W ustanowieniu przez
UNESCO Światowego Dnia Języka Ojczystego odnajdujemy gest bezwzględnej oceny bestialstwa
aparatu zniewolenia i represji. Po czterdziestu siedmiu latach przypomniano tragedię pięciu studentów z Bangladeszu, którzy wespół z innymi demonstrowali
pragnienie przywrócenia mowie bengalskiej statusu języka urzędowego. Czy świat
widział heroizm podobnej skali? Kto chciałby, kto miałby odwagę umierać za
język? Czy zawsze trzeba krwi, by ratować narodową tożsamość? Pytania formułuję
jakbym na ułamek chwili zapomniał o polskich marzeniach i polskiej drodze do wolności.
Pamiętam powtarzany z uporem komunał, że pisarze polskiego oświecenia
licytowali się w piętnowaniu języka poprzedników. Robili z tym czymś
porządek wg reguł osiemnastowiecznej prakseologii, używali szufli, na której
można było znaleźć obok artefaktów gadulstwa,
dowodów intelektualnej i moralnej podrzędności najprawdziwsze diamenty, szmaragdy,
brylanty, perły. Z jakimż entuzjazmem, zakładam taki przebieg zdarzeń, żegnały
kosmopolityczne figury wyładowane po szczyt burty kibitki uwożące stosy pism
niezgłębionych i nieczytanych z racji braku atrybutu nowoczesności. Kibitkę uruchomiłem
nieprzypadkowo, nic bardziej złowrogiego (poza klęskami osobistymi) nie mogło
spotkać równie ambitnej, wyrywnej co naiwnej patriotycznej młodzieży romantyzmu
wstępnej fazy. Kibitki uwożące księgi, druki, manuskrypty chroniła na wozie do
osobliwego celu przystosowanym wilgotna z stron obu plandeka. Wozacy
dostrzegali w wywożonych księgozbiorach wartości śladowe; najczęściej doceniali
je wówczas, gdy jedna z osi złowieszczego wehikułu grzęzła w błotach szczerego
pola. Co innego las, tam wiatrołomów pod dostatkiem, wypada zawczasu pomyśleć
o zapasie, co czynili najbardziej
rozsądni lub zobowiązani, by przyjechać z „czymś”. Kładli zatem łupinę wiatrołomu,
gdzie się zabezpiecza wałówkę, wodę, paszę.
Gnali własnym tempem, ile pary w pęcinach na wschód. Dziki wschód, złodziejski
i bezwzględny, bardzo, bardzo dziki wschód. W razie konieczności posiłkowano się podnoszonymi
w lesie kłodami. W trudnych warunkach nawet bardzo oszczędny rozrzutnym się
zdaje i bisko dwupiętrowy stos migiem w błotach pogrąży. A gdy zabraknie wina,
a gdy zabraknie runa co większe foliały, by się nie rozdrabniać, podkładano. Przesądzony
losie dzieł solidnych, oprawianych drogo. A za księgami przez błota imperium
snuły się kibitki z ludźmi lub z zatwierdzonym w siedzibie cara ciężar
prowiantu na dźwigających – człowiek za człowiekiem – gruby aresztancki łańcuch.
Uruchomiliśmy wspólnotę dzięki językowi. Za sprawą poezji!, literatury!, nauki spoiwo
stało się jej częścią. Przełom osiemnastego i dziewiętnastego wieku był świadkiem batalii o język, w ramach
której wyprowadzono go gasnących, wyludnionych salonów i sal uniwersyteckich,
poddając obowiązkowi przenikania obszarów nieskompromitowanych, wolnych,
arcyludzkich. Czy w kontekście robaczywej perspektywy nie powinniśmy zdobyć się
na odwagę i poszukać zgrabnych i wydolnych łódeczek, choćby papierowych, w
języku? Dni takie jak ten prezentują sformułowane przed chwilą pytanie wspólnotom narodowym, by podjęły refleksję,
by trwały i przetrwały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz