Jużeś
na Parnas, Damian, wzięty, aleś się ocknął poniewczasie, „pisanek żadnych nie
chcę składać i je wykładać na tarasie". Tam chłód, tam gorąc, tam zawieja
i Kasprowicza recytują – rad byś pobiegał sobie nieraz, rekordy dziejów
zapisując. Taki to Damian, mościewy, projekt przedłożył, trudna rada, poszedł
czy doszedł nawet cienia stóp jego w bajki nie powkładam. Po prostu przepadł;
kosmos wołał, więc Damian ile w dłoniach pary, tyle jej użył dość starannie; poszukał
kasku, hełmofonu i nawet wdział skafander stary. Kiedyś widziałem w nim
Damiana, jak krążył wokół Bajkonuru - katowickiego naturalnie, jak go
wzmacniały śpiewy chóru dziewcząt, młodzieńców i pupili na czterech nogach w
jednej chwili. Stała Rakieta, Damian wierzył, że gdy podejdzie ją w odzieży,
jaką wkładają w wielkim świecie, wystarczy stanąć na peronie, bo jak rzecz
nazwać, powiedzże mi, na pożegnanie kilka skłonów i można wzbić się z czarnej
ziemi. Że Damian miał kolegów dwustu i prawie trzysta koleżanek, zapomniał Druh
o starym Druhu, myśląc naiwnie: ten przystanek, ta brylata fermata i od zabaw odrywanie,
może się bujać na tapczanie albo audycję rzewną włączyć - wtedy usłyszy o
podbojach tej oraz tamtej części nieba. Poszedłem kiedyś tam po chlebak; szukam
rakiety, nici po niej, Damian poleciał, ciepłe skronie, nie uwierzyły w takt
czy nietakt. Choć rządził tam twardymi pięści, fakcik aż nadto oczywisty, kto
mógł rozsadzić tę konstrukcję bez tęgich książek - nigdy chłystek. Damian
podobno gest wykonał i nawet zamknął drzwi za sobą, trwało minutę, niechże
skona na nudę w paski ortalionik przybyłych mieć na wszystko oko. Podpalił
Damian lont na pokaz, wnet pod rakietą wyrósł płomyk. Wystrzelił Damian na
orbitę jankeskiej fany w srebrach szukać. Wrócił, widziałem go, nie trafił,
może się potknął na poduchach. Patrzę, rakiety nie ma jeszcze, ale jest chlebak
obnoszony, biorę go, sprawdzam - mój czy nie mój – kromkę smaruję z drugiej
strony.