O istnieniu Leonarda Neugera dowiedziałem się z ust starszego kolegi. Pachniało wiosną. Pod wpływem zapowiadanego wydarzenia skorygowałem precyzyjną marszrutę pracowitego popołudnia. Budynek sosnowieckiej podstawówki przerobionej gwałtem na liceum, jedną z sal liceum, o którego gmach po dobroci, skutecznie upomniał się uniwersytet, miał nawiedzić ktoś z daleka i wysoka. Działo się w 1987. Tym kimś był Doktor Stamtąd, realna postać nadrealnego świata. Spotkanie z eleganckim i rzeczowym reprezentantem sztokholmskiej slawistyki zapamiętałem w formule słodkiej, kwaśnej konfrontacji sposobów bycia. Z jednej strony przaśna, zakurzona atmosfera epoki niedoborów, z drugiej uosobiona afirmacja niczym niewymuszonej normalności. Nie zapamiętałem szczegółów pogadanki, oswoiłem natomiast nastrój, koloryt i wdzięk kilku drogocennych chwil; oto w bezludnej na ogół siedzibie zakładu wiedzy zrobiło się jednocześnie tłumnie i sensownie. Zastanawiam się, czy powinienem we wspomnieniu sięgać po zasoby najgłębszego zapadliska? Może wystarczy odsłonić genezę lokalnych intryg albo zreferować intencje zaszyfrowanych donosów rzeczywistości? Zamierzam oddać głos pamięci kształtu skupiającego się wokół zjawiska wymiany myśli, precyzowania opinii oraz jej promieniowania. Komentując na bieżąco nietypowe zdarzenie, starszy kolega akcentował potrzebę wypowiedzenia kilku uwag na temat powierzchowności smukłego Doktora; za szczególnie istotne uznał kwestie dotyczące odzienia, obucia, a także wyrazu twarzy. Tak właśnie - dowodził - prezentuje się oblicze człowieka wolnego, nie tylko wyzwolonego, ale właśnie wolnego. Doktor wsparty horyzontalną osią pośladków o kant płowiejącego biurka nie tokował, nie trąbił, nie przemawiał, nie udawał. Tę chwilę przywołuję, ilekroć pragnę odświeżyć atrakcyjny paradygmat stylu i gimnastyki obecności. Zaskoczyła mnie wówczas powaga osoby spójnej; walor, który w zachowaniu naszych nauczycieli odsłaniał się rzadko. Owszem, dbali o siebie, nie przykładając jednak do tego wagi. Jeśli nawet dopuszczali do głosu pierwiastki wyjściowej elegancji, żywili przeświadczenie, że nazbyt wyraziste kosmopolityczne ochędóstwo spowije natychmiast pogardliwy paproch prowincjonalnej skromności, a także irracjonalne pragnienie przypisywania zasług dyrektywom cudzych aspiracji. Zobaczcie, myśleli sobie, za kogo ukochana - żona, matka (potrzebne zabezpieczyć) postanowiła mnie przebrać przed dzisiejszą potańcówką z językiem i kontekstami, czym zapragnęła przed chłodem osłonić... Powagę bezgłośnego zażenowania potwierdzą strzepywane ochoczo skrawki małomiasteczkowej powierzchowności. Powiedzmy sobie szczerze: dobre szycie przepadało, szło na eksport. Nawet poprawnie skrojoną i wymodelowaną marynarkę zdominowały doświadczenia trudne, na przykład to, że wytwory kontynentalnej urody padały łupem nachalnej włókienniczej litoty. Ilekroć trafialiśmy na zdewastowane wykroje szlachetniejszych tkanin, tylekroć konstatowaliśmy, że nawet jakość w żaden sposób nie obroni cennej substancji przed autorytarnym osądem zardzewiałych nożyc. I tak źle, i tak niedobrze. Zdecydowana większość naszych nauczycieli instynktownie poszukiwała wygody; język ciała tajono w kołczanie drzemiących antycypacji. Leonard wsparty o kant zarekwirowanej politury, podkreślał znaczenie badań, przekonywał o istnieniu oceanicznych obszarów nieopisanego, gigantycznych zaległościach zawodowych filologii, które z uporem i bez wytchnienia palcują ścianki skostniałych struktur, że umknęło im życie spłaszczone do rozmiaru politycznych ostentacji i estradowych kompromatów. Zawodową filologię czeka poważna zmiana, widma kryzysu przekształcają się w ponury konkret, doświadczenie wyczerpania w bulgotanie zużytych metodologii. Nauce o literaturze zwiewa obiekt główny, najważniejsza winowajczyni – historia ludzka. Gońmy ją. Z tej, wyłącznie z tej przyczyny, domagajmy się solennego wsparcia logiki umocnionej powagą asystencji słów. Obowiązkiem filologa powinna być głównie dbałość o interesy jednostek bezradnych i pokurczonych, troska o recepcję wyłączającą konieczność nachalnego wartościowania. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że wśród emigrantów najmłodszego pokolenia przeważają osoby, które przejawami materialnego powodzenia załatali oznaki duchowych deficytów. Ówczesna nowa emigracja, chcąc uniknąć konfliktu tożsamości, świadomie rezygnowała ze statusu depozytariusza kulturowej ciągłość oraz tradycji czytania. Nowi emigranci, wyłączywszy tych, którym zaoferowano pracę na stanowiskach uniwersyteckich slawistów czy historyków specjalizujących się w obrazowaniu dziejów Europy centralnej, przejmują się wyłącznie amplifikacjami przetrwania. Nic dziwnego, że prawie natychmiast doszło u nich do zrównania czytania z nieczytaniem, że bez walki zaczęli gardzić osobistym urokiem, ośmieszali wrodzoną przenikliwość. Skazanym na imitowanie powierzchownych wzorców ani w głowie idea celebrowania radości na widok oryginalnego dzieła sztuki. I tak nam mile godzinne kolokwium upłynęło. Rozchodząc się żuliśmy powietrze zaprawione niedosytem. Co ciekawe Doktor żegnał się z nami nienasycony bodaj bardziej. Wydarzenie godne zestawienia z wizytami Herberta, Miłosza. Wśród uczestników zaimprowizowanego spotkania wypączkował i rozszerzał się kult sięgania po niestandardowe treści. Ktoś poczuł, ktoś nagle zrozumiał, że od dawna istniał w ich kręgu, ktoś inny zaczął organizować ożywione właśnie elementy. Nowe treści, zarys niezbędnych metod umocnił autorytet podniesionej głowy i wyprostowanych kolan. Grama nadętych emigracyjnych czy krajowych świętości; zamiast tego subtelna panorama zjawisk. Na odchodnym Leonard rzucił zwięzłe: zapraszam. Czułem, że to oferta stanowczo na wyrost. Na miły Bóg, któż z niej skorzysta? Jeden, drugi profesor, jakiś docent może, doktor, magister. Kadra naukowa owszem, ale studenteria…? Zapomnij wiatr, jak miło było zimą. W ostatniej dekadzie lipca 1989 - ja, kadłubem samolotu mgłę nad Bałtykiem rozsnuwając, obiecywałem sobie, że po odespaniu podróżnego stresu, do książki telefonicznej zajrzę, ciekawy czy aby numeru, adresu Leonarda nie namierzę. Pobyt w Sztokholmie, którego echa raz po raz wracają słodkim wspomnieniem, uważam za najlepsze, co mogło mnie w egzystencjalnie bardzo trudnej sytuacji spotkać. Jak postanowiłem, tak książkę otwieram, wertuję, słuchawkę podnoszę, tarczą kręcę, ciekawość zaspokajam. W głośniku emocja uradowanego dźwiękiem polskiej mowy. Ośmielony zachętą, uprzejmie informuję, że jestem. Zatrzymałem się u krewnych w Mälarhöjden, gdzie pomieszkam do 10 sierpnia. Dobrze, bardzo dobrze, spotkajmy się zatem; powiedzmy… jutro, odpowiada panu? Z początkiem sierpnia, proszę pana, lecimy na Kretę. Zatem jutro o jedenastej na uczelni, na slawistyce, może być? Uniwersytet pokażę. Uwierzytelnieniem zaproszenia stała się drobiazgowa informacja, czym z Mälarhöjden na stacyjkę: Uniwersytet dojadę i którędy powinienem się udać, by za bardzo nie pobłądzić.
Slawistyka Uniwersytetu Sztokholmskiego,
gdzie w 1983 odnalazł się Leonard Neuger, zajmuje budynek nowoczesny i odpowiednio
przystosowany do wymogów poważnej pracy naukowej. Bardzo dobrze zaprojektowane
pomieszczenie, sprawdzające się w roli siedziby rady wydziału, przypomina obszerny
salon z przydatkami o metrażach znacząco skromniejszych. W jednym z takich
pomieszczeń znajdował się gabinet szczupłego Doktora z Polski. Trwał w
najlepsze sezon urlopowy, poza Leonardem i przemykającym korytarzem korpulentnym
slawistą, który, gdyby nie krótka pamięć, ścian miejsca pracy zapewne tego dnia
by nie oglądał, nie zastałem nikogo. Leonard doskonale wiedział, czym mnie
zaskoczyć, zainteresować. Zaczął od prezentacji warsztatu nowoczesnego
filologa. Na blacie obszernego biurka zauważyłem sporych rozmiarów bańkę monitora
sprzężonego izolowanym łańcuchem z blaszaną skrzynią. Przed monitorem
klawiatura. To jest komputer, główne narzędzie pracy, gdy mam gotowy tekst,
przepisuję go, drukuję, sprawdzam, znowu drukuję, znowu sprawdzam, poprawiam… I
tak do skutku. Teraz właśnie szlifuję referat pisany z nadzieją wystąpienia na konferencji
dotyczącej Gombrowicza. Myślałem, że tekst mam już gotowy, okazuje się nic z
tego – łatwo powiedzieć, taki sprzęt demaskuje wszelkie słabości, wykrywa możliwe
i niemożliwe braki, proszę spojrzeć – podał mi wydruk stanowiący zarys artykułu
o figurach Gombrowicza do przedstawienia podczas listopadowej sesji slawistycznej
w Bolonii – ile trzeba będzie wnieść poprawek; to już czwarta, to już może ósma
redakcja. Jako starszy kolega, bo pan już pewnie pisze pracę magisterską, gorąco
przestrzegam przed pośpiechem. Niech pan zwróci uwagę, jak bardzo mi ten IBM
z jednej strony ułatwia, a z drugiej komplikuje życie, bo niczego nie można
przed komputerem schować, ukryć. Mam (myślałem) lekkie pióro, lecz gdy
przychodzi co do czego, zaczynam się gubić w zeznaniach. Na dobitkę poruszam
się tutaj troszkę prawie po omacku; w instytucie jestem jedynym polonistą,
przeważają Jugosłowianie: Słoweńcy, Chorwaci, Serbowie. Na dydaktyce języków tych
panów opiera się tutejsza slawistyka, ponadto pracuje z nami dwóch bohemistów –
Szwedów czeskiego pochodzenia i rusycysta – profesor, dyrektor instytutu. W sumie
nie mam tu z kim porozmawiać… na temat niuansów poznawczych; specjalnością
moich kolegów jest elokwencja i symultana. Uczelnia szkoli tłumaczy oraz cybernetyków
– twórców algorytmów maszyn translatorskich. Koledzy są entuzjastami gramatyki
generatywnej, słyszał pan o czymś takim? Owszem, pamiętam podstawy z opisówki,
słynna formuła Chomsky’ego: „Zielone, bezbarwne idee śpią wściekle”. O!, słyszę,
że dogadałby się pan z koleżeństwem. Panie Doktorze, jakoś nigdy nie przepadałem
za gramatką. To trudne bardzo. Największą trudnością jest to, że oni wszyscy
najsprawniej dogadują się po szwedzku. Długo się musiałem przestawiać, bo
wylądowałem tu z okrawkową znajomością tego języka; teraz jest inaczej:
rozumiem, czytam, rozmawiam, nawet tłumaczę z tutejszego na… polski. Zaraz panu coś wydrukuję… gdzie ja to
mam. O tutaj, niech pan zobaczy, przygotowuję publikację, jeszcze nie wiem, kto
ją wyda, czy ten, o kim myślę, czy może ktoś inny, dość powiedzieć, zostawiam
decyzję losowi, niech przystąpi do działania, ale dopiero – błagam - po
wakacjach. Owszem, chciałbym najpóźniej za rok mieć gotową książkę. Objętość
nie powinna przekroczyć dwunastu arkuszy wydawniczych, rozumie pan: wiersze,
rysunki i partytury Carla Michaela Bellmana.
Za chwilę od wydruków czterech posłań i
partytur niegasnącej gwiazdy poezji szwedzkiej odbiją się pierwotne intencje
poety. Za sprawą Doktora uniosą się, popłyną zaskakujące treści. Ze środka perforowanych
kartek zamruga laserunek czytelnej partytury. Niestety dysponuję aktualnie tylko
takim printem, pełnoformatowa drukarka ląduje zwyczajowo w lipcu u konserwatora,
dlatego aktualnie posiłkuję się czymś takim. Najchętniej korzystam z
dwuletniego „japończyka” - czyli elektronicznej maszyny do pisania wyposażonej
w ramkę podglądu. Bardzo wygodna. Wszystko jednak wskazuje, że wyznacznikiem przyszłości
będą komputery. Gdyby nie nawiedziło mnie dotąd uczucie zazdrości, kłopotliwe odium
bezpodstawnych pretensji, gorycz nadmiernego przywiązania do swojskich klamorów
poznałbym właśnie w tej chwili. Kto u nas w przedostatniej dekadzie dwudziestego
wieku korzystał ze sprawnej maszyny do pisania, kto oprócz takiego cacka posiadał
również gitarę, należał do wąskiego grona uprzywilejowanych. Swoją pierwszą
maszynę nabyłem dzięki nawykowi wertowania ogłoszeń drobnych. Z niedowierzaniem
odkryłem, że pewien desperat złowiony wędką o barwie bordowego kobierca, stanął
wobec konieczności pilnego wyprzedania co cenniejszych przedmiotów. Na szczycie
listy figurowała skromna, lekka maszynka marki robotron z enerdowską
czcionką i pneumatycznym tabulatorem. Niewiele myśląc, nawiązałem kontakt. Nazajutrz
zjawiłem się w domu z samorodkiem mocy. I się zaczęło. Sprzęt był wprawdzie wadliwy,
ale działał. Każda próba warsztatowej ingerencji skutkowałaby powinnością zgłoszenia
tego faktu odpowiednim organom. Perspektywę zarejestrowania antyustrojowej
aparatury odrzuciłem z mety; wolałem mękę dopisywania polskich znaków od
świadomości przebywania na milicyjnym widelcu. Papier maszynowy był wówczas,
jak wszystko poza octem i angielskim zielem, dobrem przezroczystym, sterylnym.
Trafiał tam, gdzie nie czyniono zeń pożytku. Można go było nabyć na obrzeżach
wielkich miast. Pierwszy porządny zapas stu pięćdziesięciu trzech stron nadających
się do zaczernienia zabezpieczyłem czyszcząc ladę i zaplecze sklepu
wielobranżowego w Imielinie. Podobną zuchwałość okazałem na terenie ogólnospożywczego
w Pilicy, czym u ekspedientki o fizjonomii damy czekającej na rycerza
wzbudziłem niewyobrażalną rozterkę. Gabinet Leonarda Neugera, który z tytułu coraz
dłuższej obecności mojej przekształcił się w kantor wymiany myśli, papieru dysponował
nadmiarem. Panowało tu zawsze formatów zatrzęsienie, powiem panu, że w tego
rodzaju dobra dosłownie opływam; gorzej z tym, co stanowi sedno mojej pracy –
po prostu nie mam tu, z kim konsultować naukowych intuicji, rozpoznań. Czytanie
przyjaciołom niegotowych rozpraw przez telefon stanowczo mija się z celem. Czy
pan wie, że każda zamorska rozmowa jest podsłuchiwana, czasami myślę o sztabach
oficerskich i utrudzonych szeregowcach kontrolujących cudze plecionki i
ploteczki. Zabrzmi obcesowo, ale gdybym musiał wykonywać podobne zadania, zgłupiałbym
albo oszalał. Zostaje korespondencja tradycyjna – wymiana myśli jak nie
przymierzając w dziewiętnastym wieku, dlatego, ilekroć usłyszę o jakimkolwiek
projekcie sesji literaturoznawczej organizowanej w wolnym świecie,
natychmiast się pakuję, redaguję wniosek, by szef instytutu miał z czym wystąpić
o dotację. Jadę, to znaczy lecę. Berlin Zachodni, Paryż, Haga, Londyn,
Bruksela, Rzym, Madryt. Wiem, pomyśli pan, że pańscy nauczyciele wiedzę o istnieniu
tych miast podtrzymują słuchaniem radia. Być może nie jest aż tak źle. Wszelako
wszystko ma swoją cenę. Wysoką, niewymierną. Mogę sobie mimo przeszkód winszować.
Gdy przyjrzymy się losom realnych bohaterów minionego stulecia, zauważymy jedną
istotną różnicę; ze wzgórza cytadeli usunięto narzędzie sądowej zbrodni. To
zasadnicza zmiana, chociaż zarobić po twarzy w ciemnej bramie za politykę nadal
można. Nikomu nie życzę, proszę pana, nikomu. Wracając do Carla Michela Bellmana,
hmm, przypuszczam, że tego autora należy koniecznie pokazać polskiemu
czytelnikowi, trzeba go odpowiednio skonfrontować z polskim pseudoklasycyzmem i sentymentalizmem.
Taki, powinien to pan wiedzieć, Karpiński Franciszek, w świadomości współczesnych
był grajkiem, śpiewakiem, nucigębą i gitarzystą; poetę uszyto z niego, gdy zapach
korzeni poczuł. Podobnie poczciwy Rej. W Rzeczypospolitej cichą lekturą poezji nie
zaprzątano sobie głowy, ale gdy do wiersza dołączano melodyjkę, akt ten
zwiększał zainteresowanie nawet losem twórcy. Pisali o tym pamiętnikarze epoki
stanisławowskiej, zapewne słyszał pan o Kitowiczu, Karpiński też
pamiętniki zostawił, stosik listów łzą i atramentem skropił. Również pocieszny,
ahistoryczny, oderwany (pozornie) Fredro potwierdzał, co się działo. Carl
Michael Bellman cieszy się w Szwecji sławą, której mógłby pozazdrościć zdolny skamandryta;
po prostu organizował rodakom prawie każdą imprezą biesiadną, bo Szwedzi dobrze
pracują, dobrze się bawią, dobrze przy tym piją i głośno śpiewają, na dobitkę –
proszę posłuchać – jak kunsztownie! Dyskurs Doktora przeszedł w śpiew:
Dziadek Noe,
dziadek Noe
To był dziarski
chłop.
Pam, pam, pam…
Zaczął sadzić ziarnka,
Dużo wina – jego wina
Tym zajmował się
Pam, pam, pam…
Na wypadek wszelki
Lał je do
butelki
Dużo wina, dużo
wina
Tym zajmował
się
Pam, pam, pam…
Tu
się zrobi ciekawiej, niech pan posłucha:
Babcia Noe,
babcia Noe
Była żoną cną
Pam, pam, pam
Dała wypić
chłopu,
Gdybym taką
zdobył,
Żeniłbym się,
żeniłbym się
Bez namysłu z
nią.
Pam, pam, pam…
I
jeszcze jeden, przypuszczam udany passus:
Nie ględziła,
nie ględziła:
Ojcze - nie, nie, nie
Pam, pam, pam
bo będziesz wstawiony,
a po drugim, a po trzecim
popamiętasz mnie
Pam, pam, pam…
Odstaw ten kielonek,
bo będziesz wstawiony,
a po drugim, a po trzecim
popamiętasz mnie
Pam, pam, pam…
Taka
próbka, nie wiem, co z tego wyjdzie, mam nadzieję, że jakoś – uważa pan - to
brzmi po polsku, choć nieoczekiwaną perspektywę odsłania. Jest w tym naturalna frywolność,
bezpośredniość, ludyczność. U nas alkohol natychmiast implikuje problemy, kłębi
się wokół dymu sporo, organizują mniej lub bardziej złożone akcje przeciw
piciu. Szwedzi postępują inaczej, praktykują jednocześnie kult smaku i poczucia
miary, tak bym określił tutejsze zachowania biesiadne. Piszę aktualnie szkic na
temat historycznego i społecznego tła liryki naszego poety. Muszę te dane
pilnie zweryfikować, w ramach historycznego rekonesansu dowiedziałem się, że stół
to sprzęt, za którym się siada, żeby pośpiewać. Powszechny w Europie zwyczaj, przede
wszystkim germański, także żydowski. Proszę
posłuchać tego:
Na leśnym
wzgórzu
Pośród skał
Niezbyt tęgawy
kościół stał
Okienek troje
Z lewej podwoje
A szynk się
zwał…
Jeszcze
surowe, ale coś z tego utoczę. Muszę panu powiedzieć, bardzo polubiłem szwedzką
poezję. Nic dziwnego, ona najlepiej oddaje koloryt, nastrój miejsca – zgadza
się pan? Natychmiast, strojem Ursyna, uruchamiam wątek słynnej antologii: „W
sali zwierciadeł” Zygmunta Łanowskiego. Tak, znam tę książkę. Osobiście wątpię w
istnienie antologii zdolnej wyprowadzić czytelnika poza powierzchowne rozpoznania
i intuicje. Nie ma takiej, aczkolwiek można podczas czytania wierszy, opowiadań
zauważyć specyficzne cechy języka, poetyki i stylu. Przypuszczam, że we
współczesnej literaturze szwedzkiej znajdziemy twórców formatu europejskiego;
najbardziej przekonuje mnie Tomas Tranströmer – ojej, co za poeta najściślej zarazem
skandynawski, europejski, ba – światowy. Spolszczyłem kilka jego utworów, po
wakacjach zasilę kolokwium Instytutu Literatury, może uda się skłonić kilka
osób do opublikowania arcydzieł Tomasa w postaci suplementu do istnienia. Jest
jeszcze Ellen Sofia Wester – słyszał pan może?
Proszę sobie nie wyrzucać, jeśli mało lub w ogóle, bo to przede
wszystkim bohaterka, dzielna Emilia Plater, szwedzkiej literatury. Jej zasługi stanowczo
przekraczają literacką perspektywę, dość powiedzieć: nikt z większą
życzliwością Polski Szwedom nie przybliżył! Pracowita, solidna, przyjazna. Pod
koniec minionego wieku była korespondentką sztokholmskiego dziennika w
Warszawie. Z tego źródła pochodziła większa niż u innych znajomość i świadomość
rzeczy. I ten jej szlachetny dystans, powiem panu, że warto w ramach rewanżu
skwitować z powagą cenne zasługi i opublikować przynajmniej kilka jej felietonów.
Świetne, znakomite obserwacje. Ironia, dar obserwacji, język. To, co lubię!
Nie będę pana wprowadzać w szczegóły, proponuję śledzić, może pojawią się jakieś
moje tłumaczenia w prasie emigracyjnej, bo zdecydowanie wątpię, aby reżimowym
łamom zależało na uzdrawianiu relacji polsko-szwedzkich. Prasa uwielbia
stereotypy, więc albo archaizmy narosłe fikcją, albo marna, jałowa sensacja
spod znaku duszno i porno. Złotego środka ci państwo nie czują, nie znają.
Zachwyconego pakietem świeżych wydruków, do tekstów Carla Michaela Bellmana Neuger dołączył kilka kartek z wierszami Tranströmera oraz fragment redagowanego tekstu o Gombrowiczu, wprowadził mnie bardzo uprzejmie na korytarz. Minęliśmy automat do kawy. Zapiszczało srebro drzwiczek windy, spotkanie weszło w inną postać trwania. Dopiero po trzynastu latach doszlusuję i wyrównam standard, który ustanowiło technologiczne ochędóstwo kolegów Doktora Leonarda. Dopiero wówczas zacznę pisać naprawdę. Pisać, czyli skreślać. Do trzeciego spotkania z Leonem dojdzie w Krakowie na ulicy Straszewskiego. Poznał mnie. Serwus, co dobrego u pana? Do czwartego w Katowicach, które gościły uczestników Dni Tranströmerowskich. Zaskoczył mnie wyglądem emerytowanego gubernatora dręczonego powinnością dbania o najdrobniejszy szczegół znakomitej, wspaniałej imprezy. Odwiedzał mnie również jako autor. Każdą frazę okładał, nad co drugą lewitował. Nie oszczędzał się. Dbał, bym podczas lektury nie jęczał, nie przeżywał męki wyższego rzędu. Z książki Carla Michaela Bellmana wyłonił się Leon wielkoludyczny, z przekładów wierszy Tomasa Tranströmera rzetelny kontynuator filozoficznego nurtu poezji… polskiej. Eseistą okazał się przewybornym, czytam go zawsze ze smakiem. „Wierutne bajki dla dorosłych…” z radością, uśmiechem, podziwem deponuję na szczycie ksiąg kapłańskich. Nie mów, cytując Miłosza: „tak mało powiedziałem”. Liczy się, co skreśliłeś i kogo umocniłeś tymi skreśleniami. Oglądam Twoje książki, czyste jak łzy, pamiętając, że pośród piętrzących się rękopisów i wydruków, przed opublikowaniem których chronię skrzywdzonych i okaleczonych, ten, kto je po wszystkim będzie przeglądał, znajdzie także kilka miłych po Tobie pamiątek. Są to przywiezione w 1989 ze Sztokholmu wydruki pierwotnych wersji tłumaczeń posłań Carla Michaela Bellmana, kilka surowych przekładów wierszy Tomasa Tranströmera i fragmenty redagowanego wówczas eseju o Gombrowiczu. Na wydrukach zauważy dyskretne ślady własnoręcznej korekty. Bezcenne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz