Kościółek farny w Dębie
Niegdyś długi, szeroki; cegły mu pęczniały
na
deszczu, w słońcu więdły, dach odbijał drzazgi.
Obecnie
oniemiały, pokurczony dziadek,
ojciec
ślicznej dzielnicy, skazanych na topór,
przygniecionej
wiaduktem, nutami tranzytu,
nikły,
zgasły, nieznany, zapodziany aneks,
wzgardzany,
nadal zimne pokazuje oczy,
wystawiony
onegdaj, abym i dziś zoczył:
kościółek
farny w Dębie, w sąsiedztwie gładkiej,
płytkiej
wyrosły rozgwiazdy, gdzie wypada,
gdzie
chciałbyś przycisnąć koniecznie,
opodal
śmiałych blasków,
które
opuszczającym miasto lubią położyć
jęzor
na dymiących szybach,
wracającym
na śliskie wdrapywać się klapy
i
krawędzie lusterek, cęgi bagażników, tudzież,
niegodne
wzmianki, lico błotołapu.
Dotąd nie wiesz, rozważasz:
chciałbyś
dotknąć paznokciem na ten widok czoła,
następnie,
tknąwszy mostka i obydwu barków,
zwinąć
na znak zwięzłego umownego amen
smukłą
dłoń w mądrze zgrabną lapidarną piąstkę.
Okładasz
krótką chwilę przywiane skądś myśli:
wypada
to narażać na szwank płynność jazdy?
Jedyną
czegoś wartą sztukę przyspieszania?
Grzegorz Hajkowski, Corona
radiata. Wydawnictwo Naukowe Śląsk, Katowice 2014, s. 29.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz