środa, 19 grudnia 2018

Meine liebe Kapellmeister


    Piszę do was umniejszony, słabowity i niezdarny. Smutny i zepchnięty. Umniejszony z powodu Tolusia, którego (chwilowo) nie ma, a który we własnej osobie i pełną gębą, był. Spotkaliśmy się we wrześniu u Joli, zadowoleni, uśmiechnięci; w obecności pań obywatelek malujących, piszących i panów obywateli piszących i sędziackich, obywatelek i obywateli miasteczka tegoż i miasteczek ościennych. Spotkaliśmy się posłuchać, poczytać, pomarzyć, piątkę przybić, fotkę jedną, drugą, trzecią strzelić. Od jakiegoś czasu w stanie spoczynku, zatem wypoczęty fest, czytał nam Andrzej tekst ze zdania na zdanie coraz bardziej brzemienny, coraz bardziej celowy i konkretny. Czytał z radością, jak ktoś przekonany, że ma komu. Jak wtedy, bodaj w dziewięćdziesiątym pierwszym albo jeszcze wcześniej, gdy zostaliśmy sobie przedstawieni przez Romka na korytarzu domu kultury przy Dąbrowskiego w Chorzowie. Meine liebe Kapellmeister - tak bodaj zaczynał się monolog wygłoszony wobec dwuosobowego audytorium. Było to porażające i porywające. Toczył się w Andrzeju Skupińskim agon nieustanny, którego reguły sformułował (zapewne w nadziei, że pojawi się wreszcie ktoś, kto w płonącej opozycji całą myśl zobaczy) wybitny poeta i działacz społeczny Adam Mickiewicz. Młodzieńcem był jeszcze, gdy skonstruował zależność: "taki wieszcz, jaki słuchacz", ale gdy już odrobinkę urósł i poszerzył się, wydobył podobną syntaktycznie: "taki słuchacz, jaki wieszcz". Skonstruował, wydobył i wyekspediował na "tamto pole", abyśmy w dyskursach z sumieniem własnym oraz sumieniami bliźnich mieli się czym cieszyć, epatować, okładać. Jak było Andrzeju, powiedz mi teraz, jak było. Wiem, co mi powiesz: było i tak, i siak. Raz tak, innym razem owak. Mogło być rankiem tak, a pod wieczór zupełnie inaczej. Jakkolwiek było, przebiegało w uważności, w powadze jakiejś i zachwyceniu. Twoja obecność i aktywność budziła radość i pewność zachwytu. Pewnego razu, dawno -  dawno temu stawaliśmy wobec wartych najsubtelniejszych rozbiorów zawiłych kwestii metodycznych i wychowawczych. Dziękuję Ci za wsparcie i zawsze przyjazne i pogodne słowo. To był trzyletni raptem epizod, gdy widywałem Cię w roli początkowo cierpliwego słuchacza, zatrwożonego petenta i uczciwego doradcy. Ile razy mieliśmy okazję prezentować i konfrontować  opinie? Sześć, siedem, najwyżej osiem razy. Komfortu ciągłości nie można porównać z żadną inną formą relacji między nauczycielem - wychowawcą a rodzicem ucznia. Przyznaj Andrzeju, że lubiłeś te nasze na Sportowej pogaduchy o Dżej Dżeju. Ze względu na Twoją zawsze mądrą obecność, zebrania nasze toczyły się wokół spraw istotnych. Ale wymyśliłem... spraw istotnych. Fuj, a kysz paskudna nowomowo. I żebym nie musiał cię stąd kolejny raz przepędzać. Czegoś mnie nauczyłeś, ale - rada w radę - musisz przyznać, łapałem w lot. I, wiadomo, wielką darzyłem Cię atencją za obecność na ekranie. Trzeba było - owszem - prawdziwego reżysera-artysty, by uczynić zadość wyrafinowanym potrzebom filmoznawczego podniebienia. Lubiłeś role podleców, czyli, wybacz Andrzeju, dużo gorszych od Leca. Czarne marzenia, czarny charakter, czerń włosów (nazywanych "wosami") to barwa centrum zadupia, któremu postanowiłeś wespół zespół dać wyraz. Poza planem byłeś przeciwieństwem granych postaci. Ilu aktorów mogłoby powiedzieć to samo o sobie? Mnóstwo, zapewniam Cię, nieprzebrane. Najpierw zwyciężali w castingach do ról postaci uwielbianych przez publiczność, a potem wracali do swych przezwyciężonych natur. Powiedziałeś mi kiedyś, że lubisz grywać wredzioli, byleby mieli charakter. Dzięki Tobie zacząłem realnie rozważać możliwość aktorskiego zrealizowania się w roli senatora Nowosilcowa. Pomyślałbyś? Rozważać, tylko rozważać, wszak dobrze zagrany senator, czego dowodem brawurowy występ Henryka z Kochłowic, to co najmniej Alpy aktorskich kompetencji. I doczekałeś się Andrzeju, stałeś się mianowicie najlepszym antidotum przeciw skutkom klimatycznej hucpy, pomyśleć tylko, som owenzet do Katowic wele Janowa przijechoł. Chopy, pedźcie mi nino, co my momy robić, no co my momy robić, pedzcie mi. I Erwin odparł: trza napisać list do owenztu, taki wadzy, co rządzi cołkim świotym. I natychmiast, choćby mój najlepszy uczeń, wyjąłeś Eryku papier i zacząłeś czytać: My, chopy z Janowa, z Janowa wele Katowic, piszymy w sprawie ratowania ludziów na świecie, bośmy się dowiedzieli od naszego Mistrza i się mogymy poprzysiąc... Mógłbym poprzysiąc, jak wiele udało Ci się wyrwać z jej żarłocznej gęby. Już kładła na tym łapę, już nuciła uwerturkę pieśni zniszczenia, wtedy się pojawiałeś Andrzeju, wyznaczałeś obszar niewielki (gadatliwy acz niemy) i krzepiłeś, utrwalałeś. Kłamie, kto twierdzi, że taki wieszcz, jaki słuchacz. Jest odwrotnie. Czego dowodem Twoje dzieło i drogocenne relacje z bliźnimi.  

środa, 5 grudnia 2018


Wertuję książkę Bronisława Maja i konstatuję uroczyście, że jeśli musiałbym się z nią kiedykolwiek rozstać, czułbym towarzyszący temu nieprzebrany smutek, doświadczenie obezwładniającej trwogi, niepokój ramion, serca, niepokój każdej tkanki. Rozpadające się marnym węglem skrzydła ostatecznej rekapitulacji - ruina momentu początkowego zakładającego się o honor z chwilą oznaczającą ostateczność nieistniejącego jeszcze. Książka pana Maja na skromniejącej stercie bezcennego stosu, wiersze wykrzyknikami znaczone, dowodami lektury, uniesień, euforii. Widziałem w niej produkt zdolny sycić pierwotny głód - "pro"-"dukt", czyli pretekst pójścia jakoby dalej, otoczkę jubilerską, w której cenny kamyk. Omiatam wzrokiem szczerbioną kolumienkę ocalałych, jakbym przed chwilą odpowiadał na pytania ekskluzywnego wywiadu lub wypełniał rubrykę w kwestionariuszu Prousta. Ilość książek do zabrania na wyspę kurczy się, doskonali. Dawniej minowała i ośmieszała powagę świętych liczb, aktualnie o mało nie widać jej prawie. Wśród nich jest książka Maja. Tylko proszę: niech trwa, nie zamykajcie jej ze mną. Niech będzie chociaż takie, chociaż takie braterstwo atramentu.      


Pani Krystyna Krężel

  Pani Krystyna Krężel, do której zwracałem się od zawsze: „Pani Profesor”, to ciocia Mariana Sworzenia – najwybitniejszego i najpracowitsze...