Działo się w pierwszej połowie 1983.
Pierwszy wyodrębniony z mgieł pamięci pobyt we Wrocławiu. Od razu dwudniowy, czyli
z noclegiem w schronisku młodzieżowym: „Na Grobli”. Po wyjściu z pociągu przyprowadzono
nas, czyli uczestników Klubu Literackiego Pałacu Młodzieży w Katowicach, do
Teatru Polskiego, gdzie dawano słynny fajerwerk sceniczny pod nagłówkiem: „Tytułu nie
pomnę”. Żadnych zdjęć, żadnych filmów, jakie takie konotacje, identyfikacje
towarzyskie; organizatorką była Iga, towarzyszył jej pan z brodą, to znaczy
opiekował się nami, starając się, żebyśmy, przesadziwszy z winem, głupot obrzydłych
nie narobili. Szczegółów - poza jednym, istotnym – nie pamiętam; znudzony
życiem, ciekawy świata obywatel portier schroniska, pod pretekstem sprawdzenia,
czy prąd w gniazdku mamy, zasiadł z nami za stołem. Wokół krzesła, za krzesłami
drobny przesmyk a za przesmykiem chłodne stelaże piętrowych łóżek. „Że niby tu
skąd wy”? padło bezceremonialne. My instynktownie i na odczepnego: „A ze Śląska”.
„Śląska powiadacie, toż i tutaj Śląsk”. „Zgoda, ale Dolny, ktoś rezolutną ripostą
usiłował skutecznie zniechęcić oficera. Tamten ani drgnął. Niestety, rozpędził
się, a nawet całkiem rozzuchwalił. Sytuacja zaczynała przypominać grę: „Oj, nie
mogę się zatrzymać”. Szczerość za szczerość, pomyślała Iga i dała do
zrozumienia, że jest gotowa wziąć na siebie niewygodę ewentualnych zaczepek. Postanowiła zatem
zinterioryzować pana ciekawskiego efektem doświadczania nadmiarem. Wychodząc
naprzeciw pytaniom utajonym w kołczanie, lapidarnie i po wojskowemu oznajmiła,
że wszyscy, jak nas tu widzi, zajmujemy się literaturą bardzo piękną; jedni
piszą wierszem, inni prozą, jeszcze inni i wierszem, i prozą. Następnie,
wskazując zgromadzonych wokół stołu, bez używania palca, z wyrazistą intonacją każdego
z nas tytułowała: to jest młody poeta, to jest młoda poetka, to jest młody
poeta, to jest młoda nowelistka, to jest młody poeta… Tu bym przerwał,
wskazując zarazem, że i mnie przypadło w udziale rzeczone wyróżnienie. Pisałem
wiersze, owszem, nawet jakieś pozycje na
turniejach poetyckich zajmowałem, ale nikt dotąd (również pogardliwie) tak mnie
nie dookreślał. Tak – tak, chciano cytowaną nominacją wyperswadować
nadgorliwemu stróżowi miejsca bezsensowność tradycji szczypania klientów. Udało
się, ale nie w pełni. „A paniusia, to pewnie też młoda poetka, zgadłem”? „O nie,
szanowny pan jest w błędzie, ja się tylko, ja się aż opiekuję rozwojem
intensywnym młodzieży tworzącej wierszem i prozą”. „A ten pan, mam rozumieć - też
poeta”. Tu podszedł z tyłu naszego opiekuna i bez ostrzeżenia założył mu tak
skutecznego nelsona, że wnet by słyszano szelest mierzwionej brody. „A ten, to
pewnie stary poeta i wielki, tak wielki – powiedzmy - jak… Matejko”. Zapadła
cisza – głęboka i znacząca. „O tak, taki wielki jak Matejko, odparł wyrwany do
odpowiedzi opiekun. Zaiste lubię duże wiersze pisać”.
Echo błyskotliwej kody domagało się
czegoś równe dwie minuty. Śmiechu się domagało, gestu, rozbawienia,
przyspieszonego oddechu. Domagało się także odgłosu klamki i zamka. Pan schroniska
„Na Grobli” opuścił wynajmowane przez nas pomieszczenie trzasnąwszy drzwiami. W
takiej oto atmosferze zmietliśmy ze stołu ułomki przywiezionych dobroci.
Nazajutrz wspaniali opiekunowie zaprowadzą grupę do Teatru Współczesnego, w
którym rozpocznie się rytuał zmazywania plamy wrocławskiego honoru. W takich
oto okolicznościach, niespełna osiemnastoletni, usłyszę po raz pierwszy nazwisko:
Hłasko. Publiczność zgromadzono… na scenie. Jednym z rekwizytów była wanna,
innym prowizorka kokpitu. Aktorskie trio: niewiasta i dwóch kawalerów wzniosło
się na wyżyny wyrazistości i konkretu. Dekada musiała minąć, żebym mógł w ogóle
pomyśleć, że teatr jako instytucja sama w sobie byłaby w stanie zaprezentować
coś ciekawszego. Pamiętam, że wracaliśmy zamurowani, dając do zrozumienia, jak
wielką sprawiono nam radość, frajdę. Palcie ryż każdego dnia. Marek Hłasko.
Rzucałem się na jego książki. Przed dwudziestką przeczytałem „Sowę, córkę piekarza”.
Zapamiętałem zabawną anegdotę o Chopinie i wujku Józefie. Lektura z kartek
rozpadającego się bloku. Dezintegracja totalna i spełniona. Ile wniosło
odkrycie pisarza z prawdziwego zdarzenia. Umarł przekroczywszy 35 lat i sześć
miesięcy. Gdyby żył, świętowalibyśmy z nim skromną dziewięćdziesiątkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz