Anegdota pochodzi z czytanych przed laty „Pięknych
dwudziestoletnich" Marka Hłaski. Zapamiętałem nie tylko konteksty, z których najdosłowniej wynika
i do których bezpośrednio prowadzi, ale także bezcenną i kunsztowną uniwersalną
wymowę. Hłasko miał zwyczaj osadzania niepokoju serca i namiętności umysłu w
realnej, organoleptycznej, namacalnej przestrzeni. Nie wstydził się przyznawać
do licznych, bardzo zróżnicowanych literackich powinowactw; czytał w zasadzie
tylko to, co sprawiało mu twórczą radość. Dzieła wyselekcjonowanych faworytów
to według niego krople, strugi rodzajnego
deszczu, za sprawą którego ruszą wkrótce zdrowe pędy dobywanych z zanadrza
opowieści. Hłasko znalazłby się w dziesiątce ostatnich entuzjastów podejmowania
piórem sugestywnych, cudzych recept i wzorów. Za pisarzy godnych lektury uważał:
Tadeusza Borowskiego, Fiodora Dostojewskiego, Antoniego Czechowa, Ernesta
Hemingwaya, Alberta Camusa. Borowskiego przywołuje często, na dobitkę w
apoteozie zdobnej, mianując go: autorem autorów. Nikt, kto nie przeszedł
doświadczenia lekturowego, które bez osoby i pracowitości, pomysłowości i
uważności byłego więźnia niemieckiego KL Auschwitz po prostu nie zaistniałoby,
nie ma prawa pisać po polsku. Hłasko słynął z radykalnych sformułowań. W ich
duchu utrzymana została odpowiedź na pytanie, które zgodnie z treścią legendy padło
jeszcze na płycie lotniska w Monachium, dokąd przybył korzystając z chwilowej
drzemki peerelowskich urzędników od kultury. Na pytanie godne co najmniej
środka lub konkluzji ekskluzywnego wywiadu odpowiedział jak miewał w zwyczaju
instynktownie i dosadnie. Został mianowicie poproszony o
scharakteryzowanie sytuacji życiowych współczesnych pisarzy polskich. Najpierw
w opisywanej grupie dostrzegł rozlazłego cumulusa, następnie stwierdził, że
sytuacja pisarza w Polsce jest ze wszech miar godna najwyższego ubolewania.
Aktualnie pisarza polskiego nie stać nawet na szczoteczkę do zębów. Kilka zdań
dalej, odnosząc się do skomplikowanej moralnie samooceny, oświadczył, że pisze
po to, by naprawiać rzeczywistość, by rzeczywistość zastaną nasycić
pierwiastkiem koniecznego, uzdrawiającego poświęcenia, a nawet ofiary. Czy
byłby zatem gotów rzucić na stos twórczość swoją, mając pewność, że tym gestem
doprowadzi do naprawy rzeczywistości? W odpowiedzi osoba formułująca kwestię
usłyszała, że uczyniłby to bez wahania. Cały Hłasko. Naturalnie nikt mu podobnych
gwarancji nie przedłożył. U zarania twórczości w obliczu prawie identycznego dylematu
znalazł się Zbigniew Herbert. Na progu trzeciej siedmiolatki, mając w
szufladzie juwenilia na miarę „Statku
pijanego", postanowił rozprawić się z nimi uroczyście; licząc na to, że skutkiem
ofiary odwróci nieuchronność losu, który na szyi cierpiącego braciszka Janusza,
zaciskał już tłustą, brudną łapę. Okrutna niesprawiedliwość śmierci
najmłodszego potomka rodu Herbertów wywołała spustoszenie przewyższające intensywnością
świadomość ataku Niemiec na Polskę oraz sowieckiej inwazji na Lwów. Z Miastem
młodości postanowili pożegnać się jeszcze przed wojną, albowiem wydawało im
się, że każdym krokiem zahaczają o rozproszone cienie i rozrzucone kości,
kosteczki nieszczęśliwie zdiagnozowanej, niewłaściwie leczonej zapowiedzi
przyszłego geniuszu. Ocalało nas trzech, wspominał po latach Herbert swoje szkolne
czasy, trzech... i to tych najgorszych. No nie wiem, czy faktycznie najgorszych.
To pierwsze zdanie Herberta, które skwitowałem brakiem zwyczajowego zaufania.
Herbert w gronie najgorszych? Jeszcze czego, czegóż to Pan Poeta nie wymyśli...?
Choć ani wiek, ani
dorobek na to nie wskazują udziałem w rozmaitościach życia czuję się bardziej
doświadczony. To one właśnie powinny mi podpowiedzieć, powinny mnie przekonać,
że roszadowe traktowanie związku literatury (żertwy) i rzeczywistości (beneficjentki)
brzmi bez wdzięku, sensu i wartości. Mimo wszystko staram się i usilnie
zabiegam, nosem ryjąc i paznokciami, albowiem przeżywamy aktualnie kolejną w
dziejach medyczną traumę. Obserwujemy bezradność lekarzy i higienistów,
urzędników i polityków. Kraj, w którym wystrzeliła koniunktura, pogrążył się
nagle w mroku bezradności. Wszystkiemu winne nietoperze. Naturalnie przyklejone
do lamperii ponurego laboratorium. Ktoś komuś gdzieś coś - i mamy epidemię.
Lotnicza taniocha i nastawiona na niewyobrażalne zyski zawodowe i amatorskie
goszczenie obcych pod dachem dopełniły całości obrazu. Co ja piszę, co ja piszę...
a media, a redagowane przez quasi-znawców informacje agencyjne... Czy jest -
Bogiem a prawdą - coś bardziej interesującego od zawirusowanej korony? To
pytanie sformułował nie tyle urząd miar i wag, prawdy i fałszu, piękna i
brzydoty, co mediów i reklamy. Już wkrótce rozlegną się skomlenia żartownisiów,
a inni będą im wtórzyć klaszcząc do obrzęku. Nie hukiem, ale skomleniem
zakończy się ten odarty z sensu epizod dowolności aspirujący do zastąpienia
naturalnej harmonii ekwiwalentem oka cyklonu i środka chaosu. Trzeba swoje
odczekać, swoje odstać, nie wolno przymawiać: wzgardziliście poezją naszych
czasów - zatem mocujcie się z pandemią. Gdybyście się tak jeden z drugim
uczciwie pochylili, gdybyście się tak jedna z drugą rzetelnie zastanowić chciały,
może zmian wielkich, dużych by to nie przyniosło, ale drobne, skromne zapewne.
Chociaż poezja może niewiele, a pojedynczy wiersz tyle co jeszcze mniej,
podejmijcie mimo wszystko, mimo zmizerowanych zapowiedzi i pożółkłych nadziei
trud uważnego odczytania wiersza z tomu Corona radiata. Wiersz: „Na zdrowie"
zatytułowany jak słynna, śliczna, radosna fraszka Jana z Czarnolasu. Przeczytajcie
z uwagą i nie przeczcie sercem. Niech was ten wiersz osadzi w rzeczywistości
ponad wszelkie pojęcie, uczyni z was mocarzy skłonnych dwie konewki mleka jedną
dłonią dźwignąć. Niech was nawet uczyni mocniejszymi od tychże, no bo jaki z
pojedynczej siły pożytek, skoro tego
samego dowieść i dokonać można w nieco dłuższym czasie. Musicie się solidnie
okopać w załomach, przełomach i rozłogach tego wiersza; okopać, jeśli chcecie ujść z
życiem, czyli solidniej niż dotąd. Jest, żebyście, moiściewy, mieli się czym
bronić...
Na
zdrowie
Krwotoków
dawnych wiece, czerni defilady,
woń
zapodzianych lekarstw,
zapach
terminalny; na dłoniach, łokciach,
barkach
przeprowadzek ślady, obłoki
prześcieradeł,
ręczniki na pralkach
niczym
plamy ze słońca, lecz czy skłonne wielce
przyciężkim
aromatem upamiętniać morza;
mammografie,
terapie, szarlatani, remis,
przemysł,
domysł, łacina, siła na jednego;
świrus
– wirus zaniedbań, płaskowyż ozdrowień,
gruźlica
stawów, kości, aorty, nicości,
wiadro
smutnego osocza, Biernackiego odczyn
w
przyszłości zapodziany najmroczniejszym gąszczu,
szczepionka
z głębi puszczy nadal w powijakach –
pora
uderzać z mocą, bo powinność taka.
Ciasto,
pieniądz oddali i pieczenie powiek,
zimno,
krostę, egzemę: już zdrowieje człowiek.
Czas na sztukę, a chciałbyś zapobiegać,
leczyć, niczego nie uprawiać prócz
profilaktyki.
Żadnego skoku w przepaść, wyjątku,
zadziora;
chciałbyś przetrwać i dożyć, jakbyś
wierzył z wczora:
po drugiej stronie – pustka, całą
pustki świętość
zamyka zimna pieczęć, krótki wyraz:
spokój.
Tedy
poezja dzisiaj, jeśli miewasz katar.
Tego
zgnieciesz skrupułem gibkiej aktywności.
Trzeba
by rzecz natenczas osaczyć, uprościć,
przeciąć
zdaniem sprzed wieków, aktualnym wielce:
jakie
choroby – taka i literatura.
I niech ją diabli biorą,
nie dodam
nic więcej.
Grzegorz Hajkowski, Corona radiata. Wydawnictwo Naukowe
Śląsk, Katowice 2014, s. 23-24.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz