Udział w spektaklu: „Korfanty. Rebelia” to
wydarzenie godne tezy: najlepsze, co nas spotkać mogło w ramach świętowania
jubileuszu 75-lecia naszej Szkoły. Zapewne to samo twierdzą wykonawcy oraz
inspicjenci ambitnego przedsięwzięcia. Podstawowe pytanie, jakie sufluje widzom
nadprzyrodzone magnum recenzji: „czy było warto, czy się opłaciło”?? potwierdza
intencje pomysłodawców i organizatorów.
Uczestniczyliśmy
w wydarzeniu bez precedensu; osoby odpowiedzialne za inscenizację żywią
przekonanie, że tak licznej i zdyscyplinowanej publiczności dawno nie gościli.
Opuszczaliśmy teatr z uczuciem wydobytego z zanadrza apetytu na udział w
wydarzeniach przekraczających artystyczny płaskowyż. Sztuka musi się opłacać. Przedstawienie
wywołało ożywienie, dyskusję. Umocniło radość wspólnoty. Oto najcenniejszy
profit. Zanim uwagę niedawnych widzów przejmą pozateatralne latyfundia, zanim
opanuje nas surowy pragmatyzm miasta, zapytamy półgłosem: „Kiedy znowu? Czy
przed świętami, czy po świętach”? Ludzie teatru żyją treścią lapidarnych,
emocyjnych, spontanicznych opinii – surowym półproduktem najskuteczniejszej,
jaką wymyśliła ludzkość, reklamy pantoflowej. Mijają kwadranse, godziny.
Odnajdujemy się nagle w roli heroldów scenicznych nowin, opowiadaczy zdarzeń.
Musimy się streszczać, ogarniać. Słuchacz przynagla, ponagla, przestępuje z
nogi na nogę, waha się; raz chce, po chwili nie chce. Z cząstek ważnych
wydobywamy najważniejsze. Separujemy sceniczną ekspresję od tego, co celowo i mimowolnie
wywołała. Nasycamy ciekawość słuchacza. Już wie, czy skorzysta ze sposobności
sprawdzenia naszych słów, a może da im wiarę. Przed tobą niedawny widzu
konieczność ostatecznego rozstrzygnięcia, z jakimi powidokami przedstawienia czynić
będziesz krok za krokiem. Pod koniec dnia zasiądziesz i póki pamiętasz, zastanowisz
się, zaczniesz pisać recenzję, omówienie, przeprowadzać dowód na istnienie permanentnej
rebelii, fenomenu, fermentu i możliwej epikryzy ewentualnego katharsis.
W postaci tytułowej, nomen omen
patronie naszej szkoły, rezyduje potężny, nierozpoznany zasób drogocennego
kruszcu. Bezcennym, niepowtarzalnym zarysom można nadać wyrazisty kształt
sceniczny. Gdy piszę: „można” – myślę: „należy”, „trzeba”. Spektakl: „Korfanty.
Rebelia” potwierdza treść i przesłanie wizji programowej dyrektora Roberta
Talarczyka, oznaczającą nadrzędność aktywności kinetycznej wobec momentów zamyślenia
nad scenicznym słowem. Przedstawienie w Teatrze Śląskim im. Stanisława
Wyspiańskiego z naddatkiem wypełnia cechy założenia. Największym mankamentem
inscenizacji okazała się ostentacyjna marginalizacja realnych atutów wybitnego
męża stanu. Wojciech Korfanty uwierzył najpierw Bogu a następnie
autorytetowi słowa dającego moc przejmowania do żywego logiką i urodą. Tego nie
wzięto pod uwagę. A szkoda, wszak testament polityczny Korfantego przekroczył
ramy biografii kilku pokoleń. Stylem uprawiania polityki zawstydzał oponentów,
przeciwników i wrogów. Istnieje zdecydowane przekonanie, że na Górnym Śląsku
jedynie politycznemu potomstwu Wojciecha Korfantego przypisuje się uratowanie i
podtrzymanie obrabowanej substancji i sponiewieranego etosu. Szczęściem można o
tym poczytać.
A samo przedstawienie? Ciężki
rock, imponująca i wyczerpująca choreografia, sugestywna scenografia, wzorowa
dystrybucja dźwięku i optymalne nagłośnienie. Brawa należą się wykonawcom nie
zawsze sfunkcjonalizowanych ekspresji. Na uznanie zasługuje Dariusz
Chojnacki, który po mistrzowsku kreował warianty żywego obrazu bohatera
licznego zbioru portretów i fotografii. Pytanie: dlaczego nosicieli ciemności,
ponurych intrygantów i biurokratycznego planktonu przestraszonych rangą męża
stanu powierzono piekielnym? Gra i usytuowanie sceniczne tych postaci wyrastała
z braku optymalnego pomysłu. Zamiar się powiódł.
Nie mogę przejść do porządku nad
powidokiem cyrografu. Należy nonszalancką sugestię zawczasu zdementować,
Korfanty żył Ewangelią i katechizmem; żył w czasach, które z ambitnego
polityka katolickiego czyniły chorążego samotnej walki. Działacz tylko
(rozsądny i pożyteczny) radowałby się statusem pączka. „Silny (SIC!) bestia” – promował
mądrość i radykalizm. Kompromisom wszelkim stawiał opór.
Szczególnie teraz portret polityka o
wyżej zarysowanym profilu wpłynąłby na konkretyzację myśli, ponazywałby po
imieniu rzeczy i pojęcia, oddzielił światło od ciemności. Wiedzy o patronie
naszej szkoły należy szukać gdzie indziej. Warto stawić tamę sile sugestii, oto
najważniejsza zasługa dynamicznego przedstawienia. Wywołanie potrzeb
lekturowych, szukania odpowiedzi w opracowaniach krytycznych, śledzenia
dokumentów to najlepszy: oczekiwany i nieoczekiwany efekt wydarzenia
teatralnego. Na koniec wątek szkolny, chodzi o zagadnienie dotyczące wyjściowej
procedury analitycznej w badaniach literackich. Celem tego postępowania ma być
ustalenie w danym utworze frekwencji wyrazów uznanych za kluczowe. Stephen King
zapewniał adeptów, że ostrożność wynikająca ze skromności nie jest żadnym
mankamentem. Wręcz przeciwnie. Więcej nie oznacza bardziej. I nadmiar bywa wrogiem
dobrego. Z niejasnych powodów autor libretta pominął najlepszą radę zasłużonego
pisarza. Najczęściej wybrzmiewającym wyrazem jest nazwisko postaci tytułowej. Natarczywa
obecność, ponure repetycje, zuchwałe derywacje i bezsensowna analiza
onomastyczna to złożona konsekwencja koncepcyjnej bezradności. W scenariuszu
pióra Artura Pałygi znajdziemy epizody jasne, transparentne i niezbędne. Mam na
myśli scenę przedstawiającą dialog bohatera z żoną. Żywię przekonanie, że
najważniejszy epizod, najbliższy prawdzie historycznej, podpowiedziała autorowi
niekwestionowana ogniotrwałość życiorysu śląskiego promotora sztuki myślenia.
Ten fragment został podyktowany, jego cząstki, cząsteczki zasugerowały
kryształki głębokiego snu. Kiedyś zdarzył się sen taki Mickiewiczowi. Po
przebudzeniu zapisał, co otrzymał, bez skreśleń, redakcji, korekty. Powstał
nowy fakt literacki o tytule: „Śniła się zima…”. Innym razem Mickiewicza
obudziło zdanie: „Wojski miał muchomora”. Od razu pomyślał: bez sensu, ale jak
to brzmi, ale jak głęboki, jeśli go czymkolwiek
gustownie ochędożę, wywoła rezonans. Wywoła i umocni zrozumienie, i upowszechni
szacunek należny postaciom łącznikowym, elementarnym zwornikom akcji, schematu
fabularnego ze światem przedstawionym, jego desygnatem i światem naszym:
czystym, rzeczywistym. Wokół tego zdania nawarstwiły się wątki podejmujące
perypetie gadziny drobnej i krępej, dzikiej i kosmicznej. I scenę grzybobrania
dano, inne sceny leśne i obserwację gwiezdnej choreografii zwieńczoną opisem.
Zakrawa na paradoks, ale w spektaklu nasyconym efektami ostrego grania i
dynamicznych ćwiczeń fizycznych najmocniejszym punktem okazała się scena
zadumy, rozmowy, ciszy. Chwila przewagi najlepszych tradycji teatru
rapsodycznego nad dopustem rebelii totalnej. Przesada i niedosyt. Więcej
rebelii niż osoby patrzącej na Polskę, Śląsk, na nas z nieba.