Ktoś mi to kiedyś wytłumaczy, wytłumaczy tak, że w pięty pójdzie; zanim to jednak nastanie, posłuchaj następującej historii. Za namową koleżeńską, a także z profesorskiego nakazu, wyruszyłem wczesnym rankiem do Krakowa. Wyruszyłem, chcąc powstrzymać katastrofę, jaką byłoby zamknięcie wystawy gromadzącej artefakty międzywojennego Wilna. Wystawa w Muzeum Narodowym, przed którym polskim sprawom przygląda się niemy, spiżowy Stanisław Wyspiański. Chciałoby się zawołać: najważniejszym atrybutem wystawy są imponująco liczne obiekty, eksponaty, artefakty oraz ich rozczulająca rozmaitość i malowniczość. Zdawać by się mogło, że kuratorzy osiągnęli cel, dostrzegłszy go w samej obfitości odświętnej, obfitości występującej w roli narzędzia zdobywania terenu. Bez konieczności konfrontowania się z detalami, przywoływania blasku muzealnego usytuowania, wspomnę, że ktoś nad tym intelektualnie i fizycznie popracował. Dość powiedzieć: wyposażono kilka sal z działu wystaw czasowych oraz znaczącą część holu z przylegającymi korytarzami. Nawet westybul urósł nagle do rangi punktu odniesienia. Ekran nad szerokimi pufami przynaglając roztargnionych marzycieli esplanadą połączonych obrazów, odsłaniał bezkres radości i bezkształt smutków mieszkańców Wilna. Każda klatka (nawet srebrna) na wagę złota. Tak podpowiada zmysł kolekcjonera z zacięciem bricolerskim, czyli notorycznego bałaganiarza o spojrzeniu owcy. Szczęśliwie ocalałe klatki, tasiemcowe ujęcia odsłaniają kult dostępnych materiałów. Serie montażowe kneblowała wiązka narracji sączonych z cebrzyka antypolskiej propagandy. Piętnastu sekund potrzebowałem, by stwierdzić, że oglądanie niczego we mnie nie zmieni; spowoduje raczej ugruntowanie wstrętu. Gdybym nie używał rozumu, wiedzy, intuicji - poczułbym się natychmiast oszukany. Odpowiedzi na pytanie: dokąd może się posunąć twórca materiału propagandowego, dotąd nie sformułowałem.
Do naprawiania świata nie czułem zapału. Jedynie widok schwytanych kłączem zapadni montażowej wyzwolił płytką, niekompletną litość. Postanowiłem pójść dalej. Większość szczęśliwie ocalałych plakatów przypominających karykatury okresu plebiscytu na Śląsku wzbudziła niesmak kwestionujący zasadność dzieła sztuki. Niechże was porwą sobaki – rzuciło na odchodnym doświadczenie ostrego zrozumienia. Artefaktów tak nisko upadłych artystów dotąd nie oglądałem. Problemem była ilość, forma, gabaryt, ponura elipsa ciągu bez nadziei i końca. I nagle szok. I nagle zrozumienie, że nie uczestniczę tylko w jednej wystawie; odkryłem bowiem miarę, z której korzystać będę przy ustalaniu wartości artystycznych instalacji oferowanych pod dachami i chmurką. Może cytuję kogoś, może sam to wymyśliłem, nie wiem i ani myślę wikłać się w uzurpacje: „na wystawę wybieramy się po to, by dotarły do nas: elokwencja i usytuowanie jednego dzieła sztuki”. Myśląc o retrospektywie malarza, wysoką rangę przypisuję wybranemu obrazowi, a biorąc pod uwagę dokonania epoki, wybór odnoszę do prac jednego artysty, do jokera, który po wejściu na boisko doprowadza do zmiany jakości widowiska. Dziełem, na widok którego zadrżało serce i stanął rozum, i samoistnie, czyli bez udziału mięśni i ścięgien zatańczył szkielet, była tempera na kartonie pt. „Stragan” stworzona w 1941. Arcydzieło Placydy z Siedleckich.
Pomyślałabyś, co za imię… Taka sama emocja i to samo pytanie wybiło onegdaj z rytmu Stanisława Bukowskiego urzeczonego magnetyzmem brzmienia. Stanisław Bukowski – określać będzie w przyszłości specyfikę architektury Białegostoku. Nie mieliśmy okazji do rozmowy przy kawie, ciastku, to jednak nie przeszkadza, by twierdzić, że w wielu kwestiach głosimy jednakowe zdanie. Stanisław otwierał architekturę kluczem słowa. To ono uruchamiało wyłaniający się pasaż i kwartał. Plac, wirydarz, skarpę poddawał ciśnieniu wyrazu zdolnego pomieścić gabaryt i miarę. Onomastykę wyprowadzał ze skromnej szkatuły kreślarskiego instrumentarium. Szpic ołówka konfrontował z brzmieniem wyrazu domagającego się potwierdzenia w postaci precyzującego się desygnatu. I u Bukowskiego na początku było Słowo. W okresie akademickim było nim: „Placyda”. Po wojnie zyskało formę: „Białystok”. Dodam bez zapóźnienia, że drążyłem ów zrost przedziwny od smarkatego. Ale dlaczego, tatusiu: „Białystok”? – dręczyłem Ojca w najmniej adekwatnym momencie. Mamie nie zawracałem głowy. O Tacie mówiono: ten z białostockiego. Rozrośnięte kłącze bezprzykładnie atomizowano, rozwodniono, rozdrapywano. I nic dziwnego, z upływem dekad wyrosły wokół gęste, brzemienne znaczeniami burzany nowoczesnej i wywleczonej onomastyki. Choroszcz, Wasilków, Czarny Blok, Geniusze, Sokółka, Sidra, Stock, Różanystok, Dąbrowa Białostocka, Nowy Dwór, Plebanowce, Grzebienie, Jaczno, Kudrawka, Kamienna, Jastrzębna, Augustów, Szczepki, Płociczno, Suwałki, Sejny, Krasnogruda, Berżniki, Półkoty… Białystok to Jeruzalem wyprowadzające prześwity gościńców do przeszywania piasków, lasków i mokradeł.
Tempera na kartonie przedstawia stragan, wokół którego (jakby się nic nie działo) zgromadzeni przedstawiciele wileńskich stanów, płci i pokoleń. Wileński pejzaż. Na trzecim planie przykuwa uwagę kościół Świętych Apostołów Piotra i Pawła z antokolskiego pagórka. Kościołów historyczne Wilno doczekało się czterdziestu, każdy inny, nie dojdzie do pomyłki, jeśli poznam ich imiona. Parkan kościoła wyrósł z zapatrzenia w furtę warowną bazyliki pw. Św. Rocha w Białymstoku. Świątyni tej Placyda Bukowska odda szkic sufitowego witrażu przedstawiającego wyobrażenie Ducha Świętego i Ewangelistów. Wszystko wskazuje, że jej wdzięk i alabastrowy połysk zachwyci twórcę figury umieszczonej nad zewnętrznym sarkofagiem księdza kanonika. Towarzysząca jej postać dziecięca przypomina zapewne Andrzejka - syna Bukowskich, znanego mieszkańcom Białymstoku księcia bezpretensjonalnej dobroci. Pewnie słyszeliście o nim, może spotkaliście w chwili, gdy gawędą lub śpiewem uszczęśliwiał zapatrzonych w czubek własnego nosa. Andrzejek, ktoś mógłby pomyśleć: przegryw. Nic podobnego. Rodzice kochali go miłością z gatunku przekraczającego ramy, zasieki, zapory. Placyda miłowała swojego syna jak postaci zatrzymane na powierzchni kartonu przeistoczonego w arcydzieło. Pokochała ich roztargnienie, jakim człowiek duchowo wolny i kompletny reaguje na pomruki sił ciemności gotowej z niewinnych czynić ofiary.
Stałem, wyobraźcie sobie, przed tym dziełem 2
września 2023 i śmiałem się – zmiennocieplny farciarz, znalazca diamentu
zapodzianego pod kopcem szkiełek i cyrkonii. Stałem i nie posiadałem się ze
szczęścia. Ten obrazek otwierał furtkę tylu gorącym treściom, tematom i
ilustracjom dzieciństwa. Placyda kierowała do tych figur pytanie: czy jeszcze was
ktoś kiedyś pokocha? Czytając, znajdujesz poniekąd odpowiedź. Nieświadomy
zależności pojąłem, że to ikoniczny klucz do dzieła: „Świat. Poema naiwne”
Czesława Miłosza. Czesław kochał się kiedyś w Placydzie. Psia krew - bez
wzajemności. Bezcenny manuskrypt „Świata” stanowi dowód nadzwyczajnej godności dzieła sztuki.
Sztuka zmienia Rzeczywistość poprzez fakt istnienia. Bez warunków wstępnych,
bez wianuszka wielkomiejskiej gapy. Jest, czeka. W fenomenie własnym. Mogłem
się o tym przekonać w październiku, gdy po opuszczeniu zielonej strzałki z
napisem Flix znalazłem się w bazylice Św. Rocha i Bukowskich. Wstyd się
przyznać, ale zamierzałem tam pojechać wiosną lub latem. Ostentacja przymusu
sprawiła, że dotarłem zanim opadły wszystkie liście. Nie było to moim zamiarem.
Teraz widzę, że stalowe wiązania koincydencji usiłują osłabić fałdy
pospolitości bez znaczenia; jakieś spojrzenia rzewne, to w prawo, to w lewo,
prosto. Tworzą zamęt, rozpraszają, śmieją się dopytując: czy nadal wiesz,
co było prawdziwe?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz