Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja
Generała, zapamiętaliście i pamiętacie, biorę
na świadków, że choć schylam się i klękam, żeby podnieść różę, ciągle trafiam
na opór poświadczający niedokształt wyczekiwanej, należnej elokwencji. Nie
zamierzam epatować czytających te słowa plątaniną niedocieczonych wątków,
obietnicą przekroczenia miary, wyrywnych i podskocznych igraszek spod znaku
sarkazmu, ironii, niedyskrecji. Najbardziej obawiam się wielkich słów, a także ich
– może się okazać – niewystarczalności i
sztucznie nadętej powagi, surowej, nieobrobionej fatyczności. A tego bym nie
chciał. Dlatego milczę, dlatego tylko myślę, dlatego rozmawiam o Cioci
wyłącznie z Wujkiem. I zarzuciłem projekt powzięty kilka minut po wyjściu z
lokalu przy ulicy Drzymały w Chorzowie, gdzie podejmowano nas obiadem i gdzie myślano,
co dalej. Bo życie nie znosi próżni, trwa i kpi sobie z odchodzenia. Nawet to,
które już odeszło, kpi sobie, bo w tak wielu wychyla się, wychodzi, zaskakuje,
odświeża pamięć, rozjaśnia kwestie, widoki, przestrzenie, kwartały ulic, pasaże
i marszruty. Bywa, że się ujawnia nazbyt dosłownie, czasami Wujek Generał
zwraca się do mnie Jej imieniem, co na początku brzmiało żenująco, a teraz
wywołuje banana, gniew, onieśmielenie. Dlaczego nie… Czy w tym, co słyszę nie rezyduje
aby szczerość akceptacji? Czy i mnie nie zdarza się formułą: „ale posłuchaj Wujku”
doprowadzać do uśmiechu ostrego zrozumienia na ogół tylko pojętnych wychowanków?
Czy onomastyczną żonglerką nie naśladuję najpełniej gotowego cierpieć za tych
co byli, są i będą długowłosego Młodzieńca z Nazaretu? A może sobie wmawiam, że
naśladuję. A może szukam wymówki, uwagi,
odpuszczenia… Czytelniku przyjazny, pomóż rozstrzygnąć. Muszę napisać, bom to Cioci
Isi winien. Była zawsze, podkreślam: zawsze w chwilach trudnych i wzniosłych, zwyczajnych
i kłopotliwych. Nie mieliście okazji, po prostu na stanowisku pracy Cioci nie
wypadało – a może się mylę – w każdym razie odznaczała się nadzwyczajną, przekraczającą
ramy elokwencją. Owszem, słyszało się, jak często objaśniała problematykę
zawiłego nade wszystko i prostego po wyjaśnieniu świata fizyki. W głowach nagle
robiło się jaśniej, a kto przywykł, by ryć na pamięć, ten się posiłkował
pożytecznym dowcipem. I jakoś przechodził z klasy do klasy i wyżej.
Potwierdźcie, jeśli czytacie, szanowni absolwenci IV Liceum Ogólnokształcącego
im. Marii Skłodowskiej–Curie, czym (akcentując wzmiankowany aspekt) zanadto
nie przesadził. Muszę to wyznać, bo bez tego jak bez Boga; nigdy nie słyszałem
najmniejszej na Ciocię z Wujkiem skargi, zawsze po ustaleniu, że nazwisko nie jest
zrządzeniem zbiegu okoliczności, otwierały się przede mną i drzwi, i podwoje.
Wyzbyty patosu szacunek polerował ścieżaj, którym zamierzałem iść dalej. I
szedłem, a nawet zdarzało się, czułem, że mnie bezpiecznie dźwiga i unosi, i
podpowiada: nie zmarnuj tego.
I podpowiada. Teraz też podpowiada. I
to jak! Wróćmy do sytuacji sprzed chwili. Isia opanowała do perfekcji lingwistyczną
medianę. Jej formuły mogły dotyczyć rzeczywistości nader zawiłej i trudnej w
obróbce w sposób olśniewająco przejrzysty i giętki. Mówiła z rozmachem, co
pomyśli głowa, angażując ingrediencje bogatego zasobnika bystrości. Raz jeden
mnie zaskoczyła argumentem nie do zaakceptowania przez trzynastoletni umysł.
Raz na całe życie: mniej niż nic! Myślałem
wówczas, kandydat na mistrza pierwszego kroku bokserskiego, którego dopadło
dwóch takich w bramie, że samym tylko przedstawieniem argumentu Isi wywołałbym ledwie
zajady. Obecnie, weteran bezpardonowej, pozycyjnej, prowadzonej na
przetrzymanie wojny z przedmiotami, rzeczami – rzeczy się na mnie rzucają,
szarpią mnie, piszczą: opisz nas, bez ciebie przepadniemy bez echa, bezsensem
będą mianować intencję naszego zaistnienia, a także istnienie Tego, który nas stworzył
– myślę inaczej. Niedocieczony, wyblakły argument Isi obecnie nie tylko brzmi,
ale i znaczy. Wtedy był po prostu
śmieszny. Ciekawe, nie pamiętam, w jaki sposób zareagowałem. Podejrzewam, że w
najgłupszy z możliwych. Pomińmy.
Jeżeli doświadczyło się dobra w czasie
znaczącym, czyli punktualnie, jeżeli jeden gest uruchamia sekwencję etapów
życia, jeżeli uruchamia precyzyjnie i etap po etapie do tego gestu odnosi, to
inne przejawy dobra: wyraziste i cenne, adekwatne i szczere pozostają niejako w
cieniu wydarzenia wiodącego. Reżyserem gestu była Ciocia. Czy ktokolwiek miał w
życiu tyle szczęścia? Pytam, bo chciałby, żebyście wiedzieli, co o tym myślę. Gdyby
nie ujawniła swoich możliwości, nawet bym tego nie zauważył! Mogłaby. A co tam.
Ale wybrała inaczej. Własnym sumptem wyzwoliła mnie z opresji. Miał tak ktoś w
życiu? Pstryk i światło, i problemy ścielą się w okolicy listwy przypodłogowej?
Miał ktoś tyle szczęścia?
Nad Tobą Ciociu, to znaczy w miejscu
pożegnania, ciemna, wypolerowana, delikatnie nakrapiana płyta. Na ustach i w
sercach słowa modlitwy. Rok mija.
Piękne, proste i ujęte niebanalnie darem słowa, prawdziwy skarb. To moje zrozumienie Grzegorzu.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. Pozdrawiam Cię najserdeczniej
OdpowiedzUsuń