poniedziałek, 24 lutego 2020

Na zdrowie


          Anegdota pochodzi z czytanych przed laty Pięknych dwudziestoletnich" Marka Hłaski. Zapamiętałem  nie tylko konteksty, z których najdosłowniej wynika i do których bezpośrednio prowadzi, ale także bezcenną i kunsztowną uniwersalną wymowę. Hłasko miał zwyczaj osadzania niepokoju serca i namiętności umysłu w realnej, organoleptycznej, namacalnej przestrzeni. Nie wstydził się przyznawać do licznych, bardzo zróżnicowanych literackich powinowactw; czytał w zasadzie tylko to, co sprawiało mu twórczą radość. Dzieła wyselekcjonowanych faworytów to według  niego krople, strugi rodzajnego deszczu, za sprawą którego ruszą wkrótce zdrowe pędy dobywanych z zanadrza opowieści. Hłasko znalazłby się w dziesiątce ostatnich entuzjastów podejmowania piórem sugestywnych, cudzych recept i wzorów. Za pisarzy godnych lektury uważał: Tadeusza Borowskiego, Fiodora Dostojewskiego, Antoniego Czechowa, Ernesta Hemingwaya, Alberta Camusa. Borowskiego przywołuje często, na dobitkę w apoteozie zdobnej, mianując go: autorem autorów. Nikt, kto nie przeszedł doświadczenia lekturowego, które bez osoby i pracowitości, pomysłowości i uważności byłego więźnia niemieckiego KL Auschwitz po prostu nie zaistniałoby, nie ma prawa pisać po polsku. Hłasko słynął z radykalnych sformułowań. W ich duchu utrzymana została odpowiedź na pytanie, które zgodnie z treścią legendy padło jeszcze na płycie lotniska w Monachium, dokąd przybył korzystając z chwilowej drzemki peerelowskich urzędników od kultury. Na pytanie godne co najmniej środka lub konkluzji ekskluzywnego wywiadu odpowiedział jak miewał w zwyczaju instynktownie i dosadnie. Został mianowicie poproszony o scharakteryzowanie sytuacji życiowych współczesnych pisarzy polskich. Najpierw w opisywanej grupie dostrzegł rozlazłego cumulusa, następnie stwierdził, że sytuacja pisarza w Polsce jest ze wszech miar godna najwyższego ubolewania. Aktualnie pisarza polskiego nie stać nawet na szczoteczkę do zębów. Kilka zdań dalej, odnosząc się do skomplikowanej moralnie samooceny, oświadczył, że pisze po to, by naprawiać rzeczywistość, by rzeczywistość zastaną nasycić pierwiastkiem koniecznego, uzdrawiającego poświęcenia, a nawet ofiary. Czy byłby zatem gotów rzucić na stos twórczość swoją, mając pewność, że tym gestem doprowadzi do naprawy rzeczywistości? W odpowiedzi osoba formułująca kwestię usłyszała, że uczyniłby to bez wahania. Cały Hłasko. Naturalnie nikt mu podobnych gwarancji nie przedłożył. U zarania twórczości w obliczu prawie identycznego dylematu znalazł się Zbigniew Herbert. Na progu trzeciej siedmiolatki, mając w szufladzie juwenilia na miarę Statku pijanego", postanowił rozprawić się z nimi uroczyście; licząc na to, że skutkiem ofiary odwróci nieuchronność losu, który na szyi cierpiącego braciszka Janusza, zaciskał już tłustą, brudną łapę. Okrutna niesprawiedliwość śmierci najmłodszego potomka rodu Herbertów wywołała spustoszenie przewyższające intensywnością świadomość ataku Niemiec na Polskę oraz sowieckiej inwazji na Lwów. Z Miastem młodości postanowili pożegnać się jeszcze przed wojną, albowiem wydawało im się, że każdym krokiem zahaczają o rozproszone cienie i rozrzucone kości, kosteczki nieszczęśliwie zdiagnozowanej, niewłaściwie leczonej zapowiedzi przyszłego geniuszu. Ocalało nas trzech, wspominał po latach Herbert swoje szkolne czasy, trzech... i to tych najgorszych. No nie wiem, czy faktycznie najgorszych. To pierwsze zdanie Herberta, które skwitowałem brakiem zwyczajowego zaufania. Herbert w gronie najgorszych? Jeszcze czego, czegóż to Pan Poeta nie wymyśli...?  
    Choć ani wiek, ani dorobek na to nie wskazują udziałem w rozmaitościach życia czuję się bardziej doświadczony. To one właśnie powinny mi podpowiedzieć, powinny mnie przekonać, że roszadowe traktowanie związku literatury (żertwy) i rzeczywistości (beneficjentki) brzmi bez wdzięku, sensu i wartości. Mimo wszystko staram się i usilnie zabiegam, nosem ryjąc i paznokciami, albowiem przeżywamy aktualnie kolejną w dziejach medyczną traumę. Obserwujemy bezradność lekarzy i higienistów, urzędników i polityków. Kraj, w którym wystrzeliła koniunktura, pogrążył się nagle w mroku bezradności. Wszystkiemu winne nietoperze. Naturalnie przyklejone do lamperii ponurego laboratorium. Ktoś komuś gdzieś coś - i mamy epidemię. Lotnicza taniocha i nastawiona na niewyobrażalne zyski zawodowe i amatorskie goszczenie obcych pod dachem dopełniły całości obrazu. Co ja piszę, co ja piszę... a media, a redagowane przez quasi-znawców informacje agencyjne... Czy jest - Bogiem a prawdą - coś bardziej interesującego od zawirusowanej korony? To pytanie sformułował nie tyle urząd miar i wag, prawdy i fałszu, piękna i brzydoty, co mediów i reklamy. Już wkrótce rozlegną się skomlenia żartownisiów, a inni będą im wtórzyć klaszcząc do obrzęku. Nie hukiem, ale skomleniem zakończy się ten odarty z sensu epizod dowolności aspirujący do zastąpienia naturalnej harmonii ekwiwalentem oka cyklonu i środka chaosu. Trzeba swoje odczekać, swoje odstać, nie wolno przymawiać: wzgardziliście poezją naszych czasów - zatem mocujcie się z pandemią. Gdybyście się tak jeden z drugim uczciwie pochylili, gdybyście się tak jedna z drugą rzetelnie zastanowić chciały, może zmian wielkich, dużych by to nie przyniosło, ale drobne, skromne zapewne. Chociaż poezja może niewiele, a pojedynczy wiersz tyle co jeszcze mniej, podejmijcie mimo wszystko, mimo zmizerowanych zapowiedzi i pożółkłych nadziei trud uważnego odczytania wiersza z tomu Corona radiata. Wiersz: Na zdrowie" zatytułowany jak słynna, śliczna, radosna fraszka Jana z Czarnolasu. Przeczytajcie z uwagą i nie przeczcie sercem. Niech was ten wiersz osadzi w rzeczywistości ponad wszelkie pojęcie, uczyni z was mocarzy skłonnych dwie konewki mleka jedną dłonią dźwignąć. Niech was nawet uczyni mocniejszymi od tychże, no bo jaki z pojedynczej siły  pożytek, skoro tego samego dowieść i dokonać można w nieco dłuższym czasie. Musicie się solidnie okopać w załomach, przełomach i rozłogach tego wiersza; okopać, jeśli chcecie ujść z życiem, czyli solidniej niż dotąd. Jest, żebyście, moiściewy, mieli się czym bronić...  
           
        Na zdrowie

Krwotoków dawnych wiece, czerni defilady,
woń zapodzianych lekarstw,
zapach terminalny; na dłoniach, łokciach,
barkach przeprowadzek ślady, obłoki
prześcieradeł, ręczniki na pralkach
niczym plamy ze słońca, lecz czy skłonne wielce
przyciężkim aromatem upamiętniać morza;
mammografie, terapie, szarlatani, remis,
przemysł, domysł, łacina, siła na jednego;
świrus – wirus zaniedbań, płaskowyż ozdrowień,
gruźlica stawów, kości, aorty, nicości,
wiadro smutnego osocza, Biernackiego odczyn
w przyszłości zapodziany najmroczniejszym gąszczu,
szczepionka z głębi puszczy nadal w powijakach –

pora uderzać z mocą, bo powinność taka.
Ciasto, pieniądz oddali i pieczenie powiek,
zimno, krostę, egzemę: już zdrowieje człowiek.

          Czas na sztukę, a chciałbyś zapobiegać,
          leczyć, niczego nie uprawiać prócz profilaktyki.
          Żadnego skoku w przepaść, wyjątku, zadziora;
          chciałbyś przetrwać i dożyć, jakbyś wierzył z wczora:
          po drugiej stronie – pustka, całą pustki świętość
          zamyka zimna pieczęć, krótki wyraz: spokój.

Tedy poezja dzisiaj, jeśli miewasz katar.
Tego zgnieciesz skrupułem gibkiej aktywności.
Trzeba by rzecz natenczas osaczyć, uprościć,
przeciąć zdaniem sprzed wieków, aktualnym wielce:
jakie choroby – taka i literatura.

          I niech ją diabli biorą,
          nie dodam nic więcej.



Grzegorz Hajkowski, Corona radiata. Wydawnictwo Naukowe Śląsk, Katowice 2014, s. 23-24.
                     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię

      Was, którzy poznaliście i zapamiętaliście Isię, małżonkę mojego Wuja Generała, zapamiętaliście i pamiętacie,  biorę na świadków, że ch...