Przeżywamy
aktualnie: Tydzień Języków Obcych. To moment specyficzny, odpowiednik dawnego
akcentu, spadkobierca słynnego iloczasu, wywołujący potrzebę zatrzymania się i krótkiego
postoju. Nie powinien oznaczać bezczynności, gapowego czy innych przejawów
pomniejszonej świadomości. Akcent wywołuje konieczność zwrócenia uwagi, stanowi
odpowiednik naturalnego podkreślenia. Języki obce. Właśnie, komu obce, w jakim
stopniu, czy wszystkim, czy każdemu? Pytania ważne, bardzo ważne. Spojrzenie za
siebie, rozglądanie się wokół skutkowało zwykle bezwarunkowym podziwem,
momentami zachwytem i stanem trwałej radości. Nie zapomnę rozmowy z
„bratankiem” pytającym mnie niegdyś w Chorwacji o drogę. Słysząc, jak staram
się powiedzieć coś w jego języku pierwszym, zaoferował mi udział w obfitym
obiedzie ze sztufadą i bukietem soczystych warzyw. Albo pamiętna rozmowa z
Milanem spod Ostrawy, słynna wariacja bez możliwości powtórzenia, w której chodziło
o to, żeby wrzucić cokolwiek na ząb. Spojrzenia zgromadzonych wokół nas Norwidów
i Reymontów obezwładniały urodą starego odwiertu. Blaty stołów, przy
których się jadło, polerowano sporadycznie. W kłębach papierosowego dymu dokazywały
smugi znad talerzy z bigosem lub pomidorową. W takich warunkach debiutowałem w
roli tłumacza. Starszy o dwa pokolenia Milan był po prostu głodny, a ja bez
słusznej obstawy progu baru „Mazur” bym raczej nie przekroczył. Milan z obawy
przed kompromitacją przy okienku z napisem: Wydawka, udzielił mi szerokiego
pełnomocnictwa. Na początku drogi wszelkie pogaduchy z „obcymi” prowadziły do
kuchni lub zastawionego stołu. Pogadać specjalnie – nie pogadasz, ale żyć
będziesz, bo z głodu nie umrzesz. I jeszcze jedno zasadnicze zdziwienie: na jedno
i to samo tak wiele nazw. Jak to możliwe? - pytałem w uniesieniu i na osobności.
Obcość w latach socjalizmu dyndającego na cienkiej nitce była - niczym artefakt
dóbr bez koncesji - szczególnie podejrzana. Wychowywano nas tak, żebyśmy się w
miarę trzymali razem, nie rozpraszali się, nie zaszywali, nie leźli, gdzie oko
dojrzy i nogi poniosą. Tymczasem nie pamiętam wieczoru bez wertowania albumu –
galerii najwspanialszego malarstwa, czyli podręcznego atlasu świata. Żeby się
kompletnie nie rozpadł zanieśliśmy go kiedyś do introligatora, tego samego, do
którego trafi po latach pierwsza cudem zdobyta książka z wierszami Czesława
Miłosza. Wertowanie atlasu coś musiało oznaczać, jeszcze wtedy nie mogłem
wiedzieć, ku czemu zmierzało, zapewne wyrywała mnie z demoludycznej drzemki
wiecznie młoda i przeważnie elokwentna muza dalekich podróży. Lata przed maturą
szczyciłem się dokładnym opalcowaniem prawie całej Europy i sporych obszarów
obu Ameryk. Komu przeszkadzał fakt cudzego podróżowania, rozjeżdżania się po
świecie… Pytanie formułuje wobec nieobecności głównego winowajcy. Nie bójcie
się języków, nie bójcie się rozmawiać, przełamywać barier, wychodzić na
spotkanie. Podobno skuteczna znajomość trzech tysięcy niezbędnych wyrazów
powala rozwinąć narrację i cwaniaczkom, i filozofom. Z okazji Tygodnia Języków
Obcych wypada wydobyć jeszcze jeden zajmujący aspekt; chciałbym mianowicie
pochylić się nad przekładem – nad samym zjawiskiem oraz efektami praktyk i tradycji,
którymi szczycą się wydawcy poezji autorów obcych. Poezję, to chyba żadna
tajemnica, przekłada się z największym trudem. Tłumacz oddaje nie tylko słowa,
ale coś więcej niż samą ich literalność. Jeśli zlecimy usługę wujkowi google, otrzymamy
rezultat niewykraczający poza algorytm semantycznej zgodności. To ograniczenie
sprawia, że urządzenie sztucznie inteligentne wyższych kompetencji nie ogarnia.
Poezje powinien przekładać człowiek, najlepiej poeta, szczególnie taki, który
się nie zraża trudnościami, który nie rezygnuje na widok spiętrzonych
problemów, który chce się uczyć. Mam świadomość, że wyczuwasz intencję
przedstawionej uwagi. W poezji raczej nie chodzi o „co”, zdecydowanie bardziej
chodzi o „jak”. Na wydobywaniu „jakości” zależy także tłumaczom. W publikowaniu
poezji stworzonych w językach obcych kultywuje się u nas tradycję zamieszczania
przekładu w sąsiedztwie oryginału. Na parzystej stronie znajdziemy tekst
autora, na nieparzystej (sąsiedniej) propozycję tłumacza. Zwyczaj ten
praktykują świadomi i odważni wydawcy. Tego rodzaju projekt stanowi odpowiednik
przedsięwzięć najwyższej klasy. Żadną tajemnicą jest, że w finansowanie tego
rodzaju inicjatyw angażują się ambasady i konsulaty krajów pochodzenia autora.
Wśród najlepszych oficyn specjalizujących się w publikowaniu poezji na
wyróżnienie zasługuje Wydawnictwo Literackie oraz Zakład Narodowy im.
Ossolińskich (Ossolineum), a także Państwowy Instytut Wydawniczy. Do tradycji
publikowania oryginału i tłumaczenia nawiązują gdańskie Terytoria, wydawca
świeżo przeze mnie zamówionej pozycji: „Mizantrop na Capri”. Jej autor - Durs
Grünbein otrzymał niedawno nagrodę im.
Zbigniewa Herberta. Wiersze opublikowane w 2012 roku w serii Europejski Poeta
Wolności mistrzowsko przełożył prof. Andrzej Kopacki. Czytelnik konfrontujący
na bieżąco tłumaczenia z oryginałem
funkcjonuje w kręgu doświadczeń absolutnie bezcennych. Polecam!
czwartek, 24 września 2020
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
*** Czułego ciepła
*** Czułego ciepła nagich serc w kącikach ust ostygłe łzy bezwietrznej doczekała mgły wydarta otchłani źrenica. Zanim ...
-
Wujek Generał, mocno przywiązany do miejsc, rytuałów i wdzięku marszruty, wędrował z małżonką na Mszę Świętą gościńcami osiedla. Nie mus...
-
Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie, biorę na świadków, że ch...
-
Ktoś mi to kiedyś wytłumaczy, wytłumaczy tak, że w pięty pójdzie; zanim to jednak nastanie, posłuchaj następującej historii. Za namową ko...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz