Ten wiersz nie imponuje rozmiarami,
nie imponuje także wiekiem; czterdzieści cztery lata i cztery/pięć dni.
Pomyśleć tylko: czterdzieści, cztery i dodatkowa czwórka/piątka. Ale nam się
wydarzyło. Od czterdziestu czterech lat i czterech/pięciu dni – jest i modeluje,
i zmienia wszystko wokół. Zmieni każdego, kto go przeczyta. Zmieni dosłownie i
w przenośni, przysposabiając uprzedzająco także tych, którzy go dotąd nie znali.
Moment zerwania więzi z bezpiecznym ciepełkiem szuflady poprzedziło
doświadczenie zapisu i korekty… twarzy. Towarzyszyła mu systematyczna, wyczulona
obserwacja.
Wiem, skwitujecie
natychmiast, że to wiersz o miłości. Prawda. O miłości i śmierci. W
gospodarstwie wiersza, czyli: w ganku, salonie, na werandzie, pod lamusem i na
podokolu honory pełni polszczyzna z
epitetami: olśniewająca, nadzwyczajna i niezwykła w zwyczajności i
nadzwyczajności. I natychmiast przychodzi na myśl gruboskórna konstatacja, że tylko
geniusz mógłby przekształcić tworzywo wyłaniające się z epicentrum potocyzmu w samowystarczalną,
czujną i wyzbytą pretensjonalności substancję języka poetyckiego. Cząstki
kompletne i bez domieszek konstytuują się w nim za sprawą prymarnego atrybutu rozszerzonej
gamy pierwiastków. Oto dominium mowy nakładające się na jej dramat zaczyna
przypominać repozytorium ewentualności.
Jedną z nich jest konfigurowanie obcych
sobie podsystemów: retorycznego i lirycznego. Jaka to retoryka? Odpowiadam
świadomy, że rozpraszam mgiełkę nad oczywistością. Skąd zatem ją znamy, co
powinna przypominać? Stawiam na „samokrytykę” wygłaszaną w obecności starszych
i mądrzejszych. W 1980 forma ta szturmem opanuje masy i elity. Wyrzucanie sobie
nie musi oznaczać wdrapywania się na kolejny lewel bezwstydu. Wręcz przeciwnie.
W dobrym tonie będzie wyrzucać sobie przy innych. Pod koniec dumnej i szumnej
dekady wzmiankowana zdolność
Stanowić będzie przepustkę do
obszaru bezdyskusyjnej prawości. Kto się wówczas jako tako orientował, kto czytał
między wierszami lub zachłystywał publikacjami spoza oficjalnego obiegu, ten
wiedział, że już wkrótce, wiedział, że już za chwilę. Barańczak w 1980 był nie
tylko systematycznym czytelnikiem tak zwanej bibuły, ale także sumiennym i
oddanym jej podmiotem czynności twórczych.
Ten wiersz nie dotyczy marca
1980, nie dotyczy kaziukowych wypieków w kształcie serca. Park, szpaler, nagość
akacji, dłoń, biodro. Wszystko zuchwale rzeczywiste. Zuchwałe, ale nie od razu.
Poprzedza ją nieśmiałość. W „Ziemi jałowej” Eliota znalazłem epizodzik z
gryzipiórkiem – w biurze jest gońcem wysyłanym najczęściej po tytoń i szkocką,
ale na poddaszu, w ciasnej komnacie niewinnego dziewczątka, uważa się za króla wersalki.
Komuś, kto mi zarzuci nadinterpretację, odpowiem, w przywołanym fragmencie „Ziemi
jałowej” oraz arcydziele Barańczaka doszło do ustanowienia i powtórzenia roli
bohatera lirycznego. Jedną z masek Eliot osłonił twarz Tejrezjasza –
niewidomego, zreifikowanego wieszcza z tragedii Sofoklesa. Kim jest bohater
liryczny Barańczaka? Przypadkowy przechodzień? Niedyskretny obserwator? Czuły
czytelnik, któremu wszystko się dyskretnie zlewa albo warstwa po warstwie
nakłada, albo kojarzy, rozjaśnia i w coraz bardziej złożoną przechodzi tajemnicę.
Chciał ostrzec, przestrzec, zmusić do refleksji, przywołać autorytet zwyczaju… Może
dlatego uległ argumentom gotowej do działania natury, ponieważ potknął się na
wyczerpanej do imentu enumeracji chorego rozsądku.
Ktoś powie: aleś napisał, przecież
to oczywiste, wszyscy młodzi tak mają, a
po latach, jeśli się miłość zdarzy, a wokół niej skłębi się to nerwowa, to serdeczna
krzątanina; epizodem oddanym/odlanym
słowem poety przywoływać będą urodę i niewinność młodości.
No właśnie, napisałem.
A z czym wiersz zostawia
poetę? Za sprawą wiersza bardziej przylega do rzeczywistości. To bardzo dużo.
To wszystko i wbrew wszystkiemu. To przyjęcie stanowiska na warunkach tej,
która zawieść nie może.
„Wtedy wydaje mi się że może
jednak jest jakaś nadzieja”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz