sobota, 31 maja 2025

Alicja i przyjaciele w Teatrze Śląskim. Nareszcie!

 

„Alicja w krainie czarów”. Premiera spektaklu w Teatrze Śląskim. Lewica, prawica, centrum – wszystko we mnie pracowało; zgodnie, radośnie, z przytupem. Znakomita realizacja ambitnych pomysłów. Daj Boże przedświt tego, czego widz oczekuje od przedstawienia, każdego przedstawienia! Mam na myśli ogół faktów scenicznych poprzedzonych pracą ze słowem. Słowem eksplikującym przesłanie podporządkowane regule scenicznego przywileju. Zaskoczyła mnie rezygnacja z eksponowania ścieżki dialogowej w postaci wyświetlanych kwestii poszczególnych postaci. Koncepcję reżyserską ufundowało przekonanie, że słowo zawsze da sobie radę. W kontekście specyficznego tworzywa zamysł nadaje wyborowi walor heroiczny. Specyfika polega na wyłączeniu czy sparowaniu pojedynczej i rozbudowanej semantyki. Dzieło Lewisa Carrolla spowijała pierwotnie szara, mglista, nieświeża prawidłowość przesądów epoki wiktoriańskiej.  Swoim dziełem Lewis Carroll sprzeciwił się organizatorom świadomości zbiorowej kolejnego etapu uprzemysłowienia; sprzeciwił skromnie i konsekwentnie. Zamiast języka, który mówi z nami, ponieważ jest częścią zbiorowej wyobraźni, otrzymaliśmy na powitanie możliwość kontaktu z kodem szukającym odrębności. Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach kultywuje zwyczaj inicjowania serii zróżnicowanych zdarzeń scenicznych długo przed pierwszym dzwonkiem. Zaskoczonych widzów zaczepiały, emablowały, prowokowały multiplikacje Białego Królika jeszcze przed wejściem na widownię. Największe mimo wszystko zaskoczenie wywołała postać oblegająca krawędź sceny. Spod warstw sierściuchowatego kostiumu wydobywała się wyzbyta wszelkiej fatyczności recytacja najsłynniejszego poetyckiego fragmentu „Alicji…”. Z dziką satysfakcją wobec najważniejszej osoby oraz grona towarzyszącego nam na widowni recytowałem kunsztowne, koronkowe, spiżowe frazy wiersza o Jaszmijach smukfijnych. Moment rozciągał się niczym surowe ciasto na stolnicy. Zgromadzonych ogarniał zwolna niepokój, przejmował rodzaj niesprawiedliwie obecnej tremy, eksplikacja obawy poprzedzającej wejście w dławicę aporii. W tym momencie uroczyście zapewniam, że samo brzmienie sformatowane w postaci pętli przywołało cudowne, najcieplejsze wspomnienia młodości uczniowskiej, studenckiej i nauczycielskiej. Miarą radości było jednoczesne recytowanie fraz wyzbytych oczywistych znaczeń. Lewis Carroll zamierzał udowodnić, że słowa, a nawet związki leksykalne, wyrazy gramatyczne, układy syntaktyczne, zdania, akapity mimo narastającej i pęczniejącej asemantyczności należą do języka. Mimo niespójności znaczeń i rozrastającej się polisemii nie można składników kunsztownego komunikatu wyprowadzać poza gramatykę. Nauczycielska młodość, dawne dobre czasy, zaznaczyła się udziałem w roli autora zestawu maturalnych pytań egzaminacyjnych. Z braku ciekawszych pomysłów poleciłem przystępującemu (ilekroć wylosuje rzeczony zestaw) ustalić parametry gramatyczne form składających się na cytat z „Alicji…”. Wyrywnym postępkiem naraziłem wicedyrektor Danutę - przewodniczącą komisji – na zgrzyt i desperację. Niech pan natychmiast usunie to pytanie z zestawu, nie daj Boże jeszcze ktoś wylosuje i dopiero będzie. Ale przecież nasi absolwenci… Nie zgadzam się (dostrzegłem błysk ostrza katowskiego topora) niech pan będzie łaskaw usunąć, zlikwidować cały zestaw. O jest egzamin… maturalny z języka polskiego! A nie z fizyki kwantowej.

Na żądanie zareagowałem jeszcze większym, jeszcze godniejszym przywiązaniem do: świdrokęrtów, zagewników i smutcholijnych peliczapli. Chciałbym wprowadzonym wątkiem zapewnić Justynę Łagowską - autorkę koncepcji scenicznej, scenografa i reżysera, że najwyższa troska o dobrostan idealnego odbiorcy to latarenka w pęku kluczowych koncepcji. Warto założyć, że na widowni miejsca wysokie lub niskie zajmują osoby, które na spektakl (proszony lub z łapanki) przybyły celem umocnienia więzi z tekstem stanowiącym punkt wyjścia libretta lub postacią wiodącą czy grupą bohaterów. Zdaje się, na czymś takim zależało koryfeuszom teatru światowego. Wyobrażenie widza – znawcy lub odbiorcy, który wie, pułapem kaloryczności przekracza rozmiar czapki pełnej pieniędzy. Pani Justyno, proszę pamiętać, że w gronie zaproszonych na premierę i spektakle popremierowe może się znaleźć na przykład profesor Tadeusz Sławek. Nie napisałem tego po to, by – Boże broń – straszyć osobą profesora. Wręcz przeciwnie, napisałem po to, by podkreślić znaczenie obecności godnej i zdolnej pozycjonować wartość przedstawienia. Nie ma nic piękniejszego nad widok wysokich drzew w krępym lesie. Jeśli jakimkolwiek kanałem dotrą te słowa do Dariusza Chojnackiego, kreującego rolę Kota i Niby Żółwia, nich ożywią wyczekiwaną pewność, że się nie spinał, trudził, powtarzał po próżnicy. W postaci tytułowej można się wręcz zakochać. Uwielbiam takie właśnie wejścia i osadzenia w roli. Rewelacyjny, jak zawsze i w przyszłości, Paweł Kempa – wysoki, światowy poziom epizodu z Jajem Bajem. No i nieoceniony, wprost do wyściskania, Marcin Gaweł – wielka, może największa nadzieja Teatru Śląskiego. Premierą „Alicji w krainie czarów” zespół Teatru Śląskiego poprzez: koncepcję, reżyserię, scenografię, kostiumy, makijaż, ruch sceniczny, funkcjonalne i proporcjonalne wspomaganie akcji głównej rekwizytem wideo, oprawę muzyczną, nienaganną dykcję, wchodzenie w rolę, wychodzenie z roli – udowodnił, że w Katowicach można się spodziewać przedstawień na miarę wielkości i prawdziwego zdarzenia. Oby tak dalej!

Wywołane „co dalej” przekształćmy w: „co nadal”? Nadal należy sięgać po wspaniałą, genialną literaturę, by odpowiednio przystosowywać ją do roli źródła libretta przedstawień. Zatem: precz z efemerycznymi bukietami bezsensu! Precz z eksperymentami spod znaku gier wideo. Won z przekonaniem, że ruch sceniczny zastąpi kwestie wyściełane po czubek subtelnym głosem. Po raz pierwszy od dłuższego czasu na pracę zespołu reagowałem długo i oburącz. Ad multos annos.              

poniedziałek, 5 maja 2025

Źródło nadziei w czasach trudnych dla człowieka.

 

Źródło nadziei w czasach trudnych dla człowieka.

 

„Nadzieja zawieść nie może” – rozbrzmiewa proklamacja zawarta w liście apostolskim Św. Pawła; skoro tak, jej indywidualną, osobniczą rangę pragnie podnieś do poziomu przekraczającego standard wielu, bardzo wielu charyzmatów. Podnosi i sytuuje w zestawie cnót kardynalnych. Sytuuje pomiędzy wiarą i miłością. Symbolem nadziei jest kotwica, wykaz średniowiecznych alegorii przypisuje jej kolor zielony – chlorofil odrodzenia i wychodzenia ze stanu zapaści, letargu, sytuacyjnej komy. W poemacie „Ziemia jałowa” T.S. Eliot przypisuje opisaną sytuację jednej dwunastej roku kalendarzowego. Przypisuje i jednocześnie oznacza epitetem: „najokrutniejszy”. „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień”. Kunsztownie wydrążona fraza nadaje mu atrybut pozwalający połączyć „z pamięcią pożądanie”, zaniepokoić bezduszną nieobecnością pewności, obandażować ją właśnie nadzieją. Nadzieja się zjawia, gdy pewności brak, a tacy, którzy ją za nic mają, zasługują na lekceważenie i pogardę. Nadzieja nie lubi, gdy się z niej kpi, gdy się ją emabluje tytułem: „matka głupich”. Zaiste marny los bez deka ufności.

 

Literatura polska to wielkie, głębokie, przegadane i zakurzone repozytorium nadziei. Już w średniowieczu w kontekście kardynalnych cnót zdobywano się na maksimum oryginalności. Jeżeli genialny twórca lub genialni twórcy „Bogurodzicy” zrezygnowaliby z tego, co swojskie, rodzime, organicznie skojarzone i powiązane z plemionami posługującymi się mową polską, wymowę tego utworu rozproszyłaby esplanada efektów specjalnych. Tymczasem zaczyn, a mówiąc ściślej „przedczyn” polskiej literatury, wyłonił się z predylekcji teologicznych, instynktownie podejmujących temat nadziei w trudnych czasach. Zanim pojawił się zapis, istnieć musiał zamysł deklaracji programowej. Mądry twórca wiedział, że „zbożny pobyt” to zaledwie formuła wariantu losu, którego nie dostrzeżemy, nie dostąpimy wyłączając udział  pomocy nadprzyrodzonej. „Ty mnie przy sobie postaw, a przezpiecznie/ będę wojował i wygram statecznie” – sparafrazuje treść średniowiecznej prośby wielki poeta pogranicza renesansu i baroku - Mikołaj Sęp Szarzyński. Przywołane teksty stanowią cząstkę gigantycznego zbioru myśli podejmujących krytycznie (czyli opisowo) fenomen trudnych czasów. „Bogurodzica” ów stan ostrożnie antycypuje, sonet z nurtu metafizycznego odnosi do fanaberii doświadczania niemocy i pomocy. Bez nadziei ani do proga. A co na ten temat inni? Ojciec poezji polskiej występował często w roli propagatora nadziei w życiu publicznym; odwoływał się do niej, rozpatrując, dzieląc niczym włos na czworo, dylematy polityczne. Szykować się czy może poczekać na decyzję półmiska? Gotować się orężnie czy może posiłkować sprytem? Czy każdy, kto potrafi dostrzec niedorzeczność i nielogiczność działań sprawujących urząd, zajmujących miejsce Boga na ziemi, ma obowiązek nad własny honor, dobre imię ojczyzny wynosić? Pytania, dylematy unurzane w konfiturze z klauzulą pierwszej świeżości. Słyszy się, coraz częściej się słyszy, że trudne czasy to dzieło słabych ludzi. Weźmy na tapet ową słabość i pomedytujmy chwilkę… Do czego się wywołana słabość sprowadza? Do słabości woli, do szukania wygody, do unikania konfrontacji, do maskowania wewnętrznych intencji? Do hipokryzji w relacjach z głosem Boga i głosami ludzi? Na tym ta słabość polega; słabość, która jest fundamentem i osnową trudnych czasów. Jednym z przykładów trudności jako takiej jest ciąg epizodów ilustrujących dramat utraty niepodległości. Onegdajszy faworyt, który w bitwie pod Wiedniem wybił z głowy Turkom pomysł opanowania chrześcijańskiej Europy, staje się po niespełna dwustu latach kawałkiem sukna do rozdarcia. Paradoks sytuacyjny, czego między innymi dowodzi biografia i twórczość Mickiewicza, polega na tym, że kulturowi spadkobiercy przegranych spod Wiednia stali się przeciw Rosji naszymi sojusznikami i sprzymierzeńcami. W Turcji, która nigdy nie uznała zaborów, zapamiętale czekano na posła z Lechistanu. „Gładź dróżkę jak po duszy, a bij jak po szubie”. Czy tego typu podejście nie powinno opuścić wreszcie zaciągające stęchlizną regały politycznego panoptikum? Czy zawsze oba końce w wodzie? Miejmy nadzieję, nie tę lichą marną, że wyzbyta z drętwego i wygodnego serwilizmu podmiotowość polityczna, pozwoli przynajmniej zaistnieć bohaterom trudnych czasów. Niech się to odbędzie pod auspicjami nadziei, która zawieść nie może. Źródłem nadziei jest mądrość, pochodna myślenia, efekt łączenia wiedzy z doświadczeniem. Czasami w literaturze upolujemy i taką – dumną i niezmęczoną namysłem frazę – „ja z synowcem na czele i jakoś tam będzie”. Otóż nic z pięknem uwodzącego bukietu słów. Formuła może dotyczyć kwestii istotnych, ale bez większego znaczenia. Dobrze postąpimy, gdy przypiszemy jej odpowiednie miejsce.    

 

Nadzieja nasza ma tymczasem z nami niełatwo. Czuje się wśród nas nieswojo, niewyraźnie. Pragnie, by pokochali ją mądrzy. Niestety, mechanizm polskiej kultury ustawiono na program: mielenie. „Daj ać ja pobruszę, a ty poczywaj”. Mnie pozwól kręcić, mielić, omłotu dodawać – a ty odpocznij. Odpocznij nieco. Z nadzieją w sercu. Zaiste nic z tego. I jeszcze mi smutniej, i jeszcze mi trudniej.                          

Poetka na sto dwa

  Poetka na sto dwa.          Dwójka w życiu i biografii literackiej Wisławy Szymborskiej to liczba naznaczająca wielowymiarowo i głębok...