poniedziałek, 4 lipca 2022

Byłem tam nie raz, nie dwa razy

 

     Byłem tam nie raz, nie dwa razy. Pierwszą wizytę poprzedził przedziwny zbieg okoliczności: mimowolnie uczestniczyłem w rozmowie koleżanek, które podjęły kwestię: „Dokąd, Halinko tym razem? „Tym razem Paryż, bo nasza ubiegłoroczna eskapada do Wilna przekonała, że wakacje są po to, by w warunkach niespiesznych świat wreszcie zauważyć". Poczułem, jak to wyznanie drąży na płacie czołowym wyrazisty rowek. Wakacyjnej eskapady nigdy nie umiałem ani solidnie zaplanować, ani przeprowadzić. Tym razem pojawiła  się wizja przełomu. Pomysł: jedziemy do Wilna! wywołał szczerą radość. I się zaczęło. Był początek lipca, wszystko nam sprzyjało. Kwestię przyspawanych na sztywno miejskich figur nachalnych Halinka przedstawiła w postaci niewinnej i obrazowej; tak jest wszędzie, trzeba uważać na zmurszałą kastę, tak i Wilnie trafimy na tamtejszy koloryt lub lokalny badziew. Kolorytem była pogadanka autochtona, który przed kościołem Bazylianów szczelnie otoczonym rusztowaniami, zaoferował spontanicznie usługę dydaktyczną. Poczekał aż się co najmniej osób pięć zgromadzi, po czym uruchomił zaśpiewne działo. Opowieść bardzo  ciekawa, czuła i wzniosła. Chociaż spontaniczny wykładowca siłował się od dawna z dziewiątą dekadą, formułował myśli zajmująco, zaglądając do kuferka ze zdobyczami starożytnej retoryki, stymulując uwagę, wywołując afekty. Komu problematyka była bliska i droga otrzymywał potwierdzenie prywatnych rozpoznań i przemyśleń. Wykład ciekawy, spójny i rzeczowy, myślę nadto, że nie zawierał zbyt wielu przekłamań i uproszczeń. 

    Bodaj temu panu zawdzięczam anegdotę na temat przedwojennego entuzjazmu profesora Juliusza Kleinera ze Lwowa. Gdy w Wilnie i we Lwowie biało-czerwona jako jedyna powiewała, odwiedził profesora ktoś, kto zapewniał, że przy Ostrobramskiej mieszka staruszeczek, który znał, widział i nawet rozmawiał z Mickiewiczem. Czując nadciągającą historyczność rzeczonej informacji, profesor zaproponował gronu studentek i studentów udział w poważnej ekspedycji naukowej. Zachęciwszy z rewerencją najlepsze przyszłe panie polonistki i najlepszych przyszłych panów polonistów, po kilku dniach prowadził szlachetną przyszłość narodu i branży ku okazałemu budynkowi lwowskiego dworca. Ekipę ponad dziesięcioosobową spod Ostrej Bramy skierowano bezpośrednio pod adres zapisany ołówkiem na szpargałce. Przed posesją ławeczka, na ławeczce stulatek z widocznym naddatkiem kilkunastu miesięcy. Profesor nabrał pewności, że tym razem nie fatygował się do Wilna po próżnicy. Na cóż czekać? Przystąpmy do delikatnego oswajania gruntu – pomyślał instynktownie - i zabrał się do luzowania sprzączek otwierania chlebaka, częstowania czymś słodkim. Padają pytania o kościoły, o duchownych, o zakonnice. Lody prawie przełamane, skoro tak, profesor zdobywa się na odwagę i z coraz większą śmiałością formułuje następujące pytanie:

- Szanowny, drogi panie, jest pan tak sympatyczny i pogodny... pewnie w tym właśnie sekret chwalebnej długowieczności; proszę wybaczyć zuchwałość, ale odnoszę wrażenie, że mógł pan widzieć, nawet zapamiętać samego... Mickiewicza...

- Mickiewicza... ? - tu wzrok staruszka nabrał walorów bezdotykowego wykrywacza kłamstw.

- A skąd pan wie? 

- Ojej, przepraszam pana - żachnął się profesor, w książkach pisze - że właśnie w Wilnie studiował, mieszkał... 

- Mickiewicz, powiadacie, Mickiewicz, może i taki był… czy nie aby... Adam? – wysączył od niechcenia nestor, na co profesor, niczym wdzięczna baletnica z cenzusem, radośnie podskoczył na ławeczce

- Tak, to ten, ma pan całkowitą słuszność: Adam, stuuu...dent, poeeeta - zachęcał staruszka profesor – niech pan uważa, my tu też wszyscy studenci, i ja kiedyś student. A i pan może... studiował - i nagle zrozumiał, że podczas planowania trasy na szczyt, wytyczył najtrudniejszy szlak...

- No tak panie, no tak... Mickiewicz, hmm, Adam... po krótszej chwili, podczas której zdążył przetrzeć czoło wełnianym mankietem i ze trzy razy opuścić i podnieść powieki. - Mickiewicz Adam, a był tu taki, tyle że wyjechał i kamień we wodę. 

Zastanawiam się, bo nie wiem, komu faktycznie zawdzięczam tę anegdotę. Tego dnia zwiedziliśmy dokładnie Celę Konrada. Pomieszczenie służyło niegdyś nie tylko wrogom młodzieży wileńskiej. Tadeusz Konwicki dostrzegł w nim gotowy plan kilku scen filmu: „Lawa”. Słyszało się już wówczas o wyrafinowanych zamiarach inwestycyjnych, które władzom Wilna przedłożyli prawnicy korporacji hotelowej z… Hiszpanii. Interesujących nas pomieszczeń nikt odtąd nie sprzątał; wmurowana łacińska inskrypcja oraz tablica informująca po litewsku i polsku rzucały w naszym kierunku ostatnie błyski. Niewiele myśląc poprosiłem o zdjęcie, na którym wyszedłem jak bohater patetycznej śpiewogry.

Kolejny pobyt na dziedzińcu dawnego klasztoru, potem więzienia stanu. Tu niemałe zaskoczenie: sympatycznego wykładowcy nie było… zastaliśmy natomiast ganek, rodzaj stróżówki z betonu, której usytuowanie postanowiono podporządkować uwagom scenograficznym Mickiewicza. Z niejakim trudem i kosztem suto sypanych wydatków osiągnięto cechy raptem dwu konstruktywnych epitetów: „najdalsza jest i przylega do ścian kościoła”. Najistotniejszy walor, jakim była powierzchnia użytkowa oraz koza trawiąca ogniem drewno, nie został podjęty. Kto się pomylił? Komu zależało na tak ostrej ingerencji? Myślę, że zdecydowanie najintensywniej mieszał w tym kotle Mickiewicz. Mógł po prostu… zapomnieć. A może kierował się wskazówkami bezgłośnej logiki dzieła… Nie powinniśmy formułować pretensji pod adresem „winowajcy”. To miejsce przywołuje ponure skojarzenia, przekształcanie katowni ducha narodowego w muzeum literackie, muzeum jednego utworu pozostaje mocno dyskusyjne. Niech ten plac i te budynki zaczną pisać nowe dzieje, niech się to miejsce rzetelnie z dołka wygramoli. Niech łupina z cegieł i tynku, której powierzchnia nie zdominuje metrażem nastawni kolejowej w Stawiskach, żyje sobie i innym na uciechę. Drzwi, za nimi dysproporcjonalny przedpokój, w połowie ściany otwór imitujący miejsce do zakratowania. W obrębie drugiego pomieszczenia pojedyncze łoże przytargane ze śmietnika, na nim rozpruty siennik, z siennika wysterka owsiana albo żytnia słoma pamiętająca pompę uroczystości oficjalnego otwarcia. U wezgłowia taboret, na nim współczesny lichtarz z aluminium, w lichtarzu świeca, która dymiła pięć, najwyżej dziesięć minut. Uwagę przyciągają nowoczesne plafony z wiedzą. Użyto materiału najwyższej jakości, jednak zaprezentowane treści łamią serce temu, kto o sprawie wie… trochę. Miejsce muzealnej szansy zmarnowanej. Organizatorzy eksponują nazwiska autorów podobizn, co na skutek dezinformacji wywołuje ostre zamieszanie. Nawet mnie, wiedzącemu trochę, zakręciło się w głowie. Oto klasyczny przejaw północnej ksenofobii. 

A co dzisiaj? Pragnę poinformować, że takiej kawy jak w Wilnie nie masz w żadnym kraju. Wybór bogaty, choć ceny mediolańskie. W sklepach, palarniach, punktach mielenia ruch ciągły, ale tłoku nie zauważyłem. Wilno dzisiejsze żyje z turystyki. Organizatorzy odrobinkę zmądrzeli, podjęli starania, zaczęli dbać. Kiedyś rządziła tam zasada: „szarpajmy” portfele na sztuki, drugiego końca świata nie będzie. Dzisiaj jest inaczej: miasto to złożony z dyskretnych sygnaturek system inteligentnych magnesów. Wszędzie muzyka. Żywa, powabna. Piękna, zróżnicowana, nienachalna, dyskretna. Muzyka kultur, nacji, porządków stylistycznych. Dużo tego. Wilno, gdy się tylko wybierzecie, zapewne was zaskoczy.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...