„Alicja w krainie czarów”. Premiera
spektaklu w Teatrze Śląskim. Lewica, prawica, centrum – wszystko we mnie
pracowało; zgodnie, radośnie, z przytupem. Znakomita realizacja ambitnych
pomysłów. Daj Boże przedświt tego, czego widz oczekuje od przedstawienia,
każdego przedstawienia! Mam na myśli ogół faktów scenicznych poprzedzonych
pracą ze słowem. Słowem eksplikującym przesłanie podporządkowane regule
scenicznego przywileju. Zaskoczyła mnie rezygnacja z eksponowania ścieżki
dialogowej w postaci wyświetlanych kwestii poszczególnych postaci. Koncepcję
reżyserską ufundowało przekonanie, że słowo zawsze da sobie radę. W kontekście
specyficznego tworzywa zamysł nadaje wyborowi walor heroiczny. Specyfika polega
na wyłączeniu czy sparowaniu pojedynczej i rozbudowanej semantyki. Dzieło
Lewisa Carrolla spowijała pierwotnie szara, mglista, nieświeża prawidłowość
przesądów epoki wiktoriańskiej. Swoim
dziełem Lewis Carroll sprzeciwił się organizatorom świadomości zbiorowej
kolejnego etapu uprzemysłowienia; sprzeciwił skromnie i konsekwentnie. Zamiast
języka, który mówi z nami, ponieważ jest częścią zbiorowej wyobraźni,
otrzymaliśmy na powitanie możliwość kontaktu z kodem szukającym odrębności. Teatr
Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach kultywuje zwyczaj inicjowania serii
zróżnicowanych zdarzeń scenicznych długo przed pierwszym dzwonkiem.
Zaskoczonych widzów zaczepiały, emablowały, prowokowały multiplikacje Białego
Królika jeszcze przed wejściem na widownię. Największe mimo wszystko
zaskoczenie wywołała postać oblegająca krawędź sceny. Spod warstw sierściuchowatego
kostiumu wydobywała się wyzbyta wszelkiej fatyczności recytacja
najsłynniejszego poetyckiego fragmentu „Alicji…”. Z dziką satysfakcją wobec
najważniejszej osoby oraz grona towarzyszącego nam na widowni recytowałem
kunsztowne, koronkowe, spiżowe frazy wiersza o Jaszmijach smukfijnych. Moment
rozciągał się niczym surowe ciasto na stolnicy. Zgromadzonych ogarniał zwolna
niepokój, przejmował rodzaj niesprawiedliwie obecnej tremy, eksplikacja obawy poprzedzającej
wejście w dławicę aporii. W tym momencie uroczyście zapewniam, że samo
brzmienie sformatowane w postaci pętli przywołało cudowne, najcieplejsze
wspomnienia młodości uczniowskiej, studenckiej i nauczycielskiej. Miarą radości
było jednoczesne recytowanie fraz wyzbytych oczywistych znaczeń. Lewis Carroll zamierzał
udowodnić, że słowa, a nawet związki leksykalne, wyrazy gramatyczne, układy
syntaktyczne, zdania, akapity mimo narastającej i pęczniejącej asemantyczności należą
do języka. Mimo niespójności znaczeń i rozrastającej się polisemii nie można
składników kunsztownego komunikatu wyprowadzać poza gramatykę. Nauczycielska młodość,
dawne dobre czasy, zaznaczyła się udziałem w roli autora zestawu maturalnych pytań
egzaminacyjnych. Z braku ciekawszych pomysłów poleciłem przystępującemu (ilekroć
wylosuje rzeczony zestaw) ustalić parametry gramatyczne form składających się
na cytat z „Alicji…”. Wyrywnym postępkiem naraziłem wicedyrektor Danutę - przewodniczącą
komisji – na zgrzyt i desperację. Niech pan natychmiast usunie to pytanie z zestawu,
nie daj Boże jeszcze ktoś wylosuje i dopiero będzie. Ale przecież nasi
absolwenci… Nie zgadzam się (dostrzegłem błysk ostrza katowskiego topora) niech
pan będzie łaskaw usunąć, zlikwidować cały zestaw. O jest egzamin… maturalny z
języka polskiego! A nie z fizyki kwantowej.
Na żądanie zareagowałem jeszcze większym,
jeszcze godniejszym przywiązaniem do: świdrokęrtów, zagewników i
smutcholijnych peliczapli. Chciałbym wprowadzonym wątkiem zapewnić Justynę
Łagowską - autorkę koncepcji scenicznej, scenografa i reżysera, że najwyższa
troska o dobrostan idealnego odbiorcy to latarenka w pęku kluczowych koncepcji.
Warto założyć, że na widowni miejsca wysokie lub niskie zajmują osoby, które na
spektakl (proszony lub z łapanki) przybyły celem umocnienia więzi z tekstem
stanowiącym punkt wyjścia libretta lub postacią wiodącą czy grupą bohaterów. Zdaje
się, na czymś takim zależało koryfeuszom teatru światowego. Wyobrażenie widza –
znawcy lub odbiorcy, który wie, pułapem kaloryczności przekracza rozmiar czapki
pełnej pieniędzy. Pani Justyno, proszę pamiętać, że w gronie zaproszonych na
premierę i spektakle popremierowe może się znaleźć na przykład profesor Tadeusz
Sławek. Nie napisałem tego po to, by – Boże broń – straszyć osobą profesora.
Wręcz przeciwnie, napisałem po to, by podkreślić znaczenie obecności godnej i
zdolnej pozycjonować wartość przedstawienia. Nie ma nic piękniejszego nad widok
wysokich drzew w krępym lesie. Jeśli jakimkolwiek kanałem dotrą te słowa do
Dariusza Chojnackiego, kreującego rolę Kota i Niby Żółwia, nich ożywią wyczekiwaną
pewność, że się nie spinał, trudził, powtarzał po próżnicy. W postaci tytułowej
można się wręcz zakochać. Uwielbiam takie właśnie wejścia i osadzenia w roli.
Rewelacyjny, jak zawsze i w przyszłości, Paweł Kempa – wysoki, światowy poziom
epizodu z Jajem Bajem. No i nieoceniony, wprost do wyściskania, Marcin Gaweł –
wielka, może największa nadzieja Teatru Śląskiego. Premierą „Alicji w krainie czarów”
zespół Teatru Śląskiego poprzez: koncepcję, reżyserię, scenografię, kostiumy, makijaż,
ruch sceniczny, funkcjonalne i proporcjonalne wspomaganie akcji głównej
rekwizytem wideo, oprawę muzyczną, nienaganną dykcję, wchodzenie w rolę,
wychodzenie z roli – udowodnił, że w Katowicach można się spodziewać
przedstawień na miarę wielkości i prawdziwego zdarzenia. Oby tak dalej!
Wywołane
„co dalej” przekształćmy w: „co nadal”? Nadal należy sięgać po wspaniałą,
genialną literaturę, by odpowiednio przystosowywać ją do roli źródła libretta
przedstawień. Zatem: precz z efemerycznymi bukietami bezsensu! Precz z
eksperymentami spod znaku gier wideo. Won z przekonaniem, że ruch sceniczny
zastąpi kwestie wyściełane po czubek subtelnym głosem. Po raz pierwszy od
dłuższego czasu na pracę zespołu reagowałem długo i oburącz. Ad multos annos.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz