Końcówkę czerwca 1994 roku,
lipiec i prawie sierpień cały upłynął nam na tłuczeniu tematów konkretnych. Wiedziałem
już, że Arturowi nie wcisnę żadnej polisy, on też wiedział, że nie sprzeda mi żadnych
wczasów. Artur unikał ględzenia, nawet jeśli nie podzielał opinii, rezygnował z
przekonywania za wszelką cenę. Skąd się taki wziął? Dotąd zachodzę w głowę.
Przecież od pierwszej rozmowy jasnym było, że niczego mu nie sprzedam, choć handlowałem
wówczas na potęgę. Początkowo nie rezygnowałem. Wręcz przeciwnie, pomyślcie
tylko: jak rezygnować, jeśli się ma za sparing partnera takiego wyjadacza.
Artur prowadził agencję turystyczną i ubezpieczeniową na Giszowcu. Posiadał również
sklep, w którym oferował dobrze uszytą konfekcję męską. Znajomość z szefem przedsiębiorstwa
otwierała mi dostęp do zbonifikowanych gadżetów. Nabyłem pasek skórzany, dwa krawaty,
cztery koszule. Artur wiedział, czego dusze pragną; był to szczytowy moment trwającej
od niedawna koniunktury. Słynne odprawy górnicze rozpraszane gdzie popadnie i
jak bądź. Rezolutne małżonki ratowały resztki gasnących fortun w sklepach z eleganckimi
ciuchami. Wiedzę tyczącą odzieżowego kanonu Artur przywiózł skądinąd. Sam miał,
powiadam wam, coś z (tak to wymyśliłem) tureckiego kupca. Teraz wiem, że setki
takich sprzedawców mógłby bez najmniejszego hu - hu szpagatem związać. Brakowało
mu tylko czeka z charakterystycznym dzyndzelkiem. W ogóle szczycił się
powierzchownością klasycznego eleganta, przy którym odprawieni na bogato
giszowieccy górnicy wyglądali jak łachudry. Mnie też do tego standardu
brakowało więcej niż się zdaje, chociaż wiedzę na temat, jak sprawić, by szata
zdobiła człowieka, oswajałem w trakcie nielicznych zawodowych kursów i
dokształtów. Zaiste, jeśli nie trzeba za styl płacić, można o nim dziermolić w
nieskończoność. Artur wejście na wyższą półkę chętnie mi ułatwiał; jednakowoż minie
chwila, po której i takie cymesy będę miał za nic. Po dwóch latach, zwracaliśmy
się już do siebie po imieniu, chlapnąłem od niechcenia o odbytych kiedyś studiach,
wykształceniu, zainteresowaniach. Ripostą Artur zaskakiwał prawie zawsze. Tym
razem wrzasnął, pytając, co z takim dyplomem robię w cudzym geszefcie
ubezpieczeniowym, a gdy dostrzegł między formularzami wniosków o ubezpieczenie
na życie zaczytany egzemplarz "Elegii na odejście", chciał mnie nawet
wyrzucić ze sklepu i wykluczyć z grona znajomych. Jak możesz z takim podejściem,
takim temperamentem, zdolnościami i zainteresowaniami zajmować się tym, czym
się zajmujesz, jak możesz nie dzielić się pasją z innymi, dławić to, co wiesz w
sobie, niczego innym nie objaśniać??? Przecież masz żonę i dziecko. Przecież
masz talent, wiedzę, dar rozumienia treści. Przecież wiesz, że gdybym nie miał
ubezpieczenia na życie, kupiłbym je wyłącznie za twoim pośrednictwem, bo jesteś
wspaniałym sprzedawcą, najlepszym, jakiego znam; kimś, kto się nie poddaje, nie
zraża, nie wypada z gry, kto wraca i z uwagą sprawdza, czy most spalony pośród
wrzawy i triumfalnych okrzyków nie obrósł przynajmniej pajęczyną. Gdyby nie
pochlebiało mi to, że raz na jakiś czas wpadasz do zwyczajnego sklepu na cienką
herbatkę, wytargałbym cię za grzywkę włosów.
Tak, właśnie tam - w prostym
boksie z ciuchami i biurkiem prezesa - odnowił się we mnie szlachetny
imperatyw: uczyć się bez granic, sprawiać, by inni to dostrzegli i tym widokiem
pociągnięci, uczynili we właściwym kierunku dwa albo trzy samodzielne kroki.
Tym właściwym kierunkiem jest wiedza, podówczas marginalizowana i zdominowana
przez kalafiora umiejętności. Wiedza niekoniecznie tajemna, historyczna,
polonistyczna... Wiedza w ogóle... Zawstydził mnie, a może tylko szlachetnie
zmotywował. Dość powiedzieć nasze relacje się rozluźniły, do bibliotek wszak
nie zaglądał, pewnego razu tylko zagadnął na ulicy, że chodzi za nim pomysł na
znakomitą powieść. Tytuł - rozumiesz - bez znaczenia za to treść jaka,
czytelnik wyobraź sobie otwiera książkę, a tam papier, nic tylko czysty papier.
Powieść powiedzmy taka, żeby każdy sam mógł w niej sobie pisać i pisać. Ciekawe
co? Bardzo ciekawe. Murowany bestseller. I jeszcze jedno, słyszałem, że umarł
ci Herbert
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz