Źródło nadziei w czasach trudnych dla
człowieka.
„Nadzieja zawieść nie
może” – rozbrzmiewa proklamacja zawarta w liście apostolskim Św. Pawła; skoro
tak, jej indywidualną, osobniczą rangę pragnie podnieś do poziomu
przekraczającego standard wielu, bardzo wielu charyzmatów. Podnosi i sytuuje w
zestawie cnót kardynalnych. Sytuuje pomiędzy wiarą i miłością. Symbolem nadziei
jest kotwica, wykaz średniowiecznych alegorii przypisuje jej kolor zielony –
chlorofil odrodzenia i wychodzenia ze stanu zapaści, letargu, sytuacyjnej komy.
W poemacie „Ziemia jałowa” T.S. Eliot przypisuje opisaną sytuację jednej
dwunastej roku kalendarzowego. Przypisuje i jednocześnie oznacza epitetem:
„najokrutniejszy”. „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”. Kunsztownie wydrążona
fraza nadaje mu atrybut pozwalający połączyć „z pamięcią pożądanie”,
zaniepokoić bezduszną nieobecnością pewności, obandażować ją właśnie nadzieją.
Nadzieja się zjawia, gdy pewności brak, a tacy, którzy ją za nic mają,
zasługują na lekceważenie i pogardę. Nadzieja nie lubi, gdy się z niej
kpi, gdy się ją emabluje tytułem: „matka głupich”. Zaiste marny los bez deka
ufności.
Literatura polska to
wielkie, głębokie, przegadane i zakurzone repozytorium nadziei. Już w średniowieczu
w kontekście kardynalnych cnót zdobywano się na maksimum oryginalności. Jeżeli genialny
twórca lub genialni twórcy „Bogurodzicy” zrezygnowaliby z tego, co
swojskie, rodzime, organicznie skojarzone i powiązane z plemionami
posługującymi się mową polską, wymowę tego utworu rozproszyłaby esplanada
efektów specjalnych. Tymczasem zaczyn, a mówiąc ściślej „przedczyn”
polskiej literatury, wyłonił się z predylekcji teologicznych, instynktownie
podejmujących temat nadziei w trudnych czasach. Zanim pojawił się zapis, istnieć
musiał zamysł deklaracji programowej. Mądry twórca wiedział, że „zbożny pobyt”
to zaledwie formuła wariantu losu, którego nie dostrzeżemy, nie dostąpimy
wyłączając udział pomocy nadprzyrodzonej.
„Ty mnie przy sobie postaw, a przezpiecznie/ będę wojował i wygram statecznie” –
sparafrazuje treść średniowiecznej prośby wielki poeta pogranicza renesansu i
baroku - Mikołaj Sęp Szarzyński. Przywołane teksty stanowią cząstkę gigantycznego
zbioru myśli podejmujących krytycznie (czyli opisowo) fenomen trudnych czasów. „Bogurodzica”
ów stan ostrożnie antycypuje, sonet z nurtu metafizycznego odnosi do fanaberii
doświadczania niemocy i pomocy. Bez nadziei ani do proga. A co na ten temat
inni? Ojciec poezji polskiej występował często w roli propagatora nadziei w
życiu publicznym; odwoływał się do niej, rozpatrując, dzieląc niczym włos na
czworo, dylematy polityczne. Szykować się czy może poczekać na decyzję półmiska?
Gotować się orężnie czy może posiłkować sprytem? Czy każdy, kto potrafi dostrzec
niedorzeczność i nielogiczność działań sprawujących urząd, zajmujących miejsce
Boga na ziemi, ma obowiązek nad własny honor, dobre imię ojczyzny wynosić? Pytania,
dylematy unurzane w konfiturze z klauzulą pierwszej świeżości. Słyszy się,
coraz częściej się słyszy, że trudne czasy to dzieło słabych ludzi. Weźmy na tapet
ową słabość i pomedytujmy chwilkę… Do czego się wywołana słabość sprowadza? Do
słabości woli, do szukania wygody, do unikania konfrontacji, do maskowania wewnętrznych
intencji? Do hipokryzji w relacjach z głosem Boga i głosami ludzi? Na tym ta
słabość polega; słabość, która jest fundamentem i osnową trudnych czasów.
Jednym z przykładów trudności jako takiej jest ciąg epizodów ilustrujących
dramat utraty niepodległości. Onegdajszy faworyt, który w bitwie pod Wiedniem
wybił z głowy Turkom pomysł opanowania chrześcijańskiej Europy, staje się po
niespełna dwustu latach kawałkiem sukna do rozdarcia. Paradoks sytuacyjny,
czego między innymi dowodzi biografia i twórczość Mickiewicza, polega na tym,
że kulturowi spadkobiercy przegranych spod Wiednia stali się przeciw Rosji
naszymi sojusznikami i sprzymierzeńcami. W Turcji, która nigdy nie uznała
zaborów, zapamiętale czekano na posła z Lechistanu. „Gładź dróżkę jak po duszy,
a bij jak po szubie”. Czy tego typu podejście nie powinno opuścić wreszcie zaciągające
stęchlizną regały politycznego panoptikum? Czy zawsze oba końce w wodzie?
Miejmy nadzieję, nie tę lichą marną, że wyzbyta z drętwego i wygodnego
serwilizmu podmiotowość polityczna, pozwoli przynajmniej zaistnieć bohaterom
trudnych czasów. Niech się to odbędzie pod auspicjami nadziei, która zawieść
nie może. Źródłem nadziei jest mądrość, pochodna myślenia, efekt łączenia
wiedzy z doświadczeniem. Czasami w literaturze upolujemy i taką – dumną i niezmęczoną
namysłem frazę – „ja z synowcem na czele i jakoś tam będzie”. Otóż nic z pięknem
uwodzącego bukietu słów. Formuła może dotyczyć kwestii istotnych, ale bez
większego znaczenia. Dobrze postąpimy, gdy przypiszemy jej odpowiednie miejsce.
Nadzieja nasza ma tymczasem
z nami niełatwo. Czuje się wśród nas nieswojo, niewyraźnie. Pragnie, by pokochali
ją mądrzy. Niestety, mechanizm polskiej kultury ustawiono na program: mielenie.
„Daj ać ja pobruszę, a ty poczywaj”. Mnie pozwól kręcić, mielić, omłotu dodawać
– a ty odpocznij. Odpocznij nieco. Z nadzieją w sercu. Zaiste nic z tego.
I jeszcze mi smutniej, i jeszcze mi trudniej.