Walentynkowe
popołudnie. Zwięzła wiadomość: przyjedź wieczorem, zobaczysz, co mi przysłali.
Czyli mógłbym mieszkanie miłej mi osoby
nawiedzić, swobodnie zajrzeć do korespondencji cudzej… Decyzja podjęta. Na
podłodze w salonie jeden na drugim trzy sporych rozmiarów pakunki, każdy wagą
przekracza dwanaście kilogramów. Zawartość pierwszego częściowo pomniejszono o to,
co leży na siedziskach pobliskich krzeseł. Tego nie ruszaj, to znaczy możesz
zobaczyć, ale po przejrzeniu schowaj tam, gdzie były, nie rozwalaj mi koncepcji,
te na krzesłach zostały przeczytane, tutaj leżą, do których nie wrócę, a tutaj odkładam
warte powtórnej lektury. Pochylam się na tym od południa, a wiesz chyba, że
czytanie to tylko jedna z moich powinności, spakować się muszę, coś przed obiadem
przygotować, wylatuję pojutrze przecież. Gdybyś chciał, przejrzyj stos odrzuconych,
może tobie się coś spodoba, bo w ferworze ogólnym bywa rozmaicie. Faktycznie,
pomyślałem, warto te odrzucone przejrzeć, ale i do zakwalifikowanych również
wypada zajrzeć. Zaślepiony pomysłem zacząłem postępować, jakbym początkowo pomylił
stosy. Gdyby zauważyła, padłyby natychmiast słowa upomnienia. I co najlepszego,
Ignac, zrobila, co najlepszego. A może postępujesz dobrze, skąd mam wiedzieć…
Ze stosu zakwalifikowanych wyławiam dwa tomiki, których autorki postanowiły
unieśmiertelnić dedykacją osobę jurorki prestiżowego konkursu. Jedna ograniczyła
się do inicjałów czytelnych dla każdego Europejczyka, druga postanowiła przykuć
uwagę odbiorcy odium zawstydzającego zapisu, czyli nawet śmieszną, albowiem na
widok parsknęliśmy oboje, solidną ortograficzną krową. Teraz widzę, jak wiele
nas różni, jeszcze nie wiem, co bym zrobił, gdyby ktoś ośmielił się zainicjować
moje nazwisko dobrodusznym „ce” „ha”, a ty przy czymś takim zachowujesz spokój,
uśmiechasz się beztrosko. Jesteś silnym mężczyzną, weź no fiński nóż i rozpraw
się z banderolami na pozostałych pakach. Konstrukcja kartonowa, której układ
ulegnie przedawnieniu, przypomina usytuowanie brył wyższego budynku
wzniesionego w miejscu dawnego deokapu między rondem a Nosprem w Katowicach.
Konserwator zabytków i główny zarządzający panoramą miasta to duet odważny i
progresywny. W konkurencji odrywania nowych obiektów od tego, co ludzkie, grubszego
w Katowicach rekordu raczej już nie ustanowi. W dni ze słońcem obiekt imituje siedzibę
zuchwałych promieni, w te bez słońca, wieczorami, nocami, zwłaszcza wtedy, gdy wre
praca i sączy się zwolna w najlepsze ekologiczna maślanka bladych świateł,
budynek obserwowany od strony południa, zły przekształci w żałosną
egzemplifikację postmodernistycznego tragizmu. Załączony obrazek rozpiera groza
obłudy; jakby obcy, cudzy, wrogo nastawiony - zamiast zadowolić się możliwością
wystawienia cyrkowego tropiku czy montowaniem ramion diabelskiej karuzeli – postanowił
złośliwie na czas nieokreślony przestrzeń zaanektować. Kto tu rządzi? - się
pytam; kto nad tym panuje? Swój czy cudzy? Architektoniczna dygresja. Zaprawdę
nie mam ani wiedzy, ani odwagi, ani niezbędnego pomyślunku, ani kapitału, żeby
zaproponować miastu jakąkolwiek alternatywę. Odkąd wylądowałem na Giszowcu opuściła
mnie pasja projektowania wnętrz. Bruliony z rysunkami trafiły do młyna w
pierwszej kolejności. Obecnie, po reaktywowaniu onegdajszych zainteresowań, mógłbym
się co najwyżej zdobyć na dobrowolną banicję uruchamiającą procedurę napędzania
silnika twórczości według dziewiętnastowiecznych konwencji; dominuje wśród nich
zintegrowana, twarda niczym warkocz najzdrowszej fryzury zbiorowa klątwa zgromadzenia
sołtysów: nieprzejednanych i nieskorumpowanych piewców i apologetów katowickiej
rustykalności. Budynek to komunikat o coraz węższych asymptotach. To także odprysk
treści gorejącej, której aktywną lekturę podejmuje jedynie wzrok czekających na
tramwaj lub autobus. Pewnie ktoś już w myślach organizuje wycieczki z zamiarem
upowszechnienia wiedzy dotyczącej znamiennych katowickich elewacji, sztukaterii,
funkcjonalności. Ktoś już pewnie chroni w bezcennym zanadrzu wirtualne trasy
ulicami Katowic: dawnych, socrealistycznych, wielkopłytowych i developerskich. Aktywność
miłośników miasta zrzeszających się nieformalnie w rozmaitych wirtualnych
społecznościach, tysiące zdjęć archiwalnych i współczesnych, naturalnych,
naturalizowanych i retuszowanych, amplifikowanych i dziobanych obrzydliwym
liternictwem dowodzi istnienia społecznej potrzeby hiperbolizowania wzruszeń,
łatwego przechodzenia od stanu zdawkowej obojętności do sytuacji oznaczającej zgodę
na wzniosłość. Lada jaka pamiątka rozczula nawet twarde, uśpione serca. Wiem
coś o tym, ponieważ od czasu do czasu i swojemu się przyglądam. Jest w
Katowicach – placu budowy permanentnej – istniejących z myślą o wygodzie socjalnych
i zawodowych odpowiedników dawnych wojaków (utrzymujących się z pańskiego żołdu),
poruszających się z gracją pracowników dawnych kombinatów eksportowych – coś niebywale
odrażającego. Dzieciom dzieci kształtujących wyobraźnię ansamblem permanentnej
prowizorki gorąco współczuję. Co przekażą swoim pociechom świadkowie budowania
i burzenia, burzenia i ogonów oczekiwania na jakikolwiek efekt. A może nie mam,
a może faktycznie nie mam racji, bo nie mam i kropka. Tak właśnie przejawia
się, przejawiać się nie powinna municypalność naszych czasów: brudne ostańce,
kałuże i lodowiska a w najbliższym sąsiedztwie nowoczesna infrastruktura
sterowania ruchem, która niby przesądza o być albo nie być użytkowników drogi,
w istocie bardzo wspomnianemu „być” utrudnia życie. Pozwoliłem, napozwalałem sobie,
niczym Rachel przy „Weselu” dygresji dosiadłszy. Usunięcie jednego elementu z
kolumny demontażu całości nie przeprowadzi. Jakoż po użyciu fińskiego noża i
otwarciu kartonowej klapy oczom naszym ukazał się zgięty w pasie plik papieru
stanowiący legendę przesyłki. Na kilku zadrukowanych i zszytych stronach wykaz
około dwustu siedemdziesięciu pozycji książkowych stanowiących zawartość
pudełek, których układ bardzo katowickiego szkieletora przypomniał. Po wygładzeniu
znaleziska skonstatowałem, że od lektury nazwisk i tytułów oraz miejsc wydania,
a także nazw oficyn warto rozpocząć grę z nadesłanym pięknem. Obfitość imion,
nazwisk, tytułów tomików zwiastuje niebywałą rozkosz; żadna to tajemnica, żadne
jej odkrycie, wszak tytuł i okładka wabi i sprzedaje, przyciąga lub zniechęca.
Tyle pracy – ciężkiej i nieustępliwej – a potem przychodzi redaktor i
przedstawia takie czy inne życzenia, zleca robotę grafikowi, który ani myśli
zapytać autora, czy niewątpliwy magnetyzm okładki nie jest przypadkiem w
odniesieniu do treści dzieła tropem fałszywym. Trafiały się w kartonach okładki,
na które jako autor zgodziłbym się jedynie po przyłożeniu lufy do skroni.
Wielka jest kwiatów władza, większa zapewne okładek. Tak się mają te zależności.
Z przeglądanej listy wyłowiłem kilku dobrze znajomych, bliskie wątrobie miejscowości
i wydawnictwa. W 2022 wydano zapewne dużo więcej tomików i wyborów. Brygady
poetów i zastępy poetek z różnych względów odbiją sobie fakt niewydania niczego
w roku następnym. Ilość przewrotnie imponująca. Produkcja bije na głowę i
kompromituje na całego wszelkie ewentualne rachuby, założenia ministerstwa artyzmu.
Czy chociaż w połowie nadesłanych i opublikowanych prac opatrzonych na czwartej
stronie okładki kodem kreskowym i ceną macerował się substytut bezcennych skrupułów,
który zwyczajowo powinien towarzyszyć każdemu, kto przystępuje do pracy nad
wierszem? A może zadziwiająca łatwość, z jaką wiersz przyszedł, nie powinna niektórych
zawstydzać… Jak dobrze być krytykiem w naszych czasach, jurorem także; można dysponować
wiedzą, o jakiej nie mają pojęcia urzędnicy z cenzusem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz