Dzień książki. Kto by pomyślał, kto by
pomyślał. U mnie obchody Międzynarodowego Dnia Książki trwają od nie wypowiem
kiedy. Wbijają się po nasadę w bios i oprogramowanie. Książki u mnie świętują w
sposób stabilny i rudymentarny. Po wypełnieniu czytelnym pismem wszystkich
rubryk w zasobach kalendarza opisywana tu relacja ani na chwilę nie ustanie,
nie wygaśnie, nawet po zakopaniu
opalizować będzie. Jedno z wczesnych odkryć dotyczyło właśnie tej tak bardzo
delikatnej sfery, a poprzedziło je odkrycie następującej prawidłowości:
nad głowami autorów przymykano wieka, a oni mimo zaistniałego ambarasu, żyli nadal
i to - rzecz niesłychana – nawet tutaj, na Ziemi. Zanim zrozumiem ten paradoks,
miną lata. Nie mogłem dysponować jeszcze ugruntowaną wiedzą katechizmową, nie
wiedziałem wtedy, że życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale
się nie kończy, że żyjemy przede wszystkim dlatego, by uczciwie zająć
pozycję, kwaterę Tam - Gdzie mieszkań wiele. W momencie uruchamiania
systemu i rozpędzania aparatury powierzano mi intencje wyrażone na kartach mało
ponętnych z wyglądu przedmiotów. Książki
dawnych, sprawdzonych, zweryfikowanych autorów pozostawały na wyciągnięcie ręki.
Choć autorzy w większości zajmowali pozycję w punktach oczekiwania, dwóch nadal oczekuje
Paruzji na Wawelu, gdzie dawniej zamykano wieka ciężkich sarkofagów nad żałosną
powierzchownością i ponurym ochędóstwem królów i książąt, ich małżonek i
dziatwy. Również tam, albowiem królom są równi – jeden i drugi – czekają Chwili
Ponownego Otwarcia.
Jestem przekonany, że gdyby twórca dzieła
literackiego, dla wyjaśnienia to ten, od którego zależy, że byznesz sze kręczy,
kamyczek napędzający lawinkę, stracił kontakt z zarysowaną przed chwilą perspektywą,
mógłby sobie ten cały swój trud… darować. „Porzuć mnie waść…”, amplifikował onegdaj
rzekomą klątwę Apollona powszechnie znany i często eksploatowany w telewizorze
krytyk literacki z brodą i teksasach ogrodniczkach. Amplifikował rzekomą klątwę
na widok dzieł poety, prozaika, dramaturga, eseisty ignorującego istnienie,
zasad, kwasów i smaku. Suma wyliczonych elementów uformuje dorodny snopek tylko
wtedy, gdy jeden z drugim i trzecim autor uzmysłowi sobie, że faktycznym
adresatem ich dzieł lub jakich takich pisanek jest Korektorka wieczna, czyli mleczna
siostra Mądrości, powołane do istnienia po to, aby asystować Panu Bogu w razie
gdyby o czymś w przyszłości zapomniał. Naturalnie wstydzą się pisarze, zasłaniają
twarze poeci, maskują się dramaturgowie, rozpływają się we mgle eseiści dosyć
często. A wszystko to na widok ewidentnych błędów, usterek, puzderek, lusterek
szczególnie popękanych w osobistych płodach. Powiedzmy stworzył powieściopisarz
jeden z drugim, ten czy tamten jakiś w pierwotnym zamyśle wartościowy utwór
prozą. Obudził się z pomysłem, po tygodniu miał uszczegółowiony zarys,
stopniowo stawał się społecznie coraz mnie obecny, coraz mniej serdeczny, coraz
bardziej złośliwy - szczególnie względem najbliższych i sąsiadów… w końcu,
chcąc jakoś powetować straty, uratować honor, naprawić relacje zdobył się za
uciułane z trudem grosiwo wyekspediować rodzinkę na wczasy. I nic, że właśnie
trwa w najlepsze rok szkolny, i nic, że aż do Ustronia. Niech się cieszą, że
tam a nie do Goleszowa czy Goczałkowic. Po solidnym wykosztowaniu się, jak król
na tronie tak on za biurkiem zasiada, bo tworzyć będzie. Urodzi albo nie
urodzi. Tertium non datur. Zaprawdę nic
się nie stanie, jeśli się nie urodzi. Jest tyle ciekawych zawodów: miłosnych i
innych. Czy zdajesz sobie sprawę, drogi czytelniku, że autor niepewnością dotyczącą
wartości swojego dzieła niebo za nagrodę sobie gotuje? Pragnę, abyś w tym
właśnie mało widowiskowym szkicu węglem dostrzegł zalążek debaty na temat sensu
literatury, żebyś wreszcie zobaczył, że rozmowa o książkach wcale nie musi jej dotyczyć,
że rozmowa o literaturze niekoniecznie powinna dotyczyć książek, że Międzynarodowy
Dzień Książki nie jest (i być nie może) tożsamy ze świętem literatury.
Chwała tym, którzy każdą wolną przestrzeń domu (rodzinnego czy cudzego) wypełniają
zarysami – jak był łaskaw napisać wybitny poeta współczesny i wieczny,
raciborski Pan Cogito dr Janusz Nowak – „poronionych płodów”. Błogosławione
kufry, paki i skrzynie, pod ciężarem których migocze los potęgi smaku! Ukochane
teczki, beczki i stateczki z dogorywającą celuloza świadkującą niegdyś doświadczeniom
nagłego odkrycia: kosztownego wprawdzie, ale, Bogiem a prawdą, wartego tyle, co
nic!
Zobaczyć to wszystko jednocześnie! Jak „Bitwę
pod Grunwaldem” czy „Pruski hołd”. Albo po opuszczeniu wilgotnego korytarza
znaleźć się krawędzi westybulu prowadzącego do obszernych komnat oznaczonych odpowiednimi
tabliczkami: Poezja sama sobą zawstydzona, Proza, w której walka o życie zakończyła
się klęską ludzi interesu: wydawcy, introligatora, drukarza, hurtownika,
sprzedawcy, bibliotekarza, Dramat – prawdziwy dramat i Esej –
departament prób nieudanych. Ciekawe
panoptikum cząstek, na których rekin ząb połamał. A obok bogato wyposażonych
komnat znajdziemy niepozorny niczym staroświecki wychodek pospolity lamus. Co
to takiego? Już odpowiadam, to: składnica dzieł ulotnych, a raczej niezwiązane jak
należy teczki i segregatory niezapisanych pomysłów.
Kiedyś
tak miałem. Budzę się w środku letniej nocy, wypoczęty i zadowolony. Nagle
słyszę: wierszem mówię. Tekst się układa w wypowiedź niestroficzną, coraz
bardziej przypomina poemat, rozwija się, zagarnia coraz więcej i więcej, i
więcej. Już miałem pod naporem słów to co przychodzi zapisać, już chciałem, już
bardzo bliski byłem… Wiedziałem, że byłoby to szaleństwo organizować sobie
przybory, instrumentarium, siedzisko. Obudziłbym wszystkich. Skórka nie jest
warta wyprawki. Ale czegoś żal, bo chciałbym mieć chociaż wgląd w to, co mnie odwiedziło, by po chwili ruszyć w siną…
To są tylko słowa, pomyślałem instynktownie, jeśli treść wyjątkowego odkrycia
jest czegoś warta, nie rozpadnie się, będzie ze mną. Słowa – zobacz jak bardzo
to nieliterackie – wobec treści są prawie zbędne. Już wtedy, pomyślałbyś, między
trzecią i czwartą klasą liceum zawodowego, o porze, która jest latem takie
myśli we mnie i przy mnie. Skąd nagle, wobec tylu realnych konkurentów, jakimi
byli superjednostkowi sąsiedzi – zgromadzenie przekraczające z okładem dwa
tysiące istnień - aż tak wyrazisty dowód nagłego zrozumienia?? Powiedziałem
wówczas półgłosem, a krewni śpiący w drugim pokoju, zapytali mnie przy obiedzie,
czy wiesz, że gadałeś przez sen? Jeśli czegoś warte są treści, to nic im
nie grozi, zaiste nic im nie grozi. Obudzę się i je zapiszę. Na tę chwilę ciesz
się nimi i raduj, świętuj, ponieważ odwiedziła
cię treść we własnej osobie, treść wyzbyta gramatycznych, leksykalnych, stylistycznych
współrzędnych i podrzędnych, odwiedziła cię istota sprawy, sedno rzeczy, zrozumienie,
iluminacja. Chciałbyś zapewne znać odpowiedź na pytanie: co dalej… Masz rację.
Po przebudzeniu zauważyłem, że treści nie ma. Jest natomiast trwały,
głęboki ślad po niej, dowód na to, że jednak
była. Jaka szkoda, o jaka szkoda, łkało młode wiecznie czegoś ciekawe
serducho. Teraz nie wiem, czego najbardziej żałowałem i z jakiego powodu obfite
łzy lałem. Już miałem prawo myśleć, że na zawsze uciekła mi przepióreczka, że
jestem taki biedny, biedniusi, biedniuteńki, taki chory, bo nie będę miał czego
wnieść i czym się światu opłacić - obserwując gadające w telewizorze głowy
pisarzy i krytyków – za jak myślałem: komfort dobrostanu, za regały wypełnione
od podłogi po sufit, za kryształową, jak kawiarnia wielką, popielniczkę i
rozpinany beżowy sweter, spod którego wychynął właśnie fragment piżamy. Oj, jak
bardzo chciałem być nie tylko autorem, ale też autorytetem. Chciałem podejmować
gości, wyganiać z salon, gabinetu intymność i wpuszczać kłębowisko kabli z
przewróconą drabiną szyn, gniazdami reflektorów, aby za sprawą wymienionej
aparatury oglądający myślał, że bohatera zdejmują co najmniej dwie kamery. „Panie
operatorze, moja twarz jest w tej chwili nieistotna, zupełnie nieważna…”
zwrócił się do jednego z gości sędziwy Tadeusz Różewicz. Tak, gdyby panowie
przyszli trzydzieści lat temu, to może. Do mnie też gdyby przyszli także
wtedy, tobym… Właśnie, czy wiem wystarczająco dobrze, co bym… Nie wiem. Poza tym
śmiesznym anturażem, którego zdemaskowany egalitaryzm podkreślają techniki
nauczania zdalnego, czegoś byłoby żal. Ale czego byłoby żal? Pytam, bo nie mam
pewności, czy wiesz; żal treści stanowiącej mieszkanie myśli. A słowa… Cóż
słowa, o ile nie są szczęśliwie ocalonymi aforyzmami Heraklita, mają wartość
błota, owszem – racja – niech ci będzie: gliny. Tak gliny, którą dobywano
początkowo w okolicy dzisiejszego Muchowca, z której wyrabiano katowickie
cegły. Jak pisze Henryk Waniek, autor poważny, skrupulatny i wybitny – tych cegieł
wystarczyło na zbudowanie ponad 250 secesyjnych, porządnych kamienic i
kilkunastu obiektów użyteczności publicznej. Owszem, książka Wańka to
jubilerski rarytas, każdy wie, więc mało kto potwierdzi słuszność przypomnianego
w tym miejscu osiągnięcia. Czytelnicy domyślają się, że tego rodzaju teksty nie
powstają przy taśmie produkcyjnej, że nawet wtedy, gdy traktują o prostych
desygnatach pracy i losu, któremu wisi sława Syjonu i sprawa Logosu
nawiedzającego jedynie wybudzonych nagle lub skarżących się na bezsenność, musi je poprzedzić moment
nagłego zrozumienia, czyli prywatna iluminacja. Książka jest po to, aby
iluminować, szkoda, że rozdziały tej Księgi nie mogą liczyć na prawo
istnienia summie ksiąg nabożnych. Jeżeli czytasz coś i wydaje ci się, że tekst
ci świeci literami, a także przestrzenią pomiędzy, że objawy smutku i
niezgody rozprasza uśmiech również twojego zrozumienia, to wiesz i nikt cię nie
musi do tego przekonywać, że obcujesz z często przywoływaną tu „treścią”. Co
wobec tego ze słowami? Słowa też są. Są jak piasek – czysty, przejrzysty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz