Surowego
piękna nie trzeba poprawiać, gdybym miał definiować, zacząłbym od tego; piękno
naprawia lub poprawia przestrzeń wspólnej obecności. Szczególnie krajobraz
górski, widok morza i jezior, panoramy rozległych widoków pobudzają
zahibernowane (nie wykluczam) piękno w nas. Czyli co? Czyli stajemy się od razu
lepsi, ładniejsi, mądrzejsi, bardziej prawdomówni... A czy nas ktoś pochwycił
na kłamstwie lub grubej przesadzie? Pytaniem dotykam obszarów skrajnie
osobistych; powinno się tego unikać, bo wierzgnie, kopnie, przewróci. Spotkało
mnie wzmiankowane doświadczenie, na
skutek czego wiem, że spotkanie z przypisywaną wersją prawdy na mój temat,
zostawia ślady w postaci wypalonej dziury. Piękno nieuchwytnej natury, widok podziwiany
stanowi nie lada wyzwanie malarzom i autorom poruszającym się w rejonie wiersza
i prozy. Uczynić wszystko, by nie osunąć się w banał, pospolitość, oczywistość,
ośmieszenie - stąd estetyka poklasyczna, czyli kwestionująca Platońską Triadę i
Arystotelesowy Złoty Środek jako jedyne kryterium spójności i rozsądku. Miejsce
piękna zastąpiła kategoria: "wzniosłość". Ciekawie powiedziane. Jak
wiele nagle ciemnych miejsc rozjaśnia, z jak wielu zaułków wyprowadza,
powierzając skuteczne narzędzia poznania i opisu. Wzniosłość nam to i owo
pokazała, to i owo sprowadziła do wymiarów realnych. Jednocześnie zachowała
status kategorii chmurnej. Wysokiej i rozmamłanej, mierzonej w słoniach,
przyglądającej się naszym sprawom z punktu widzenia dorosłej żyrafy. Jest
poukładana, ponieważ nie ignoruje symetrii, hierarchii, harmonii. Stąd często
spotykamy ją w szczupłych i wiarygodnych gremiach. Sto i tysiąc lat minie -
nikt jej nie przepędzi. Za grzech zostanie uznane pragnienie ośmieszenia jej
wypowiedzią miarodajną i dystynktywną. Rabka, do której prowadzi szlak z
Turbacza i Starych Wierchów, to źródło lub punkt wyjścia mojej dziecięcej
zuchwałości. Tam właśnie, poza świadomością Adminów bezradności doszło do głosu,
zdecydowanie odezwało się: pragnienie życia. Nie miało to nic wspólnego z
cieniutkim piskiem myszki lub kotka; rozległo się wówczas unisono rozmaitych
instancji, sił, układów, tkanek i komórek. Teraz o tym piszę, ale wtedy "o
tym się śmiałem". Stan ten ktoś życzliwy zauważył i pozwolił, by się rozwijał.
„Ależ macie państwo oczytane i osłuchane dziecko” - zwracano się do lekko
onieśmielonych Rodziców, ilekroć w sobotnie popołudnie przekraczali próg
specjalistycznego sanatorium. Inne problemy najwyraźniej nie ważyły, zniknęły,
nie było ich. Skierowano mnie do Rabki na kurację ratującą zdrowie. Górne i
dolne drogi oddechowe. I przepona, dzięki której śpiewałem, tańczyłem,
podskakując niczym dobrze wychowany ping-pong.
Boję się tego miejsca. Jadąc na Podhale delikatnie odwracam głowę,
zadowalając się świadomością istnienia po lewej ręce oazy świętości prawie.
Gdym po latach z odbytych, solidnie przepracowanych rekolekcjach własnych, noga
za nogą, wracał z Turbacza, uradował mnie widok Miasta w rozległej dolinie. Z
mapy wynika: to Rabka Zdrój - skorupka nadzwyczajnej osobności mojej... I wtedy
właśnie, diabeł albo satyr, rozplątał intrygę, szepcząc: nie patrz, nie
zachwycaj się, to było dawno, tak dawno, że może nie istniało. Wstyd się
przyznać – posłuchałem, wziąłem te pseudomądrości za mądrość samą w sobie.
Byłem tak zdruzgotany, że nawet kiepską radę uważałem za dobrą. Szedłem
przyglądając się ścianie lasu i pyłkom gościńca. Rabki nawet ułamkiem,
okrawkiem sekundy nie zaszczyciłem. W rzeczonych okolicznościach z wnętrza
ziemi wygramolił się obelisk; kawał ciężkiej, wypolerowanej płyty z czymś z
daleka wyglądającym na inskrypcję. Kolumny słów, z których pierwsza wyrównana
do lewej krawędzi. Myślę sobie: wykaz bohaterów tego miejsca, kolumny
zasłużonych, imiona, nazwiska, rangi cywilne i oficerskie, katalog okrętów. Nic
innego. Nic innego nie zasługuje na istnienie w miejscu wyrównywania się
podłoża. A jednak zasługuje. Żadna z tego czegoś ściąga z nazwiskami tylko
wiersz. Ktoś miał natchnienie, solidnie się wzruszył, zawziął się, pożyteczne
prace w kąt puścił, kartki poszukał, ołówka, usiadł i napisał. Nawet niedługo
trwało. Wiersz wyszedł na spotkanie z poezją. Wyczuła woń molestowania,
podniosła się, uciekła. Darmo pytacie dokąd. Nie pytajcie, nie wiem.
Przyczepiłem się formy, tworzywa i krawędzi. Pamiętam, że drugie, trzecie,
czwarte odczytanie skutkowało coraz większym zakłopotaniem. Co się dzieje?
Czytam, czytam i nic. Poza odmową przyjęcia nowych treści żadnej reakcji, odpowiedzi ośrodka
pamięci. Niczym sobie na to nie zasłużyłem. Winny wyłącznie autor, którego kosztowną
fanaberię lekceważą ludzie i zwierzęta. Słowa wyryte wywołują niezgodę.
Wyobrażam sobie moment instalowania tej bryły tam, gdzie nie powinna się
znajdować. Boleści dźwigających i komu potrzebna szklanka końskiego potu.
Pohukiwania jeden na drugiego, używanie wyrazów, jeden drugiego obrażanie.
Nagrobek w lesie, jakieś wyryte słowa, które dowodzą najwyższego stopnia
bezładu i kpiny ze słowa, czytelnika, tradycji i natury. Dzieło, choćby
najkrótsze, musi z czegoś wyrastać. A ten zapis rylcem dokonany kumuluje
znamiona sztuczności i powierzchowności. Gdyby ten utwór powstał sam z siebie,
niekoniecznie z niczego, zyskałby akceptację, a nawet uznanie. Nie ma wierszy,
włączając w to fragmenty „Ziemi jałowej”, które zasłużyły na towarzystwo lasu i
prawo ośmieszania doliny. Jedynie imiona i nazwiska są warte dłuta i rylca. Podziwiając
finezję pomnika poświęconego bestialsko
zamordowanym robotnikom Wybrzeża, zauważamy następującą prawidłowość:
korzystnie i właściwie usytuowana bryła przemawia jednocześnie na co najmniej
dwóch planach: wertykalnym i horyzontalnym. Odwiedzający to miejsce zastanawia
się, czy konstrukcja, na którą patrzy, nie stała tam od założenia świata. Wymusił
go plan zagospodarowania przestrzennego. Wracamy do siebie z obrazem monumentu.
Mamy też plan pozostający w bezpośrednim zasięgu wzroku. Wypełnia go surowe
piękno liter składających się na słowa fragmentu wiersza Czesława Miłosza:
„Który skrzywdziłeś”. Pamiętam urodę pierwszego kontaktu z fenomenem obliczonym
na wieki, słowami ośmieszającymi dyktatorów i tyranów wszelkiego umoszczenia.
Instynkt podpowiedział: tak żyj, tak postępuj, by te słowa nie dotyczyły
ciebie. Najmniejszych zapędów, przejawów, prób skutecznej miniaturyzacji zdemaskowanego
temperamentu w warunkach domowych, koleżeńskich, towarzyskich. Miłosz
podkreśla, że autokraci nie potrzebują specjalnych pełnomocnictw i przywilejów,
wystarczy im wybuch śmiechu nad krzywdą i zastęp groteskowych klakierów,
popaprańców. Zdumiewa potrzeba tylko takiej sławy, jakby nie mieli świadomości
wyrządzanych krzywd samym tylko byciem, tkwieniem na pozycji groteskowo
określaną: czynem lub stanowiskiem. To się u nich odbywa bezszelestnie,
fizjologicznie. Dawne i współczesne herody nie widzą, że tkwią pogrążeni w
środku kloaki, przytłoczeni przestrogą: „nie bądź bezpieczny, poeta pamięta”. Zrozumienia
powyższych zależności nikt na mnie nie wymusił. Przyjąłem je tak, jak możliwie
najlepszy przekaz multimedialny, trafiający głęboko, rozbrajający ewentualne
złudzenia co do prawdy zawartej w publicystycznej parafrazie wiersza. Poezja
docierała i przemawiała od dawna, ale nigdy z podobną intensywnością, tak
dobitnie i z wiarą w siłę własnego ramienia. Pomyślałem wówczas: jeżeli już
pisać, to tylko tak. Pisać, by trafić. Trafić, by trafiać. Aż tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz