poniedziałek, 22 lipca 2024

Półwiecze

 

Półwiecze, kto by pomyślał: ćwiartka razy dwa. Surowa matematyczna bezwzględność. Tylko proszę się nie wymądrzać, zapewniając, że jest inaczej. Okoliczność absolutnie pewna: 22 lipca 1974. Przed piętnastoma dniami rozległ się ostatni gwizdek pamiętnych mistrzostw świata w piłce kopanej. Opadła wrzawa zasadnych emocji. Spieszono z lada jakimi walizami ku lada jakim dworcom. Walec propagandy wciągał jedynie chronicznych malkontentów. Mielił błyskotliwych, łamał nieugiętych.  Na parterze środkowej klatki Superbudy puchły wnętrza koszyków przyniesionych do magla. Skomercjalizowanie jednej z niewielu rozrywek zadawało kłam urodzie zacnego śląskiego rytuału. Pranie, suszenie i biglowanie łączono z tradycją klachania od rozumu i serca. Wszystko wskazywało, że symboliczny rów dzielący dawne z na(d)chodzącym pogłębia się bardziej i bardziej. Dno wypełniano cieczą z jadem. Nie przebierano w środkach, by systematycznym zasmradzaniem zniechęcać do spacerów wzdłuż ostrej skarpy. Na prześwity nowego obojętnością lub sarkazmem reagowały tylko dzieci. Wnętrza podrostków, młodzieńców i w ogóle osób starszych zapowietrzył miraż postępu. Jedynie nasz sąsiad - pułkownik Gruszka, nauczyciel z doświadczeniem frontowym, którego na przedostatniej prostej zwabiono obietnicą zachłystywania się ustrojem w luksusie, pielęgnował umiejętność przenikliwej oceny: „Przykład idzie z góry, skoro Gierek na kręty chodzi, to badylarz po pieprz pędzi”. Czasami dopytywał w windzie lub na schodach o kondycję pryncypiów sprzed lat; retorycznie, ironicznie formułował kwestię wobec nieobecności pokurczonych, bez księdza pogrzebanych apologetów wschodu. Podobno podczas oficjalnego bankietu, tytułując pierwszego sekretarza mianem Komercjusz Pierwszy, wzbudził popłoch u dawnych towarzyszy broni. Z tego powodu zapraszano go na akademie niższej rangi i by nie łapał pipia za pryncypia, wysłuchiwano raz za razem w kuluarach.

Z propagandowym dziarmoleniem nie było żartów, kto był kiep, ten brał w łeb. A i mądry nie zawsze wymowne zachowywał milczenie. Jedynie nas rozpierała radość wynikająca ze zdolności znajdywania towarzystwa i pretekstu zabawy. W takich to okolicznościach przyrody, nauki i techniki przyszedł na świat mój Brat. Już nie pamiętam, czy okoliczność pod szumną nazwą 30-lecie Polski Ludowej zaznaczyła się jakoś w medialnej chmurze… Przypuszczam, że tam, Dokąd mnie wywieziono, telewizor jeszcze nie śnieżył. Poza tym tyle było innych ciekawych zajęć. Sportowych emocji nadmiar i nienasycenie. Za sprawą sukcesów naszej reprezentacji rosła, zaczynała pęcznieć fascynacja sportem. Z godnej oplucia nieokreśloności przekształcaliśmy się w konkret nazewniczy i wykonawczy. Bramek Laty, Szarmacha, Deyny nie pochłaniał bez śladu mikrokosmos amatorskiego sportu wyczynowego. Przekładały się natychmiast w realność asfaltowego boiska wytyczonego opodal filarów. Z tysiąca sytuacji zapamiętałem kilka. Metajęzyk sprawozdawcy określi je lapidarnym: „stadiony świata”. Wiem, to zahacza o próg wiarygodności, ale determinację współczesnych artystów i gladiatorów wywodzę wprost z rdzenia finezyjnych zagrań kolegów oraz kilku moich. Nie łamże czytelniku na mej głowie mebla… Nie śmiej się, racz uwzględnić, że nawet sam Zizu – piłkarz kosmiczny – przyglądając się naszym wyborom taktycznym z góry, uczył się zapamiętale. Tam, w Dobrakowie, dokąd mnie wywieziono, byłem właścicielem nie tylko piłki, ale i boiska. Na każdej pozycji najlepszy. Mistrz dryblingu i brawurowej kontry, lew środka, lis pola karnego, król strzelców, tryumfator konkursu rzutów karnych, dżentelmen i kapitan, zwornik nazwisk wielu. Zagrywając na obieg, adresowałem do siebie, przyjmując podanie traktowałem je jak zdobycz złowioną na wolnym polu. Najbardziej cierpiały wrota stodoły. Plasowane uderzenie z dystansu, błyskotliwa dobitka, celne zagranie głową wywoływało  symptomatyczny łoskot zasuwy ryglowanej żelaznym klinem. Czasami sylwetka Wujka zbliżającego się w gumowcach do stodoły zlewała się z figurą zawodnika przeciwnej drużyny. Czasami ostentacyjnie wołałem: „podaj Wujku, strzelaj”, po czym rozlegało się konkretne: „A idze, idze”. Wtedy tego nie rozumiałem, w ogóle niczego nie rozumiałem. Wtedy i nadal nie rozumiem fenomenu życia. Odmowę udziału w grze zdezorientowanych kuzynek przyjąłem bez oznak znamionujących świadomość młodocianego mędrca, wszelako niechęć wyrażona z siłą strzału wprawiła mnie w zadumę. Żył we mnie jeszcze ten kurczak, któremu gwizdek umaczany w kresie wydał się toporkiem. Szczęściem osobliwość wytrzymująca porównanie ze struną światła w mroku, rozproszyła atak melancholii w wariancie ekspansywnym. Takie momenty tworzą albo wybitnych piłkarzy – albo zaufanych Logosu. Tworzą nie znaczy - oferują wybór. Zafundowano mi skromny margines swobody. W tym miejscu sport składa z życiem bezcenne prześcieradła.

Spodziewałem się narodzin Brata, byłem do nich przygotowywany, ale w okresie bezpośrednio poprzedzającym rozwiązanie goniłem za motylami na wolnym polu. Takich okoliczności nie jest w stanie zaprzepaścić nawet miałka, niewyćwiczona pamięć. O jednej i drugiej zapomnij; z chirurgiczną precyzją wskazałbym miejsce, wokół którego się snułem.  Przed bramą na wciąż otwartą zatrzymała się furmanka z Władkiem na pokładzie. „Mam telegram dla Grzesia”. „Masz, to dawaj” – odezwała się rezolutna ośmioletnia Iwonka, która nie wiedzieć czemu do sąsiada dochodzącego czterdziestki zwracała się po imieniu. Bez telegrafu telegramu nie nadasz. Trudno pojąć, jak to coś działać mogło. Chcącym nadać wiadomość poczta oferuje udział w kryterium zwięzłości. Im krócej – tym lepiej. A lepiej znaczy: taniej. Tatuś w rzeczonych sytuacjach zazwyczaj głębiej zaglądał w kieszeń. „Do czterdziestu znaków z odstępami kosztuje pięć złotych i siedemdziesiąt groszy, przy rezygnacji z ekspresu opłata wyniesie 3 złote i 30 groszy”. „Niech telegram dotrze najlepiej natychmiast”. „Nadamy go w tej chwili, ale kiedy dotrze, nie wiadomo”. „Zdania nie zmieniam – niech wyjdzie ekspresem”. „W takim razie adres, treść…”   Dobraków 29  GRZESIU MASZ BRACISZKA MARKA

„W porządku, policzmy znaki i odstępy, wie pan co? Wyrównał pan pulę trzydziestu znaków, teraz w ramach jednej opłaty zmieścić można dodatkowo dziesięć liter”. „Bez tych liter szybciej dojdzie”.                                                                                                                                                                                                                                                                                                                              „Wolne żarty, nie będę tego tłumaczyć, niech się klient decyduje na jakieś słowa, bo za plecami kolejka”. „Dobrze, to niech będzie: GRZESIU MASZ BRACISZKA MARKA HAJKOWSKIEGO”. „Pasuje, jest czterdzieści, pięć siedemdziesiąt proszę”.

Telegram łamie zmowę milczenia, to medium, które ma za nic tajemnicę korespondencji. Bez pośrednictwa obcych okaże się nieskuteczne. W założeniu pierwotnym ma być szkołą życia i pisania, brylantem konkretu, prowadnicą niepodważalnej treści. Lapidarność, esencjonalność, błysk. A to wszystko – niczym książka z polskiego – otwarte na bodaj najszersze audytorium. Nieodwoływalny komunikat  godnego ławy gracza przekształcał w jokera. Błysk rozjaśniający sumienia uczynił ze mnie bohatera. Kogoś absolutnie wyjątkowego. Okazało się mianowicie, że nikt spośród zgromadzonych nie ma brata, Brat Babci umarł, Stefan - Wujka brat - zapadł na suchoty i teraz mnie dogląda, czekając rozmowy. Co znaczy mieć Brata? Zachodziłem w głowę. Nareszcie pojawił się, kto nie odmówi udziału w grze. Przy Bracie – rzecze Wujek Generał – na więcej sobie pozwolisz niż przy Mamie z Tatą, Siostrach, Teściach, Żonie.

poniedziałek, 8 lipca 2024

Fenomen Placydy z Siedleckich Bukowskiej


   Ktoś mi to kiedyś wytłumaczy, wytłumaczy tak, że w pięty pójdzie; zanim to jednak nastanie, posłuchaj następującej historii. Za namową koleżeńską, a także z profesorskiego nakazu, wyruszyłem wczesnym rankiem do Krakowa. Wyruszyłem, chcąc powstrzymać katastrofę, jaką byłoby zamknięcie wystawy gromadzącej artefakty międzywojennego Wilna. Wystawa w  Muzeum Narodowym, przed którym polskim sprawom przygląda się niemy, spiżowy Stanisław Wyspiański. Chciałoby się zawołać: najważniejszym atrybutem wystawy są imponująco liczne obiekty, eksponaty, artefakty oraz ich rozczulająca rozmaitość i malowniczość. Zdawać by się mogło, że kuratorzy osiągnęli cel, dostrzegłszy go w samej obfitości odświętnej, obfitości występującej w roli narzędzia zdobywania terenu. Bez konieczności konfrontowania się z detalami, przywoływania blasku muzealnego usytuowania, wspomnę, że ktoś nad tym intelektualnie i fizycznie popracował. Dość powiedzieć: wyposażono kilka sal z działu wystaw czasowych oraz znaczącą część holu z przylegającymi korytarzami. Nawet westybul urósł nagle do rangi punktu odniesienia. Ekran nad szerokimi pufami przynaglając roztargnionych marzycieli esplanadą połączonych obrazów, odsłaniał bezkres radości i bezkształt smutków mieszkańców Wilna. Każda klatka (nawet srebrna) na wagę złota. Tak podpowiada zmysł kolekcjonera z zacięciem bricolerskim, czyli notorycznego bałaganiarza o spojrzeniu owcy. Szczęśliwie ocalałe klatki, tasiemcowe ujęcia odsłaniają kult dostępnych materiałów. Serie montażowe kneblowała wiązka narracji sączonych z cebrzyka antypolskiej propagandy. Piętnastu sekund potrzebowałem, by stwierdzić, że oglądanie niczego we mnie nie zmieni; spowoduje raczej ugruntowanie wstrętu. Gdybym nie używał rozumu, wiedzy, intuicji - poczułbym się natychmiast oszukany. Odpowiedzi na pytanie: dokąd może się posunąć twórca materiału propagandowego, dotąd nie sformułowałem. 

   Do naprawiania świata nie czułem zapału. Jedynie widok schwytanych kłączem zapadni montażowej wyzwolił płytką, niekompletną litość. Postanowiłem pójść dalej. Większość szczęśliwie ocalałych plakatów przypominających karykatury okresu plebiscytu na Śląsku wzbudziła niesmak kwestionujący zasadność dzieła sztuki. Niechże was porwą sobaki – rzuciło na odchodnym doświadczenie ostrego zrozumienia. Artefaktów tak nisko upadłych artystów dotąd nie oglądałem. Problemem była ilość, forma, gabaryt, ponura elipsa ciągu bez nadziei i końca. I nagle szok. I nagle zrozumienie, że nie uczestniczę tylko w jednej wystawie; odkryłem bowiem miarę, z której korzystać będę przy ustalaniu wartości artystycznych instalacji oferowanych pod dachami i chmurką. Może cytuję kogoś, może sam to wymyśliłem, nie wiem i ani myślę wikłać się w uzurpacje: „na wystawę wybieramy się po to, by dotarły do nas: elokwencja i usytuowanie jednego dzieła sztuki”. Myśląc o retrospektywie malarza, wysoką rangę przypisuję wybranemu obrazowi, a biorąc pod uwagę dokonania epoki, wybór odnoszę do prac jednego artysty, do jokera, który po wejściu na boisko doprowadza do zmiany jakości widowiska. Dziełem, na widok którego zadrżało serce i stanął rozum, i samoistnie, czyli bez udziału mięśni i ścięgien zatańczył szkielet, była tempera na kartonie pt. „Stragan” stworzona w 1941. Arcydzieło Placydy z Siedleckich.  





 

    Pomyślałabyś, co za imię… Taka sama emocja i to samo pytanie wybiło onegdaj z rytmu Stanisława Bukowskiego urzeczonego magnetyzmem brzmienia. Stanisław Bukowski – określać będzie w przyszłości specyfikę architektury Białegostoku. Nie mieliśmy okazji do rozmowy przy kawie, ciastku, to jednak nie przeszkadza, by twierdzić, że w wielu kwestiach głosimy jednakowe zdanie. Stanisław otwierał architekturę kluczem słowa. To ono uruchamiało wyłaniający się pasaż i kwartał. Plac, wirydarz, skarpę poddawał ciśnieniu wyrazu zdolnego pomieścić gabaryt i miarę. Onomastykę wyprowadzał ze skromnej szkatuły kreślarskiego instrumentarium. Szpic ołówka konfrontował z brzmieniem wyrazu domagającego się potwierdzenia w postaci precyzującego się desygnatu. I u Bukowskiego na początku było Słowo. W okresie akademickim było nim: „Placyda”. Po wojnie zyskało formę: „Białystok”. Dodam bez zapóźnienia, że drążyłem ów zrost przedziwny od smarkatego. Ale dlaczego, tatusiu: „Białystok”? – dręczyłem Ojca w najmniej adekwatnym momencie. Mamie nie zawracałem głowy. O Tacie mówiono: ten z białostockiego. Rozrośnięte kłącze bezprzykładnie atomizowano, rozwodniono, rozdrapywano. I nic dziwnego, z upływem dekad wyrosły wokół gęste, brzemienne znaczeniami burzany nowoczesnej i wywleczonej onomastyki. Choroszcz, Wasilków, Czarny Blok, Geniusze, Sokółka, Sidra, Stock, Różanystok, Dąbrowa Białostocka, Nowy Dwór, Plebanowce, Grzebienie, Jaczno, Kudrawka, Kamienna, Jastrzębna, Augustów, Szczepki, Płociczno, Suwałki, Sejny, Krasnogruda, Berżniki, Półkoty… Białystok to Jeruzalem wyprowadzające prześwity gościńców do przeszywania piasków, lasków i mokradeł.

Tempera na kartonie przedstawia stragan, wokół którego (jakby się nic nie działo) zgromadzeni przedstawiciele wileńskich stanów, płci i pokoleń. Wileński pejzaż. Na trzecim planie przykuwa uwagę kościół Świętych Apostołów Piotra i Pawła z antokolskiego pagórka. Kościołów historyczne Wilno doczekało się czterdziestu, każdy inny, nie dojdzie do pomyłki, jeśli poznam ich imiona. Parkan kościoła wyrósł z zapatrzenia w furtę warowną bazyliki pw. Św. Rocha w Białymstoku. Świątyni tej Placyda Bukowska odda szkic sufitowego witrażu przedstawiającego wyobrażenie Ducha Świętego i Ewangelistów. Wszystko wskazuje, że jej wdzięk i alabastrowy połysk zachwyci twórcę figury umieszczonej nad zewnętrznym sarkofagiem księdza kanonika. Towarzysząca jej postać dziecięca przypomina zapewne  Andrzejka - syna Bukowskich, znanego mieszkańcom Białymstoku księcia bezpretensjonalnej dobroci. Pewnie słyszeliście o nim, może spotkaliście w chwili, gdy gawędą lub śpiewem uszczęśliwiał zapatrzonych w czubek własnego nosa. Andrzejek, ktoś mógłby pomyśleć: przegryw. Nic podobnego. Rodzice kochali go miłością z gatunku przekraczającego ramy, zasieki, zapory. Placyda miłowała swojego syna jak postaci zatrzymane na powierzchni kartonu przeistoczonego w arcydzieło. Pokochała ich roztargnienie, jakim człowiek duchowo wolny i kompletny reaguje na pomruki sił ciemności gotowej z niewinnych czynić ofiary. 

   Stałem, wyobraźcie sobie, przed tym dziełem 2 września 2023 i śmiałem się – zmiennocieplny farciarz, znalazca diamentu zapodzianego pod kopcem szkiełek i cyrkonii. Stałem i nie posiadałem się ze szczęścia. Ten obrazek otwierał furtkę tylu gorącym treściom, tematom i ilustracjom dzieciństwa. Placyda kierowała do tych figur pytanie: czy jeszcze was ktoś kiedyś pokocha? Czytając, znajdujesz poniekąd odpowiedź. Nieświadomy zależności pojąłem, że to ikoniczny klucz do dzieła: „Świat. Poema naiwne” Czesława Miłosza. Czesław kochał się kiedyś w Placydzie. Psia krew - bez wzajemności. Bezcenny manuskrypt „Świata” stanowi  dowód nadzwyczajnej godności dzieła sztuki. Sztuka zmienia Rzeczywistość poprzez fakt istnienia. Bez warunków wstępnych, bez wianuszka wielkomiejskiej gapy. Jest, czeka. W fenomenie własnym. Mogłem się o tym przekonać w październiku, gdy po opuszczeniu zielonej strzałki z napisem Flix znalazłem się w bazylice Św. Rocha i Bukowskich. Wstyd się przyznać, ale zamierzałem tam pojechać wiosną lub latem. Ostentacja przymusu sprawiła, że dotarłem zanim opadły wszystkie liście. Nie było to moim zamiarem. Teraz widzę, że stalowe wiązania koincydencji usiłują osłabić fałdy pospolitości bez znaczenia; jakieś spojrzenia rzewne, to w prawo, to w lewo, prosto. Tworzą zamęt, rozpraszają, śmieją się dopytując: czy nadal wiesz, co  było prawdziwe?

            

wtorek, 2 lipca 2024

Z okazji dopełnionego jubileuszu Poetki

Z okazji dopełnionego jubileuszu Poetki proponuję lekturę utworu, któremu (mam na myśli także dokonania twórcze noblistki) mało co wyrówna. Cokolwiek napiszę o tym wierszu położy się cieniem na jego koncepcie, wysłowieniu, infrastrukturze estetycznej. Nie odmówię sobie jednak przerobienia wyzwolonej wierszem muzyki w rozbudowany akapit. Momentowi ostrego zrozumienia gotowego rozstawić po kątach szlachetne domowe powinności towarzyszy pytanie: ale jak to napisać, jak dać temu wyraz? Będę pisać współcześnie, mieszając potocyzmy z przesadnym wyrafinowaniem, żeby zarazem i pięta czuła, i przysadka głowy. Zakamufluję to jedno słowo przy pomocy tego, co mam pod ręką: patelnię znajdę – patelni użyję… Albo inaczej, żeby się nikt nie zorientował, sięgnę po środki, którymi nie gardzili poeci epoki dawno minionej – i tak się współcześni nie połapią, wszak nieskończenie wiele artefaktów tejże wszem, wobec i wokół. Stąd w dziele nagromadzenie sił i środków, walorów udających przejaw niepewności usprawiedliwionej zwyczajem sięgania po tworzywo nieuformowane. Szlachetnego  odbiorcę, osobę z labilnym podejściem do cudzych zawodów miłosnych nasycimy ostrym refleksem (jakby kto roletę przedarł) onomastycznej dawności. Król, królowa, dwór, błazen. Rozstaje, w których roli doskonale sprawdzi się peron. Niech zatem zostanie. Na infrastrukturę, choćby hełmami wieńczoną, w klauzuli miejsca brak. Obok peronu tory być muszą. Teraz wystarczy, żeby akcję serca osadzić w salonie zwierciadeł, sięgnąć po wyraz epoki, a po wprowadzeniu kilku charakterystycznych emblematów: apostrofy, repetycje, epitety, metonimie, hiperbole, przeniesienia – i umieścić bezcenne znalezisko w pozycji uprzywilejowanej. Niech w najlepszej wierze jednocześnie koncentruje i odwraca uwagę. Powinowactwa poetyki Szymborskiej z konwencjami okrzepłymi w baroku to temat od lat przyciągający obliczem młodej i pięknej dziewczyny.  

 

Wisława Szymborska

 

Cień

 

Mój cień jak błazen za królową.

Kiedy królowa z krzesła wstanie,

błazen nastroszy się na ścianie

i stuknie w sufit głupią głową.

 

Co może na swój sposób boli

w dwuwymiarowym świecie. Może

błaznowi źle na moim dworze

i wolałby się w innej roli.

 

Królowa z okna się wychyli,

a błazen z okna skoczy w dół.

Tak każdą czynność podzielili,

ale to nie jest pół na pół.

 

Ten prostak wziął na siebie gesty,

patos i cały jego bezwstyd,

to wszystko, na co nie mam sił

- koronę, berło, płaszcz królewski.

 

Będę, ach, lekka w ruchu ramion,

ach, lekka w odwróceniu głowy,

królu, na stacji kolejowej.

Królu, to błazen o tej porze,

królu, położy się na torze.

    


Jestem Ci posłuszny

     Jestem Ci posłuszny. To znaczy powolny. Twoje najosobliwsze uwielbienie, jakim darzysz słowa epok minionych. Epitet: „powolny” w rozumi...