Półwiecze, kto by
pomyślał: ćwiartka razy dwa. Surowa matematyczna bezwzględność. Tylko proszę
się nie wymądrzać, zapewniając, że jest inaczej. Okoliczność absolutnie pewna:
22 lipca 1974. Przed piętnastoma dniami rozległ się ostatni gwizdek pamiętnych
mistrzostw świata w piłce kopanej. Opadła wrzawa zasadnych emocji. Spieszono z
lada jakimi walizami ku lada jakim dworcom. Walec propagandy wciągał jedynie
chronicznych malkontentów. Mielił błyskotliwych, łamał nieugiętych. Na parterze środkowej klatki Superbudy puchły
wnętrza koszyków przyniesionych do magla. Skomercjalizowanie jednej z niewielu
rozrywek zadawało kłam urodzie zacnego śląskiego rytuału. Pranie, suszenie i
biglowanie łączono z tradycją klachania od rozumu i serca. Wszystko wskazywało,
że symboliczny rów dzielący dawne z na(d)chodzącym pogłębia się bardziej i
bardziej. Dno wypełniano cieczą z jadem. Nie przebierano w środkach, by
systematycznym zasmradzaniem zniechęcać do spacerów wzdłuż ostrej skarpy. Na
prześwity nowego obojętnością lub sarkazmem reagowały tylko dzieci. Wnętrza
podrostków, młodzieńców i w ogóle osób starszych zapowietrzył miraż postępu.
Jedynie nasz sąsiad - pułkownik Gruszka, nauczyciel z doświadczeniem frontowym,
którego na przedostatniej prostej zwabiono obietnicą zachłystywania się
ustrojem w luksusie, pielęgnował umiejętność przenikliwej oceny: „Przykład
idzie z góry, skoro Gierek na kręty chodzi, to badylarz po pieprz pędzi”.
Czasami dopytywał w windzie lub na schodach o kondycję pryncypiów sprzed lat;
retorycznie, ironicznie formułował kwestię wobec nieobecności pokurczonych, bez
księdza pogrzebanych apologetów wschodu. Podobno podczas oficjalnego bankietu,
tytułując pierwszego sekretarza mianem Komercjusz Pierwszy, wzbudził popłoch u
dawnych towarzyszy broni. Z tego powodu zapraszano go na akademie niższej rangi
i by nie łapał pipia za pryncypia, wysłuchiwano raz za razem w kuluarach.
Z propagandowym
dziarmoleniem nie było żartów, kto był kiep, ten brał w łeb. A i mądry nie
zawsze wymowne zachowywał milczenie. Jedynie nas rozpierała radość wynikająca
ze zdolności znajdywania towarzystwa i pretekstu zabawy. W takich to
okolicznościach przyrody, nauki i techniki przyszedł na świat mój Brat. Już nie
pamiętam, czy okoliczność pod szumną nazwą 30-lecie Polski Ludowej zaznaczyła
się jakoś w medialnej chmurze… Przypuszczam, że tam, Dokąd mnie wywieziono,
telewizor jeszcze nie śnieżył. Poza tym tyle było innych ciekawych zajęć.
Sportowych emocji nadmiar i nienasycenie. Za sprawą sukcesów naszej
reprezentacji rosła, zaczynała pęcznieć fascynacja sportem. Z godnej oplucia
nieokreśloności przekształcaliśmy się w konkret nazewniczy i wykonawczy. Bramek
Laty, Szarmacha, Deyny nie pochłaniał bez śladu mikrokosmos amatorskiego sportu
wyczynowego. Przekładały się natychmiast w realność asfaltowego boiska
wytyczonego opodal filarów. Z tysiąca sytuacji zapamiętałem kilka. Metajęzyk
sprawozdawcy określi je lapidarnym: „stadiony świata”. Wiem, to zahacza o próg
wiarygodności, ale determinację współczesnych artystów i gladiatorów wywodzę
wprost z rdzenia finezyjnych zagrań kolegów oraz kilku moich. Nie łamże
czytelniku na mej głowie mebla… Nie śmiej się, racz uwzględnić, że nawet sam
Zizu – piłkarz kosmiczny – przyglądając się naszym wyborom taktycznym z góry,
uczył się zapamiętale. Tam, w Dobrakowie, dokąd mnie wywieziono, byłem
właścicielem nie tylko piłki, ale i boiska. Na każdej pozycji najlepszy. Mistrz
dryblingu i brawurowej kontry, lew środka, lis pola karnego, król strzelców,
tryumfator konkursu rzutów karnych, dżentelmen i kapitan, zwornik nazwisk
wielu. Zagrywając na obieg, adresowałem do siebie, przyjmując podanie
traktowałem je jak zdobycz złowioną na wolnym polu. Najbardziej cierpiały wrota
stodoły. Plasowane uderzenie z dystansu, błyskotliwa dobitka, celne zagranie
głową wywoływało symptomatyczny łoskot
zasuwy ryglowanej żelaznym klinem. Czasami sylwetka Wujka zbliżającego się w
gumowcach do stodoły zlewała się z figurą zawodnika przeciwnej drużyny. Czasami
ostentacyjnie wołałem: „podaj Wujku, strzelaj”, po czym rozlegało się
konkretne: „A idze, idze”. Wtedy tego nie rozumiałem, w ogóle niczego nie
rozumiałem. Wtedy i nadal nie rozumiem fenomenu życia. Odmowę udziału w grze
zdezorientowanych kuzynek przyjąłem bez oznak znamionujących świadomość
młodocianego mędrca, wszelako niechęć wyrażona z siłą strzału wprawiła mnie w
zadumę. Żył we mnie jeszcze ten kurczak, któremu gwizdek umaczany w kresie wydał
się toporkiem. Szczęściem osobliwość wytrzymująca porównanie ze struną światła
w mroku, rozproszyła atak melancholii w wariancie ekspansywnym. Takie momenty
tworzą albo wybitnych piłkarzy – albo zaufanych Logosu. Tworzą nie znaczy -
oferują wybór. Zafundowano mi skromny margines swobody. W tym miejscu sport
składa z życiem bezcenne prześcieradła.
Spodziewałem się
narodzin Brata, byłem do nich przygotowywany, ale w okresie bezpośrednio
poprzedzającym rozwiązanie goniłem za motylami na wolnym polu. Takich
okoliczności nie jest w stanie zaprzepaścić nawet miałka, niewyćwiczona pamięć.
O jednej i drugiej zapomnij; z chirurgiczną precyzją wskazałbym miejsce, wokół
którego się snułem. Przed bramą na wciąż
otwartą zatrzymała się furmanka z Władkiem na pokładzie. „Mam telegram dla
Grzesia”. „Masz, to dawaj” – odezwała się rezolutna ośmioletnia Iwonka, która
nie wiedzieć czemu do sąsiada dochodzącego czterdziestki zwracała się po
imieniu. Bez telegrafu telegramu nie nadasz. Trudno pojąć, jak to coś działać
mogło. Chcącym nadać wiadomość poczta oferuje udział w kryterium zwięzłości. Im
krócej – tym lepiej. A lepiej znaczy: taniej. Tatuś w rzeczonych sytuacjach
zazwyczaj głębiej zaglądał w kieszeń. „Do czterdziestu znaków z odstępami
kosztuje pięć złotych i siedemdziesiąt groszy, przy rezygnacji z ekspresu
opłata wyniesie 3 złote i 30 groszy”. „Niech telegram dotrze najlepiej
natychmiast”. „Nadamy go w tej chwili, ale kiedy dotrze, nie wiadomo”. „Zdania
nie zmieniam – niech wyjdzie ekspresem”. „W takim razie adres, treść…” Dobraków 29
GRZESIU MASZ BRACISZKA MARKA
„W porządku, policzmy
znaki i odstępy, wie pan co? Wyrównał pan pulę trzydziestu znaków, teraz w
ramach jednej opłaty zmieścić można dodatkowo dziesięć liter”. „Bez tych liter
szybciej dojdzie”.
„Wolne żarty, nie będę tego tłumaczyć, niech się klient decyduje na
jakieś słowa, bo za plecami kolejka”. „Dobrze, to niech będzie: GRZESIU MASZ
BRACISZKA MARKA HAJKOWSKIEGO”. „Pasuje, jest czterdzieści, pięć siedemdziesiąt
proszę”.
Telegram łamie zmowę
milczenia, to medium, które ma za nic tajemnicę korespondencji. Bez
pośrednictwa obcych okaże się nieskuteczne. W założeniu pierwotnym ma być
szkołą życia i pisania, brylantem konkretu, prowadnicą niepodważalnej treści.
Lapidarność, esencjonalność, błysk. A to wszystko – niczym książka z polskiego
– otwarte na bodaj najszersze audytorium. Nieodwoływalny komunikat godnego ławy gracza przekształcał w jokera.
Błysk rozjaśniający sumienia uczynił ze mnie bohatera. Kogoś absolutnie
wyjątkowego. Okazało się mianowicie, że nikt spośród zgromadzonych nie ma
brata, Brat Babci umarł, Stefan - Wujka brat - zapadł na suchoty i teraz mnie
dogląda, czekając rozmowy. Co znaczy mieć Brata? Zachodziłem w głowę. Nareszcie
pojawił się, kto nie odmówi udziału w grze. Przy Bracie – rzecze Wujek Generał
– na więcej sobie pozwolisz niż przy Mamie z Tatą, Siostrach, Teściach, Żonie.