Miazgę literatury formuje materia uwolniona spod doraźnego i administracyjnego wpływu. W objęciach świadomych i tajemniczych uwarunkowań przekształci się w miniaturę stowarzyszenia non profit; świetnie zorganizowaną, całkowicie bezradną i zależną od świata. Czy nie powinno być na odwrót? Świat murszeje – pieśń uchodzi, to że uszła cało lub na czworakach, stanowi zasługę nielicznych admiratorów, ale także fal łagodnego powietrza i bezmiaru zalet cierpliwej celulozy. Celuloza przeskoczyła zaporę i zajęła pozycję tradycji, z której wyłoniło się piękno i porozumienie. Osaczony regałami potrzebowałbym godziny, by onegdajsze wyobrażenia o ładzie skonfrontować z nadmiarem. Krytyka praktycznego rozumu podpowiada konieczność przesuwania materii formowanej w zwały. Wariant najprostszy: otwieram okno i wyrzucam je hurtem na plac. Następnie wsparty o balustradę balkonu, przyglądam się dalszym losom. Kogo zainteresują wyrzucone książki? Które zostaną podniesione w pierwszej kolejności, którymi i dlaczego nikt się nie zainteresuje? Ile zostanie tam, gdzie upadły, czy o procesie wyboru decydować będą kryteria? Jeśli tak, to jakie: estetyczne, użytkowe, pragmatyczne? Kto reflektuje na rozpadający się słownik polsko-angielski, kto nie pogardzi słownikiem rosyjsko-szwedzkim, który, wylądowawszy miękko na stosie wyrzuconych wcześniej, zachował wiele ze swej nienagannej urody? Kogo zainteresuje sam fakt wyrzucania książek? Jaką wywoła reakcję? Czy wyrzucane znajdą obrońców, czy raczej wyłącznie prześmiewców; ludzi skłonnych nadać czynności formułę skrajnego barbarzyństwa, a może aktu rozpaczy? Kto wreszcie w tym czynie odczyta godny napiętnowania akt naruszenia porządku, kto zauważy przejaw najpospolitszego zaśmiecania miasta, kto frenetyczny protest przeciwko zaniechaniom egzekwowania ustawy o obowiązku reagowania na grubsze potrzeby czworonogów? Kto zauważy w tym akt nieporadnej ekspiacji lub składową procedury towarzyszącej procedurze przechodzenia na inne wyznanie; tak, ten ktoś na buddyzm zapewne – mówiliby – przeszedł, skoro tak radykalną umysłowi przepierkę funduje, czyszcząc z lęku przed znanym i nieznanym. Najprawdopodobniej na buddyzm przeszedł, skoro na stos ofiarny trafiły dzieła Ojców i Doktorów, a także Katechizm i przekłady Biblii. Ciekawi mnie, jak na nienormalne, było nie było, zachowanie zareagują przedstawiciele władzy? Uformują ekipę ratunkową, a może ograniczą się do zabezpieczenia dowodów? Kto ruszy książkom na ratunek, jakie dodatkowe treści odsłonią słowa aktu oskarżenia? Z publicznego czy prywatnego powództwa przed Obliczem stanę? Jeśli zrobiłbym to pod osłoną nocą, zmalałaby szansa na zastosowanie formuły o działaniu z zimną krwią i w porozumieniu. Brakuje świadków, ale są poszlaki! Wystarczy zapytać o czytelnicze lub kolekcjonerskie inklinacje lokatorów ze środkowego pionu. W grę wchodzi wyłącznie profesorek, tym mianem określiła mnie jedna z pań, zanim minął pierwszy tydzień sąsiadowania. Nawet opis trajektorii wskazałby, że rozpaczliwą podróż nieszczęsne musiały zacząć na wysokości trzeciego piętra. Lista możliwych tematów obserwacji jest niewyczerpana, jeden implikuje kolejne, wnioski wymykają się objęciom uniwersalnej formuły, lawina niczym deszcz gęsty wydaje się nie mieć końca. Wypadają z gry jak piasta z prowadnicy i jak naszelnik z połamanego dyszla. Wypadają z porządku obrad. Tymczasem papierowy model Santa Marii przy brzegu przeciwnym kotwiczy. Rozlegnie się śpiewanka: Hej ha kolejkę nalej, hej ha kielichy wznieśmy. Rozlegnie się i ucichnie. I będzie ją można kupić na aukcji w internecie za dwa pięćdziesiąt bez porto. Tymczasem jestem człowiekiem – a nie myślą czystą, jaką się stanę pod warunkiem, którego i tak nie spełnię, ponieważ go nie pojmuję.
Pojmuję, owszem, ale
mgliście, dość powiedzieć: rozważam. Drogi Lechu – list ten to w pewnym sensie
zadanie, którego się Pan nie spodziewał. Pisząc o czynnym metaforyzowaniu książek,
uroczyście zapewniam, że do czegoś takiego nie byłbym ani zdolny, ani chętny. Nawet
cudzym bym tego nie zrobił… Już nie mógłbym. I jeszcze nie mógłbym. Czyżby
zakamuflowana i kąśliwa zarazem zapowiedź? Wszak wystarczy raz położyć palec na
zatrzasku kabury, by uruchomić sekwencję zakończoną hucznie. Wyrzucanie zatem
wisi w powietrzu…
Obiecałem
wiersz geograficzny, a zamiast rymów snuję zawiłe wątki o związkach anegdoty
z literaturą. Obiecałem, więc i dotrzymam. Poprzedzę go jednak następującą
historyjką. Całą młodość najdosłowniej przeczłapałem. Mieliśmy nauczyciela,
który zaraził nas radością chodzenia. Mówili o nim: ułan. Ułan to, ułan
tamto. Nogi krzywe jak u rasowego śląskiego piłkarza. Tę osobliwość wyniósł z
boiska a nie okolic stajni. Czasami się słyszało: ułan księcia Józefa, a to z powodu
wielce radosnego pilnowania rzędu i urzędu. Na defiladzie piechoty wypadłby
blado, ewentualnie wierzchu dosiadłszy, jeśli do piechoty dołączyliby konni,
jakby nie było kwestii, kto po wszystkim pasaż pozamiata. Nasz ułan nie kształtem
rzędu, nie końskim bokiem, ale chodzeniem tymi samymi drogami nogi skrzywił.
Jak wartownik wąski rewir, tak on znał polskie góry. Był wyjątkowo wredny. Docierały
wieści, że jest w tej cesze zapieczony. Dzięki niemu zobaczyłem góry, nic to,
że zachowywał się jak okradziony z doświadczenia młodości. Formując kolumnę,
ogłaszał: na szlaku grupę prowadzi najsłabszy, w górach łatwiej się zgubić
niż znaleźć. Stawał zatem na czele, a my ruszaliśmy za nim. Pod najostrzejszym
wzniesieniem rozpoznawaliśmy przedwojenny plecak i kratę koszuli wycofującej
się z gaci. Nie przypuszczałem, że wspominać go będę z rozrzewnieniem. Tyle
osobnych wątków stanęło nagle przed oczami: półmrok, niepamięć, odruch wstrętu
wynikający z mimowolnego poczucia wyższości, jakie pojawi się niezawodnie, gdy
rozbudzony intelektualnie młody człowiek odkryje w licznym gronie uczących go
preceptora z wykształceniem niepełnym wyższym. Tego wspomnienia nie zatrze
również echo sążnistego policzka, który najłagodniej dostarczył dowodu istnienia
sprawiedliwości. Nie lubiłem go, nie chciał, żeby ktokolwiek go lubił. Dziwne, przywołuję
o teraz. Co to ma znaczyć? Góry pokazał. Pewnego razu, gdy szliśmy rozłożystą
polaną wyraźnie zwolnił. Pomyśleliśmy: słabnie. Wyprostował się, odłożył plecak,
wykonał KILKA GŁĘBOKICH POŁĄCZONYCH ODDECHÓW I OSTENTACYJNIE, BEZWSTYDNIE SIĘ PRZECIĄGNĄŁ.
Czyżby chciał na naszych oczach doświadczyć dotykiem piękna Absolutu? Skierował
wzrok ku mgłom ocierającym się o smreki odległego stoku i ku naszemu zdziwieniu,
i ku własnemu również, powiedział: to jest właśnie piękno gór.
Zamurowało mnie. Piękno? A co w tym pięknego? Tego dnia nie umiałem dać temu
wiary. Innym razem widziałem jak po skończonym rajdzie, rozebrany do pasa
otoczył ułami wartki potok i pochyliwszy się, zanurzył
dłonie, nabierał nimi wody i obmywał twarz. Można było usłyszeć charakterystycznie
bulgotanie. Następnie z plecaka wyciągał mydło, spienił je w zimnej rwącej wodzie
i szorował nim głowę, ramiona, brzuch. Widok ten jednych zastanawiał, a innych
żenował. Każdemu, a było nas ponad trzydziestu, dawał jednak do myślenia. Nostra
cicerone niczego nie tłumaczył, nie zabiegał o akceptację. Widziałem
w tym kolejną ściemę losu, który przywykł na środku drogi częstować mnie okazałymi
sągami. Niwelowany do pseudonimu, ani przez chwilę do niego nie pasował. Konkretyzuje
się dopiero teraz. Dopiero teraz – górom podobny – objawia się w roli ich
wysłannika. I jeszcze jedno; nauczył mnie prostego dzień dobry na
szlaku. Co to ma znaczyć? Zachodziłem w głowę, czy ten facio wszystkich zna?
Jak to możliwe? I tylu młodych mijanych również? Nie wiem, co tym sądzisz, ale
dla mnie dzień dobry, którym się zwracam do nieznajomych, to
nie tylko grzeczny rytuał, to liturgia.
A co z moją
osobistą anegdotą, na kanwie której powstał wiersz o górach? Leszku, w
pierwszym tygodniu lipca wybraliśmy się do Korbielowa. Pogoda zmienna,
nieustalona. Chmury, zawiasy, markotnie. Zanim zacznie solidnie lać, cieszyliśmy
się słonkiem, latem, wakacjami. Wojtuś i Hania, od kilku dni uczniowie klasy czwartej,
postanowili wyciągnąć nas na konie. Mój syn przejawił chęć wielką, jego
koleżanka jeszcze większą. Jak oświadczyliśmy, że przystajemy na ich
propozycję, zaczęło się najpiękniejsze, co dorosły może zaobserwować w
zachowaniu dziesięciolatków. Miejsce niedawnego: a co
ja mam na siebie włożyć zajęła rzeczowość i szczery entuzjazm miłośników
przygody. Na szlaku odsadzili nas o kwadrans. Żadnego względu dla starszych.
Gdzież tam. Mogliśmy sobie człapać nawet godzinę, bylebyśmy uregulowali należność
za opiekę grzecznej pani obsługującej padok. W połowie drogi dzieciątka
zatrzymały się, nawet zaczęły poruszać się w kierunku przeciwnym do pierwotnie
zamierzonego. Była to nasza pierwsza wakacyjna górka, człapałem dźwigając niepokoje
długiego roku szkolnego. Gimnastyka. Ziewanie. Hiperwentylacja. Komórki
pęcznieją od nadmiaru wrażeń, musiałem zwolnić. I wtedy, wyparłszy smutek powodowany
bezsilnością, opanował mnie pomysł. Przyszedł sam. Góra, grzbiet której się wspinałem
była niewielka, ale dosyć ostra. Odkryłem wówczas, że wysokość to miara względna;
źródłem problemu jest współczynnik: ostrości do wysokości i odwrotnie. Przy założeniu,
że góry to nie tylko wysiłek a zarazem prosta i krzywa matematyka, zdobywałem w
wyobraźni nie tylko korbielowskie pagórki, na zboczach których instalowano końskie
biznesy, ale (w wyobraźni) sporej wysokości szczyty. Język ma czelność dysponować
swobodnie zasobami rzeczywistości, szedłem już coraz bardziej w sobie. Nawet nie
spostrzegłem kiedy, jak i na czym zapisał się projektowany w myślach tekst:
Góry
Kocie
– najlepiej zmilcz, bo cię.
Świętokrzyskie
– krasnal by w pysk je.
Stołowe
– lekko nad głowę.
Pieniny
– szkoda brat śliny.
Beskidy
– Ruciane Nidy.
Sudety
– głupstwo niestety.
Sowie
– spokój panowie.
Tatry
– stygnące watry.
Karpaty
– ten krótki patyk.
Apeniny
– mak i trociny.
Pireneje
– i świat się śmieje.
Alpy
– kieliszki z szyszki.
Andy
– nie czyńcie grandy.
Skaliste
– jak żyć tam wszystek?
Appalachy
– chichot po pachy.
Ural
– pled bied – koszula.
Kaukaz
– nawet nie załkasz.
Himalaje
– baju baj baje.
Tak
to wygląda z kosmosu.
Na
kosmos też znajdę sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz