Zdjęcia
zamieszczam jako sympatyk profilu sekcji PTTK <Baildon> w Katowicach.
Tekst, wyrób
własny, nawiązuje do konwencji: najpiękniejsze
są bajki o tym, że byliśmy mali...
Z jej trybun podziwiałem
brawurowy występ naszej szkolnej reprezentacji w ramach koszykarskiego briefingu
ze sportową elitą Śląskich Technicznych Zakładów Naukowych. Przeciwnicy radzili
sobie świetnie tylko podczas rozgrzewki, imponujące trafienie zza pleców z połowy
pola gry utrwaliłem w pamięci jako ozdobę galerii sportowych wspaniałości; na
możliwość zobaczenia takiego zagrania czeka się latami. Czeka się, ale i tak
nikt nie zagwarantuje, że się coś podobnego kiedykolwiek ziści. Odgłos
skrzypiących krzesełek zagłuszył szmer serca: o jejku, zmiażdżą nas... Po
chwili okaże się jednak, że to im - nie nam - przyjdzie trawić gorycz. Pierwszy
raz byłem świadkiem sytuacji poddania drużyny. Nasi rywale przy stanie 46:4
schodzili z boiska z głowami opuszczonymi do pasa. Rezultat to efekt
piętnastominutowej ofensywy zespołu marzeń, skład której stanowiły w
większości absolutne tuzy katowickiej koszykówki i jeden zarośnięty walet.
Tajemnicą sukcesu była nie tylko wspaniała dyspozycja dnia naszej drużyny,
indywidualne walory, ale przede wszystkim zgranie wypracowane w wyniku
wielogodzinnego kozłowania, rzucania, piwotowania, doskonalenia zwodów,
zagrywania do siebie oraz bezbłędnego czytania gry. Nauczyli się tego podczas
serwowanych im co dzień ciężkich treningów w ramach sekcji KS "Baildon"
Katowice. Obrazów tego dnia nic mi w pamięci nie potarga, wiem, że Tam (choć
tego ani na kliszy, ani na taśmie) pozwoli mi Pan tytułem bezpretensjonalnej
rozrywki korzystać z Nieprzebranych Zasobów Jego Świętej Kolekcji. Pamiętam
moment podniosłej rozmowy z moim Wychowawcą Henrykiem, w trakcie której
dyskretnie ocierał łzę oka, premierowy koncert Maanamu, brawurowy występ zespołu
TSA i pierwszą w dziejach Rawę Blues,
która niespodzianie, zaskakując wszystkich wystąpiła z wąskiego korytka Akantu.
Były też inne epizody. Nie zapomnę incydentu z Beatką, którą los poczęstował
piłką w brodę, czego widok wyzwolił we mnie stałą predylekcję do niesienia
natychmiastowej pomocy osobom zamroczonym. Można by wiele i wiele, natomiast trzeba
koniecznie wspomnieć kilku starszych kolegów, którzy podczas przerw nazywali
mnie Manem, to znaczy Człowiekiem. Notabene sam sobie na tę śmiertelną ksywkę
zasłużyłem, ponoć każdą wówczas kwestię moją inicjowałem pretensjonalnym:
człowieku! Słynne podczas przerw pogwarki nasze, pamiętne epizody
rozdzierającego wtajemniczenia i podskórny charakter nurtów życia;
wtajemniczenia równego temu, co przyjmowały w ilościach zwrotnych i
wywrotnych liczne pokolenia porywanych w kamasze. Zanim nauczyłem się przekonywać
młodszych, z której strony posmarowana kromka, turlałem w głowie kamyczki
kryształowych sentencji. Czułem się przy tym jak słuchacz Śląskiej fali przy
miłośnikach Radia Luxemburg. Ubi sunt!? Ubi? Ubi Wy? Należy odpowiednim słowem
opatrzyć także mobilne stoisko z owocami, warzywami - które po mistrzowsku od
lat obsługiwał niezapomniany, świętej pamięci Pan Zbigniew Malinowski - mąż
zaufania, w stanie wojennym stanowczo acz nieskutecznie izolowany i wyrywany z
nurtu wspólnego trwania. Pan Zbigniew częstował nas przeważnie jabłkami, czasami
sięgał po gruszkę lub śliwkę. Zapamiętałem tę Postać z opowiadań Ojca i Mamy,
którym po uwolnieniu paszportów, jako organizator wycieczek, pokazał połowę
Europy. To Miejsce miało Historię; miało historii wiele. Zapamiętałem je z
doświadczeń pełnych intensywności i jaskrawych wyczynów. Setki twarzy, nieprzebranych,
setki; gładkich i dziobanych. Słynne odprawy przed wyjazdem na kolonie
letnie, zimowe. I pamiętna jednodniowa wycieczka obcej sobie młodzieży, z której - widziałem - pewna para wracała, obejmując się ściśle. W
czyjej głowie zrodziła się idea, żeby na jeden dzień do Szczyrku wywieźć
młodzież sobie zupełnie nieznaną? Pod opieką ludzi w to ubranych jednego dnia zorganizowano: wstęp, rozwinięcie i zakończenie, spotkanie integracyjne, badanie
wyników i rozdanie świadectw. W głowie się nie mieści. Na dobitkę odwilż,
niewymowna, obłapiający lutowy mrok, aperitif natury zamiast obiadu i ten żal
pod koniec, że trzeba już wracać. Niewyobrażalny żal jednak. Obejmująca się para: sam
widok cieszył i uskrzydlał. Nagły, niespodziewany trzask bata, dokładnie to
samo, czemu dłuższą chwilę temu przyglądał się w urzeczeniu Szekspir: on z Chorzowa,
ona z Czeladzi: trzask, prask: miłość od pierwszego wejrzenia. Wybrać się,
pojechać, zobaczyć - można chcieć czegoś więcej? Czy o coś więcej tutaj na tej
ziemi chodzi. Ubi sunt?! Żyjecie?! Jesteście. Pamiętacie Wasz pierwszy krótki
dzionek, bezpretensjonalny i czysty w istocie epizodzik odwilży? Pamiętacie? Co
się z Wami stało? Może cud się zdarzy, jedno lub drugie, a może oboje
przeczytacie, korzystając ze wspólnej matrycy te słowa i dacie znać, że to o Was.
Odezwijcie się, chciałbym poznać Waszą historię. Byłem świadkiem jej początku. Czy
wiecie, że widok taki sprawia, że w chłopcu z superbudy budzi się Horacy?
Zwracam się do Was - Grześ pytalski - założywszy uroczyście, że nadal stanowicie
Jedno i że jesteście zdrowi. Mnożę pytajniki jako jedyne uprawnione znaczki, krzaczki,
szyfry estetyki snującej się śladem pyłu świeżych ruin. Znamienne dzieje, miłe
przeszłości obrazy, wśród nich dwa (dzień po dniu) zdarzenia fundamentalne: w przewiązce
Hali, która była naszą, najwspanialszą w Katowicach, salą gimnastyczną zdawałem maturę. W poniedziałek pisałem z języka polskiego, we wtorek z matematyki.
Bohaterami wypracowania na temat najważniejszych powinności człowieka w chwili
bezpośredniego zagrożenia były kreacje przedstawione w "Dżumie" Alberta
Camusa, zadania z matematyki nie nastręczyły kłopotu: rachunek
prawdopodobieństwa, przebieg zmienności funkcji, trygonometria - wszystko
wzniosłe, potrzebne i potwierdzające jawną i kamuflowaną urodę życia. A po
maturze wizyta w Filharmonii. A w Filharmonii Beethoven.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz