułu o figurach Gombrowicza do przedstawienia podczas listopadowej sesji slawistycznej w Bolonii – ile trzeba będzie wnieść poprawek; to już czwarta, to już może ósma redakcja. Jako starszy kolega, bo pan już pewnie pisze pracę magisterską, gorąco przestrzegam przed pośpiechem. Niech pan zwróci uwagę, jak bardzo mi ten IBM z jednej strony ułatwia, a z drugiej komplikuje życie, bo niczego nie można przed komputerem schować, ukryć. Mam (myślałem) lekkie pióro, lecz gdy przychodzi co do czego, zaczynam się gubić w zeznaniach. Na dobitkę poruszam się tutaj troszkę prawie po omacku; w instytucie jestem jedynym polonistą, przeważają Jugosłowianie: Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie. Na dydaktyce języków tych panów opiera się tutejsza slawistyka, ponadto pracuje z nami dwóch bohemistów – Szwedów czeskiego pochodzenia i rusycysta – profesor, dyrektor instytutu. W sumie nie mam tu z kim porozmawiać… na temat niuansów poznawczych; specjalnością moich kolegów jest elokwencja i symultana. Uczelnia szkoli tłumaczy oraz cybernetyków – twórców algorytmów maszyn translatorskich. Koledzy są entuzjastami gramatyki generatywnej, słyszał pan o czymś takim? Owszem, pamiętam podstawy z opisówki, słynna formuła Chomsky’ego: „Zielone, bezbarwne idee śpią wściekle”. O!, słyszę, że dogadałby się pan z koleżeństwem. Panie Doktorze, jakoś nigdy nie przepadałem za gramatką. To trudne bardzo. Największą trudnością jest to, że oni wszyscy najsprawniej dogadują się po szwedzku. Długo się musiałem przestawiać, bo wylądowałem tu z okrawkową znajomością tego języka; teraz jest inaczej: rozumiem, czytam, rozmawiam, nawet tłumaczę z tutejszego na…  polski. Zaraz panu coś wydrukuję… gdzie ja to mam. O tutaj, niech pan zobaczy, przygotowuję publikację, jeszcze nie wiem, kto ją wyda, czy ten, o kim myślę, czy może ktoś inny, dość powiedzieć, zostawiam decyzję losowi, niech przystąpi do działania, ale dopiero – błagam - po wakacjach. Owszem, chciałbym najpóźniej za rok mieć gotową książkę. Objętość nie powinna przekroczyć dwunastu arkuszy wydawniczych, rozumie pan: wiersze, rysunki i partytury Carla Michaela Bellmana.  

   Za chwilę od wydruków czterech posłań i partytur niegasnącej gwiazdy poezji szwedzkiej odbiją się pierwotne intencje poety. Za sprawą Doktora uniosą się, popłyną zaskakujące treści. Ze środka perforowanych kartek zamruga laserunek czytelnej partytury. Niestety dysponuję aktualnie tylko takim printem, pełnoformatowa drukarka ląduje zwyczajowo w lipcu u konserwatora, dlatego aktualnie posiłkuję się czymś takim. Najchętniej korzystam z dwuletniego „japończyka” - czyli elektronicznej maszyny do pisania wyposażonej w ramkę podglądu. Bardzo wygodna. Wszystko jednak wskazuje, że wyznacznikiem przyszłości będą komputery. Gdyby nie nawiedziło mnie dotąd uczucie zazdrości, kłopotliwe odium bezpodstawnych pretensji, gorycz nadmiernego przywiązania do swojskich klamorów poznałbym właśnie w tej chwili. Kto u nas w przedostatniej dekadzie dwudziestego wieku korzystał ze sprawnej maszyny do pisania, kto oprócz takiego cacka posiadał również gitarę, należał do wąskiego grona uprzywilejowanych. Swoją pierwszą maszynę nabyłem dzięki nawykowi wertowania ogłoszeń drobnych. Z niedowierzaniem odkryłem, że pewien desperat złowiony wędką o barwie bordowego kobierca, stanął wobec konieczności pilnego wyprzedania co cenniejszych przedmiotów. Na szczycie listy figurowała skromna, lekka maszynka marki robotron z enerdowską czcionką i pneumatycznym tabulatorem. Niewiele myśląc, nawiązałem kontakt. Nazajutrz zjawiłem się w domu z samorodkiem mocy. I się zaczęło. Sprzęt był wprawdzie wadliwy, ale działał. Każda próba warsztatowej ingerencji skutkowałaby powinnością zgłoszenia tego faktu odpowiednim organom. Perspektywę zarejestrowania antyustrojowej aparatury odrzuciłem z mety; wolałem mękę dopisywania polskich znaków od świadomości przebywania na milicyjnym widelcu. Papier maszynowy był wówczas, jak wszystko poza octem i angielskim zielem, dobrem przezroczystym, sterylnym. Trafiał tam, gdzie nie czyniono zeń pożytku. Można go było nabyć na obrzeżach wielkich miast. Pierwszy porządny zapas stu pięćdziesięciu trzech stron nadających się do zaczernienia zabezpieczyłem czyszcząc ladę i zaplecze sklepu wielobranżowego w Imielinie. Podobną zuchwałość okazałem na terenie ogólnospożywczego w Pilicy, czym u ekspedientki o fizjonomii damy czekającej na rycerza wzbudziłem niewyobrażalną rozterkę. Gabinet Leonarda Neugera, który z tytułu coraz dłuższej obecności mojej przekształcił się w kantor wymiany myśli, papieru dysponował nadmiarem. Panowało tu zawsze formatów zatrzęsienie, powiem panu, że w tego rodzaju dobra dosłownie opływam; gorzej z tym, co stanowi sedno mojej pracy – po prostu nie mam tu, z kim konsultować naukowych intuicji, rozpoznań. Czytanie przyjaciołom niegotowych rozpraw przez telefon stanowczo mija się z celem. Czy pan wie, że każda zamorska rozmowa jest podsłuchiwana, czasami myślę o sztabach oficerskich i utrudzonych szeregowcach kontrolujących cudze plecionki i ploteczki. Zabrzmi obcesowo, ale gdybym musiał wykonywać podobne zadania, zgłupiałbym albo oszalał. Zostaje korespondencja tradycyjna – wymiana myśli jak nie przymierzając w dziewiętnastym wieku, dlatego, ilekroć usłyszę o jakimkolwiek projekcie sesji literaturoznawczej organizowanej w wolnym świecie, natychmiast się pakuję, redaguję wniosek, by szef instytutu miał z czym wystąpić o dotację. Jadę, to znaczy lecę. Berlin Zachodni, Paryż, Haga, Londyn, Bruksela, Rzym, Madryt. Wiem, pomyśli pan, że pańscy nauczyciele wiedzę o istnieniu tych miast podtrzymują słuchaniem radia. Być może nie jest aż tak źle. Wszelako wszystko ma swoją cenę. Wysoką, niewymierną. Mogę sobie mimo przeszkód winszować. Gdy przyjrzymy się losom realnych bohaterów minionego stulecia, zauważymy jedną istotną różnicę; ze wzgórza cytadeli usunięto narzędzie sądowej zbrodni. To zasadnicza zmiana, chociaż zarobić po twarzy w ciemnej bramie za politykę nadal można. Nikomu nie życzę, proszę pana, nikomu. Wracając do Carla Michela Bellmana, hmm, przypuszczam, że tego autora należy koniecznie pokazać polskiemu czytelnikowi, trzeba go odpowiednio skonfrontować z polskim pseudoklasycyzmem i sentymentalizmem. Taki, powinien to pan wiedzieć, Karpiński Franciszek, w świadomości współczesnych był grajkiem, śpiewakiem, nucigębą i gitarzystą; poetę uszyto z niego, gdy zapach korzeni poczuł. Podobnie poczciwy Rej. W Rzeczypospolitej cichą lekturą poezji nie zaprzątano sobie głowy, ale gdy do wiersza dołączano melodyjkę, akt ten zwiększał zainteresowanie nawet losem twórcy. Pisali o tym pamiętnikarze epoki stanisławowskiej, zapewne słyszał pan o Kitowiczu, Karpiński też pamiętniki zostawił, stosik listów łzą i atramentem skropił. Również pocieszny, ahistoryczny, oderwany (pozornie) Fredro potwierdzał, co się działo. Carl Michael Bellman cieszy się w Szwecji sławą, której mógłby pozazdrościć zdolny skamandryta; po prostu organizował rodakom prawie każdą imprezą biesiadną, bo Szwedzi dobrze pracują, dobrze się bawią, dobrze przy tym piją i głośno śpiewają, na dobitkę – proszę posłuchać – jak kunsztownie! Dyskurs Doktora przeszedł w śpiew:

 

Dziadek Noe, dziadek Noe

To był dziarski chłop.

Pam, pam, pam…

Gdy mu zbrzydła arka

Zaczął sadzić ziarnka,

Dużo wina – jego wina

Tym zajmował się

Pam, pam, pam…

 

                              Na wypadek wszelki

Lał je do butelki

Dużo wina, dużo wina

Tym zajmował się

Pam, pam, pam…

 

Tu się zrobi ciekawiej, niech pan posłucha:

 

Babcia Noe, babcia Noe

Była żoną cną

Pam, pam, pam

Dała wypić chłopu,

Gdybym taką zdobył,

Żeniłbym się, żeniłbym się

Bez namysłu z nią.

Pam, pam, pam…

 

I jeszcze jeden, przypuszczam udany passus:

 

Nie ględziła, nie ględziła:

Ojcze  - nie, nie, nie

Pam, pam, pam

Odstaw ten kielonek,

bo będziesz wstawiony,

a po drugim, a po trzecim

popamiętasz mnie

Pam, pam, pam…

Odstaw ten kielonek,

bo będziesz wstawiony,

a po drugim, a po trzecim

popamiętasz mnie

Pam, pam, pam…

 

Taka próbka, nie wiem, co z tego wyjdzie, mam nadzieję, że jakoś – uważa pan - to brzmi po polsku, choć nieoczekiwaną perspektywę odsłania. Jest w tym naturalna frywolność, bezpośredniość, ludyczność. U nas alkohol natychmiast implikuje problemy, kłębi się wokół dymu sporo, organizują mniej lub bardziej złożone akcje przeciw piciu. Szwedzi postępują inaczej, praktykują jednocześnie kult smaku i poczucia miary, tak bym określił tutejsze zachowania biesiadne. Piszę aktualnie szkic na temat historycznego i społecznego tła liryki naszego poety. Muszę te dane pilnie zweryfikować, w ramach historycznego rekonesansu dowiedziałem się, że stół to sprzęt, za którym się siada, żeby pośpiewać. Powszechny w Europie zwyczaj, przede wszystkim  germański, także żydowski. Proszę posłuchać tego:

 

Na leśnym wzgórzu

Pośród skał

Niezbyt tęgawy kościół stał

Okienek troje

Z lewej podwoje

A szynk się zwał…

 

Jeszcze surowe, ale coś z tego utoczę. Muszę panu powiedzieć, bardzo polubiłem szwedzką poezję. Nic dziwnego, ona najlepiej oddaje koloryt, nastrój miejsca – zgadza się pan? Natychmiast, strojem Ursyna, uruchamiam wątek słynnej antologii: „W sali zwierciadeł” Zygmunta Łanowskiego. Tak, znam tę książkę. Osobiście wątpię w istnienie antologii zdolnej wyprowadzić czytelnika poza powierzchowne rozpoznania i intuicje. Nie ma takiej, aczkolwiek można podczas czytania wierszy, opowiadań zauważyć specyficzne cechy języka, poetyki i stylu. Przypuszczam, że we współczesnej literaturze szwedzkiej znajdziemy twórców formatu europejskiego; najbardziej przekonuje mnie Tomas Tranströmer – ojej, co za poeta najściślej zarazem skandynawski, europejski, ba – światowy. Spolszczyłem kilka jego utworów, po wakacjach zasilę kolokwium Instytutu Literatury, może uda się skłonić kilka osób do opublikowania arcydzieł Tomasa w postaci suplementu do istnienia. Jest jeszcze Ellen Sofia Wester – słyszał pan może?  Proszę sobie nie wyrzucać, jeśli mało lub w ogóle, bo to przede wszystkim bohaterka, dzielna Emilia Plater, szwedzkiej literatury. Jej zasługi stanowczo przekraczają literacką perspektywę, dość powiedzieć: nikt z większą życzliwością Polski Szwedom nie przybliżył! Pracowita, solidna, przyjazna. Pod koniec minionego wieku była korespondentką sztokholmskiego dziennika w Warszawie. Z tego źródła pochodziła większa niż u innych znajomość i świadomość rzeczy. I ten jej szlachetny dystans, powiem panu, że warto w ramach rewanżu skwitować z powagą cenne zasługi i opublikować przynajmniej kilka jej felietonów. Świetne, znakomite obserwacje. Ironia, dar obserwacji, język. To, co lubię! Nie będę pana wprowadzać w szczegóły, proponuję śledzić, może pojawią się jakieś moje tłumaczenia w prasie emigracyjnej, bo zdecydowanie wątpię, aby reżimowym łamom zależało na uzdrawianiu relacji polsko-szwedzkich. Prasa uwielbia stereotypy, więc albo archaizmy narosłe fikcją, albo marna, jałowa sensacja spod znaku duszno i porno. Złotego środka ci państwo nie czują, nie znają.     

         Zachwyconego pakietem świeżych wydruków, do tekstów Carla Michaela Bellmana Neuger dołączył kilka kartek z wierszami Tranströmera oraz fragment redagowanego tekstu o Gombrowiczu, wprowadził mnie bardzo uprzejmie na korytarz. Minęliśmy automat do kawy. Zapiszczało srebro drzwiczek windy, spotkanie weszło w inną postać trwania. Dopiero po trzynastu latach doszlusuję i wyrównam standard, który ustanowiło technologiczne ochędóstwo kolegów Doktora Leonarda. Dopiero wówczas zacznę pisać naprawdę. Pisać, czyli skreślać. Do trzeciego spotkania z Leonem dojdzie w Krakowie na ulicy Straszewskiego. Poznał mnie. Serwus, co dobrego u pana? Do czwartego w Katowicach, które gościły uczestników Dni Tranströmerowskich. Zaskoczył mnie wyglądem emerytowanego gubernatora dręczonego powinnością dbania o najdrobniejszy szczegół  znakomitej, wspaniałej imprezy. Odwiedzał mnie również jako autor. Każdą frazę okładał, nad co drugą lewitował. Nie oszczędzał się. Dbał, bym podczas lektury nie jęczał, nie przeżywał męki wyższego rzędu. Z książki Carla Michaela Bellmana wyłonił się Leon wielkoludyczny, z przekładów wierszy Tomasa Tranströmera rzetelny kontynuator filozoficznego nurtu poezji… polskiej. Eseistą okazał się  przewybornym, czytam go zawsze ze smakiem. „Wierutne bajki dla dorosłych…” z radością, uśmiechem, podziwem deponuję na szczycie ksiąg kapłańskich. Nie mów, cytując Miłosza: „tak mało powiedziałem”. Liczy się, co skreśliłeś i kogo umocniłeś tymi skreśleniami. Oglądam Twoje książki, czyste jak łzy, pamiętając, że pośród piętrzących się rękopisów i wydruków, przed opublikowaniem których chronię skrzywdzonych i okaleczonych, ten, kto je po wszystkim będzie przeglądał, znajdzie także kilka miłych po Tobie pamiątek. Są to przywiezione w 1989 ze Sztokholmu wydruki pierwotnych wersji tłumaczeń posłań Carla Michaela Bellmana, kilka surowych przekładów wierszy Tomasa Tranströmera i fragmenty redagowanego wówczas eseju o Gombrowiczu. Na wydrukach zauważy dyskretne ślady własnoręcznej korekty. Bezcenne.                                

sobota, 3 lipca 2021

Bliźniak... od blizn

 

Zawsze mnie zastanawiało, skąd Jezus Zmartwychwstały wiedział, jakiego rodzaju deficyt umościł sobie w sercu Tomasza Apostoła z przydomkiem Didymos… Tam od razu w sercu. Serce podpowiadało i rozgrzewało poczucie, że nasz bohater wraz z innymi członkami osobliwego kolegium uczestniczy w dobrych zawodach, słynne: pójdźmy więc, aby i nas ukrzyżowano nie mogłoby wyjść z człowieczego wnętrza, jeśli wprzódy nie kotwiczyłoby w  sercu. Ze świętym Tomaszem Apostołem wiążą się i kojarzą bogate konteksty. Przypisują mu autorstwo najsłynniejszego apokryfu. Czy zdajecie sobie sprawę z powagi tego przypomnienia? Tomasz był brany pod uwagę jako pełnoprawny kandydat na Ewangelistę. Gdyby mu przypadł w udziale ten zaszczytny tytuł, scena, którą odsłania dzisiejsza perykopa, byłaby co najwyżej jedną z wielu. Powiadają o Tomaszu: „niewierny”. Rzeczywiście, gdyby znano faktyczne znaczenie przytoczonego epitetu, podobnej nieścisłości zapewne nikt by nie ryzykował. Ludowa tradycja, zgodnie z treścią obserwacji zaktualizowanej przez Sienkiewicza, staje się u nas prawem. Klamka zapada. Koniec – kropka. A przecież z „niewiernością” Tomasz ma wspólnego tyle co nic. Owszem, jest: uparty, dociekliwy, nieufny. Owszem, jest, ale kto z tych cech będzie skłonny upleść wianuszek mankamentów, wstydliwości, nieprzezwyciężalnych wad charakteru? Zapewniam: nikt rozsądny. Wręcz przeciwnie, z wymienionych, jakby nie było, rodzą się wdzięczne dowody bezkrwawego postępu, towarzyszą im dobre myśli, szlachetne intencje; skutkują udanymi rozwiązaniami. Uwielbiam, aczkolwiek z rezerwą, naturalny, surowy radykalizm Tomasza, tę część jego natury, w której szczególnie upodobała sobie Łaska. Pan Jezus wiedział, że spośród zgromadzonych w Wieczerniku jedynie Tomasz nieomal natychmiast ruszy do ewangelizacji, zaniesie orędzie o Chrystusie najdalej i przyjmie doświadczenie męczeństwa z odwagą, z jaką inni przyjmują błogosławieństwo pokoju. To musiało być niezwykłe widzieć Tomasza w akcji, w roli mobilnego fundamentu pierwszej Wspólnoty. Dotknąć Ran. Tego nas uczy, tego od nas wymaga Chrystus, któremu nikt przecież nie przekazał na stronie: wiesz jeden z naszych, Tomasz mu dano, wątpi, potrzebuje dowodów; rozumiesz: zrób coś, gdy się znowu zjawisz, żeby w Ciebie uwierzył, żebyś go przekonał, bo nasza mowa, choćbyśmy unisono wyznanie złożyli na opór trafi. To jest – rozumiesz  - konkreciarz, więc nie dziw się próbie, jakiej zechce Cię poddać - Panie. Owszem, nikt czegoś takiego Jezusowi nie mógł powiedzieć. W niczyjej głowie tego typu słowa. Skąd zatem Jezus wiedział, co gryzie Tomasza z przydomkiem Didymos? Wiedział, wiedział doskonale zanim Tomasz został ukształtowany w łonie, zanim go powołał i uczynił apostołem. Dużo ciekawsze okazuje się pytanie: dlaczego wiedział? Scena z Tomaszem uchodzi za najsłynniejszą w Biblii Epifanię. Nadano jej walor podkreślający, wzmacniający i uświęcający epizody pojawiające się wcześniej; chodzi przede wszystkim o rangę Ośmiu Błogosławieństw sformułowanych podczas Kazania na Górze podczas wstępnej fazy Pana Jezusowego nauczania. Św. Jan Ewangelista cytuje nie tyle treść poszczególnych tytułów co klauzulę syntaktyczną, która je precyzuje i dookreśla. Cytuje również zawarty w niej paradoks: Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Jezus podkreśla z naciskiem (SIC!), że życie z wiary umacnia  doświadczenie nieustannego: dotykania Ran. Komu by zatem zlecić owo najtrudniejsze i najbardziej wstydliwe zadanie, Szymonowi – pomyślmy – Gorliwemu? Tylko Tomasz Gorączka wyceluje, trafi z ochotą, wdziękiem kamyka z procy; przystąpi i wyzna: Pan mój i Bóg mój. Pan nasz i Bóg nasz.              

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...