"Mówił, że konkurs nie miał
żadnego sensu, bo regulamin był tak przygotowany, że o wszystkim i tak
decydował inwestor.
- Jest to oburzające - podsumował
Terlikiewicz - na całym świecie konkursy architektoniczne organizuje się po to,
by wyłonić najlepszą koncepcję i potem ją realizować. Myślałem, że tak jest i w
Polsce..."
Zacytowałem wypowiedź syna mojego
Przyjaciela Romana - jasnego punktu ze szkatuły zawodowych sekretów. Po
uzyskaniu solidnego wykształcenia stanął wobec perspektywy pracy w Wiedniu.
Jego ojciec odwiedzał mnie często w bibliotece, gdzie mógł liczyć na wdzięczność,
podziw i rozmowę. Heroizm Romana wspominam z rozrzewnieniem. Sam tego chciałeś,
Romuś - wykształciłeś solidnie, nauczyłeś fruwać, to się nie dziw, że się wzbił
wysoko.
Odwiedzał mnie przeświadczony, że
dary, które gromadził i formował od lat, przyniosą roztargnionej młodzieży czytelniczą
nieopisaną frajdę. Nie podzielałem entuzjazmu Romana. Pewnego razu zwierzył
się, że ze scalonymi przez introligatora rocznikami miesięcznika "Poznaj
świat" wspina się na wysokie drugie piętro z nakazu żony.
- Po co ci to Romuś, po co - tylko
miejsce zabierają - oddychać przez to normalnie nie mogę. Wynieś to na
śmietnik...
- Na śmietnik Misiaczku? - przecież
to skarby są prawdziwe, wszystko od pierwszego numeru ułożone. Takie coś na
śmietnik?
- Na śmietnik, Romku, nie chcę na
to patrzeć, jak tego nie wyniesiesz, to sama się z pluskwą rozprawię.
- Ale tobie zabronił lekarz.
- Tego mi nie zabronił.
- Mogę cię zapewnić, że w żadnym
chorzowskim domu takiej kolekcji nie znajdziesz.
- Gadaj zdrów, nie mam zwyczaju
szlajać się po cudzych domach. Mąż oferma i syn wyjechany wystarczy. Po co mi
kłopoty. "Poznaj świat" albo
"Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma" i patrz, jaki rezultat. Gazetki
podsuwałeś i zobacz - prowincjonalny ekspercie. To wszystko twoja wina...
- Moja? Przecież sama chciałaś,
żeby się uczył, kształcił, rozwijał. Żeby kolegów miał dobrych i środowisko
porządne.
- Coś mi się wydaje, Romku, żeś się
nad miarę rozochocił. Owszem, chciałam, ale nie aż tak, żeby do Wiednia
wyjechał...
- Wiedeń to stolica Austrii, kraju
katolickiego, czego chcesz, do kościoła chodzi, rodziców odwiedza...
- Mógłby częściej.
- Kiedy to daleko. Poza tym kto by
go z takim talentem u nas zatrudnił. Po roku by się rozpił, po dekadzie
zmarnował.
- Bym mu dała, niechby spróbował.
- Misiaczku, ty wiesz, też bym na
to nie pozwolił, gdyby do czegoś podobnego miało przyjść…
Rozmowa wywiedziona z wyobraźni, uszyta
z tworzywa, które jakimś cudem przechowała pamięć; Roman zachwycał polszczyzną,
godną mowy najbardziej elokwentnych przedstawicieli elity adwokackiej i akademickiej, domagała się uwagi
zdolnej gasić stupor przypalonego nastroju. Zatem nie do najbliższego zsypu,
nie pod wieczko bezdusznego kubła, ale do biblioteki trafiły introligatorskie
artefakty z gronami bezcennego wnętrza. One wszystkiemu winne. Winne, że Staś
wertował zachłannie strona po stronie, a potem - zainspirowany treścią – ukartował
projekt opuszczenia matki, ojca i wyjechał do Wiednia. Było nie było
wybrał się w kosmos. Roman - ojciec, który wódeczki sobie odmawiał, żeby na
introligatorski obstalunek nie pożyczać, żegnał się stopniowo, kropla po
kropli, z przyczyną (nic na to nie wskazywało) zgryzoty, która poprzedza rozkwit
najpoważniejszego z pytań.
Nie wypada tej kwestii rozstrzygać twierdzeniem,
trzeba ją wyartykułować pytaniem. Najbliżej celu znalazł się nieoceniony,
nieodżałowany Stefan Szymutko - profesor z miasta, w którym po dziś dzień
największą atrakcją pozostaje studnia trzech cesarzy. Filolog, w istocie poeta
fraz i próz, zapytał: "Dlaczego zatem, panie Leibniz, istnieje raczej nic
niż coś, nic niż coś, panie Heidegger"?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz