środa, 6 lutego 2019

W Bronowicach


     O "Weselu" można by w nieskończoność. Ze swadą i oskomą, z przesadą i bez przesady. Istotny trop wszelkiej analizy znajdziemy w podpowiedzi określanej mianem podobieństwa zachodzącego między zbiorem faktów a ich sfunkcjonalizowaniem w postaci artystycznego przetworzenia. Taką zależność narzucają kładki łączące epizody historyczne ze starannie opracowanym artefaktem literackim. Powiedziało się o zbiorze zdarzeń, tymczasem wypada zapytać: jakich? Kogo lub czego ściśle dotyczących? Podczas dzisiejszego "czytania Wesela" w "bronowickiej chacie" - czyli w odnowionym dawnym Muzeum Młodej Polski często mówiono Gadamerem, momentami dopuszczano do głosu Brzozowskiego, rzadko, rzadziej pozwalano mówić Wyspiańskiemu. Brak wzmianki na temat "rogu obfitości", jakim były ówczesne bronowickie gumna, kopce, stogi i komory zepchnęły rozmowę na tory osobne i umowne. Wyświetlanie tematu weselnego w anturażu "liturgii przejścia" stanowi przykład rozumowania na wyrost. Takie cebulki można sadzić na parapetach urzędu stanu cywilnego w gminie otoczonej gęstym lasem. Nasi bohaterowie, zwłaszcza jeden bohater, którego prototypem był szkolny kolega Wyspiańskiego, niczego aż tak istotnego nie przeżywali. Racja, zagrzał ich, rozgrzał zorganizowany na okoliczność towarzyskiego spotkania płynny zastaw gospodarski. Nikt stamtąd poza bezcielesnym prawie Wyspiańskim trzeźwy do domu nie wrócił. Trzeźwość zachowuje również (jakżeby inaczej) rezolutna Isia - najstarsza córka Włodzimierzostwa Tetmajerów. Poza tym wszyscy znajdowali się pod wpływem: albo pili, albo zamierzali, albo zdobywali się na śmiałą konstatację, że aktualnie mają już dość. A Wyspiański stał i patrzył; na wszystkich i na każdego z osobna. Patrzył, wściekły jak nigdy w życiu. Patrzył, oczom nie wierzył. Seria sytuacji zawstydzających, seria zdarzeń z gatunku ostrego zrozumienia, przebrała miarę, przechylała czarę, przechodziła w postać dygoczącego smutku; niestety to zbyt wiele, niestety za dużo tego. Czas i przestrzeń nie sprzyjają, o kim, o czym i dla kogo te zalążki i rozwinięcia? też do końca nie wiadomo. Jedyną nadzieją niezależny akt twórczy, partytura i szkic tego, co się usłyszało w chwili obezwładniającego skupienia. Zobaczył nagle, stanęło przed nim, zawirowało, zaiskrzyło weselnie. Blisko by upadł, szczęściem miał za plecami futrynę. O nią wsparty stawał się z chwili na chwilę jedynym widzem, który się tym, co zobaczył, zapragnął podzielić.
      Trzeba nade wszystko pamiętać, że Wyspiański miał wówczas głowę zaprzątniętą czym innym. Kalendarium życia, towarzyskich agonów i twórczości notują skrzętnie najmniej siedem niezależnych motywów; dwa z nich dotyczą wyodrębnionych sporów i animozji z malowanym bohaterem wieczoru. Podczas jednej z rozmów Wyspiański poczuł, że dawny szkolny kolega wyraźnie ma go za nic. Nic się (niby) nie stało, ot maleńkie nieporozumienie, brak towarzyskiej zgrabność, którym można tłumaczyć przedweselną tremę. Zaprawdę nic a nic, Rydel prosząc kolegę o przyjęcie zaszczytnej roli świadka, najwyraźniej zapomniał, że Stanisław niedawno sam stawał na kobiercu, co implikuje obowiązek zaproszenia na ucztę także małżonki przyjaciela. Przed samym ślubem Lucjana i Jadwigi doszło między kolegami do drobnej słownej utarczki, sprawa dotyczyła... stroju (nader skromnego) Wyspiańskiego. Stanisław stał przed drzwiami bazyliki w długim sztukowanym płaszczu, co najwymowniej świadczyło o tym, że aromatu grosza jego obszerne kieszenie od dawna nie czuły. Projekt najbliższych wydatków zwiększał deficyt. Wyspiański nie nadużywał szuflad, nie pozwalał rękopisom dzieł "skończonych" dojrzewać miesiącami. Działał - można powiedzieć - impulsywnie, w tempie tylko troszkę wolniejszym od tego, co dzisiaj postawilibyśmy obok dziennikarskiego speedu. Nie wiadomo, co bardziej, co najbardziej okręcało się wokół szyi? Pomyślmy tylko, jak się czuje młodzieniec, który od trzech lat z górką wypatruje symptomów, który pracuje w trybie raczej technologicznym, któremu płacą z odwłoką za zrealizowaną pracę, od którego niepokoją koniecznością zwrotu pożyczek, który niedojada, nie dopija, który odkrył przed chwilą pod brodą niepokojącą wstydliwą zmianę. Wyobraźnię Wyspiańskiego opanowała praca nad "Legionem". Co z tego, że tekst z chwili na chwilę nabierał ciała... Uruchomione sprawy nie pozwalały o sobie zapomnieć, trzeba było imprezy w chacie Tetmajerów, żeby się czym innym zachłysnąć. Zasugerowałem istnienie o siedmiu obiektywnych, udokumentowanych problemów, jako tako opisałem pięć, kto lub co stoi za brakującymi? Zaczynu obu dotykały pracowite dłonie Teofili. Sama w sobie była problemem. Problemem Wyspiańskiego było także przyglądanie się sobie w nowej roli; od kilku tygodni był małżonkiem, czego nie rozniosła po Krakowie żadna spokojna wieść ani krzykliwa feta. Rydel reprezentuje inną krawędź istnienia; tym, że zmienia stan, żyło całe miasto. Nie brakowało opinii przepełnionych obawami, zdań spod znaku przestrogi, wróżb że aż strach pomyśleć. Jedyna radość, że wreszcie, rozpustą bowiem i niewypłacalnością kończy się starokawalerstwo. Nie brakowało w Krakowie osób, którym rysująca się perspektywa zarazem podobała i nie podobała się. Sprawy nie osadzano na skale, ot igraszka zwiewna, rzewna, fanaberia, błysk, lamperia. Nie mówcie więc, szanowni Państwo, że mamy w dramacie do czynienia z misterium przejścia. Naturalnie przechodzono; z alkierza do gabinetu, gabinetu do izby, gdzie ścisk, pisk i basetla, i kozice. Trzeba było muzykantom szóstką zaświecić, żeby przywleczona z rodzicami dzieciarnia mogła sobie na skrawku klepiska pohulać. A wszystko z inicjatywy Stanisława, który za pośrednictwem Helenki wydał odpowiednie polecenie muzyce: "teraz niech zatańczą wyłącznie dzieci". Była to bodaj jedyna okoliczność świadcząca o realnym wpływie Artysty na przebieg zdarzeń w bronowickiej chacie. Nawet świeżo poślubionej Teofili za mankiet nie chwytał i słowem nie temperował. Skutkiem siedmiu boleści stał o futrynę wsparty i czekał. Z owego czekania, patrzenia wysnuwał rzecz nową, historię wesołą i ogromnie przez to smutną...  Bo martwić się było czym, weselić zaś tylko tym, co i tak szybko przemija.
    Nasz pobyt w Krakowie przekształciliśmy w pouczającą, kaloryczną, opalizującą znaczeniami  opowieść. Trudno uwierzyć, ale bezcenne rekwizyty faktycznej osnowy nadal czekają na oczy i uszy nawiedzających ożywioną po remoncie całość. Wycieczki naukowe do Bronowic były przed laty tradycją naszej szkoły. Wracaliśmy przeważnie zachwyceni miejscem oraz bardzo mądrą opowieścią na temat genezy "Wesela" jako jednego z najważniejszych tekstów literatury polskiej. Z jednej wycieczki przywiozłem dylemat - zagadnienie: Czy arcydzieło Wyspiańskiego należy do literatury regionalnej? Pytanie dotyczy różnic między literaturą typowo krakowską i charakterystycznie polską. Którędy przebiega granica? Czy nakłada się ona na granice historyczne i geograficzne? Z iloma krainami ziemia krakowska sąsiaduje? Tym pytaniom towarzyszył stukot kół na szynach kolei żelaznej. Odkąd zdefiniowano trafność idei autobusowego komunikowania Katowic z Krakowem, korzystamy wyłącznie z efektywniejszej opcji. Trasa kolejowa na odcinku Katowice - Kraków w kilku miejscach zawiera odcinki, które nawet rumiane ekspresy pokonują z maksymalną prędkością 25 km/h. Dawniej wysiadało się na stacji Kraków-Mydlniki i stamtąd polami, szlakiem Jaśka z "Wesela", truchtem do Bronowic. Droga powrotna wiodła przez Łobzów, Karmelicką, Planty, Rynek - obowiązkowe punkty. Niech nas z krakowskimi bohaterami "Wesela" łączy coś równie ważnego jak wiedza o treści i formie utworu, niech połączą nas widoki (inne, niepodobne) rozprzestrzeniające się wzdłuż trasy powrotu z Bronowic. Doświadczenie podróży sprzed blisko (za chwilę przeczytamy: sprzed ponad) dwunastu dekad rozpatrywano w kategoriach wyprawy. Jak wiele się zmieniło! Ciekawi mnie, co na to uczestnicy tamtych wydarzeń? Czy w przejawach nowoczesnej aglomeracji dostrzegliby wypełnienie czy zaprzeczenie zarysowanej w utworze perspektywy? Czy na czymś takim, na takim właśnie rozwoju Bronowic i Krakowa zależało Wyspiańskiemu? Krakowa, w którym jest cząstką pośród cząstek, Bronowic, o odwiedzaniu których z powodu nadmiaru obowiązków oraz nadejścia oczekiwanej, spodziewanej nie mogło być mowy. Szczęściem dał się namówić wtedy, dzięki czemu mamy Arcydzieło na miarę najwybitniejszych dokonań i możliwości, mamy historię ponurą i ogromnie przez to pouczającą.                         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pani Krystyna Krężel

  Pani Krystyna Krężel, do której zwracałem się od zawsze: „Pani Profesor”, to ciocia Mariana Sworzenia – najwybitniejszego i najpracowitsze...